Recenzja książki "Życie w cztery tygodnie" Lajosa Grendela

Lajos Grendel "Życie w cztery tygodnie"

sztukater.pl - 21 sierpnia 2023

Przeszłość wraca do nas w różnych okolicznościach, nie zawsze witana radośnie, nie zawsze oczekiwana. Sanyi ma okazję spotkać się z nią i przeżyć ją powtórnie na przyspieszonym podglądzie. To kilkadziesiąt lat jego życia i historii Czechosłowacji zarazem, okraszone wysublimowanym humorem, zdystansowanym, bogatym w ironię spojrzeniem, skupionym i dociekliwym, pozbawionym irytacji, skoncentrowanym na samej obserwacji. Nie ma tu żadnej przesady, jest za to nostalgia, sporo znużenia i odrobina kpiny. Sanyi wyszedł do ogrodu i „stanął już przy pierwszych grządkach, bo nagle zrozumiał, że jego życie jest zapuszczone jak ta dżungla, którą widzi przed sobą. Czas porachunku? Z kim miał się policzyć, z tym dawno się policzył. Rozliczeń? Kogo i za co? Może czas odliczania?”

       Ten świat jak każdy oczywiście się zmienia, niekoniecznie na lepsze. Z przyjściem komunizmu zagrożone zostają spokój i przewidywalność, jakie stanowiły jego nieoceniony atrybut. „Był doskonały i harmonijny i trwał jakby ponad albo poza czasem (…) Mieszkańcy tego świata żyli życiem wiecznym, a jeśli nawet umierali, nie opuszczali go , tylko stawali się niewidzialni. Istnieli we wspomnieniach, w rozmowach, odwiedzano ich groby. W tym świecie ludzie dzielili się na dobrych i złych i wszyscy doskonale wiedzieli, kto należy do której grupy.” Ale nic nie stoi w miejscu i po 1945 roku Węgrzy przestali się czuć w Czechosłowacji jak u siebie, każdy mógł trafić na czarną listę wysiedleńców. Trudno zaakceptować fakt, że nagle jesteś obcy w kraju, gdzie się urodziłeś, że twoja ojczyzna właśnie przestała nią być. Historia wypędzeń jest długa i przepełniona bólem, wspomnienia Sanyia nie są tu wyjątkiem. Nasz bohater nie uzewnętrznia swoich emocji, a przynajmniej bardzo się stara, by jego umysł był klarowny i analityczny, niezmącony silnymi uczuciami. W przeszłości nie przyniosły mu one nic dobrego. Mimo to jednak to, co stłumione niekiedy wyrywa się, by zaraz zostać przywołane do porządku. Czytelnikowi to nie umyka.

       Można się zastanawiać, na ile nasze wspomnienia zamykają nas w hermetycznej bańce z tymi, którzy czują podobnie, a oddalają od pozostałych, którzy nie mają podobnych doświadczeń, od pokolenia naszych dzieci i wnuków. Jak gruby jest mur oddzielający te grupy, z których jedna nie tylko nie potrafi, ale nawet nie chce zrozumieć drugiej. Tymczasem to właśnie przeszłość czyni nas takimi, jacy jesteśmy i tłumaczy nasze wybory. Czy gdyby Sanyi bardziej się postarał, on i jego dzieci byliby teraz bliżej siebie? Kto wie…

       Pewne rzeczy dzieją się jednak jakby same z siebie, bez udziału naszej woli, a nieraz i świadomości. Niekoniecznie też rozumiemy ich przyczyny, naszą na nie zgodę. Inercja, zaniedbanie, strach czy pomyłka? Może lepiej do nich nie powracać, nie drążyć tematu, bo można otworzyć bezdenną puszkę Pandory i zginąć pod chaosem, jaki z niej wypłynie. Przecież i tak nic już nie zmienimy. Możemy co najwyżej, jak Sanyi, patrząc wstecz, przyglądać się stopniowej erozji tego, co wydawało się wiecznotrwałe, robić przegląd własnych błędów, choć być może mogliśmy popełnić znacznie gorsze, i bronić się przed zalewem sentymentów, jakie niosą ze sobą sylwetki stanowczej ciotki Vilmy i łagodnej, niemal świętej ciotki Klementiny. W obliczu tych strat wszystkie pozostałe zawiedzione nadzieje, i te małżeńskie, i te ojcowskie, tracą na znaczeniu.

       Mimo wspomnianego dystansu, a może właśnie dzięki niemu, mamy do czynienia z dużą psychologiczną wnikliwością, głębokim i porządkującym spojrzeniem na relacje bohatera z otoczeniem, które autor stara się ukazać nam z różnych stron. Z podobną dociekliwością potraktowano inne rodzinne powiązania, szczególnie te pomiędzy tak różniącym się od siebie rodzeństwem, które zgodnie chroniło najmłodszą Klementinę przed jej własnymi demonami. Porównanie tego z rodzinnymi więziami w domu Sanyi`ego wypada przy tym nad wyraz blado. Jest coś, co bohater wreszcie dostrzega podczas tej czterotygodniowej wiwisekcji – to własne tchórzostwo, albo może wygodnictwo. Unikanie konfliktów, ucieczka od problemów, odwracanie głowy wtedy, gdy był jeszcze czas na reakcję… to nie było życie, a rejterada od życia w jakieś zawieszenie, schowanie się w pokoju obitym wygłuszającą gąbką i z zamkniętymi okiennicami. To psychologiczne resume nie wygląda najlepiej i bohater zdaje sobie z tego sprawę. Być może po raz pierwszy zderza się ze swoją przeszłością bez ochronnego hełmu, narażając się na potężny wstrząs. Ile przez to zaprzepaścił? Czy mógł lepiej czuwać nad swoja rodziną, nad jej całością?

       Proza Lajosa Grendela nosi znamiona wielkości i ponadczasowości. Fabuła wciąga, przewijająca się historia osobista, a także kilkadziesiąt lat historii Czechosłowacji z wszystkimi przełomowymi momentami przykuwa uwagę. Jednak jest jeszcze rewers, a tam ważkie przemyślenia, które bohater snuje w samotności domu ciotki, tak dobrze znanego mu z lat dziecięcych. Gdy ośmiela się włączyć do rozmowy poznanego niedawno włóczęgę, który określa się z dumą mianem wolnego człowieka, na dobrą sprawę dalej jest to monolog, lub co najwyżej dwa równoległe monologi bez wspólnego mianownika. Każdy z nas ma bowiem swoją osobistą historię do opowiedzenia.

       Sanyi skończył już sześćdziesiątkę, pochował żonę, z dziećmi widuje się sporadycznie, wkroczył w schyłkowy etap życia, które i wcześniej nie było przecież ekscytujące i ciekawe, teraz zaś razi pustką i beznadzieją. Co zrobił źle? Czym zawinił, albo czym jemu zawiniono? „Według mnie pustka i poczucie nicości nie są najgorsze, nie mają treści, więc można je znieść. Brak natomiast tętni wspomnieniem tego, czego brakuje, co było i zniknęło, zostawiając po sobie cień, który snuje się za człowiekiem, dzień i noc nie dając mu spokoju. Brak jest jak kwas solny, tylko, że wyżera od środka.”

Recenzja na stronie sztukater.pl