Recenzja książki "Hop-Hop Gwiazdy" Ałbeny Stambołowej na stronie sztukater.pl

Ałbena Stambołowa - Hop-hop gwiazdy

12 sierpnia 2023 - sztukater.pl

Starzenie się, przemijanie, tracenie, to coś, co jest brzydkie, słabe i niechciane, ale zawsze nieuchronnie nadchodzi.


„Starzy ludzie zarastają wioski, miasta.

Ogrodniczka śmierć jedynie je odchwaszcza.

Starzy ludzie wciąż na nowo przybywają.” (Mariusz Parlicki)

Ałbena Stambołowa jest nie tylko pisarką, jest także psycholożką i psychoterapeutką. Dlatego zapewne ta kameralna opowieść o starości, rozluźniających się coraz bardziej rodzinnych więziach, o samotności i bezradnej rezygnacji z siebie, jest bardzo głęboka, rozpięta na wielu poziomach, drążąca korytarze w ludzkiej psychice, by dojść przyczyn określonych zachowań. Stawia także szersze pytanie, o miejsce starszych osób w społeczeństwie, czy może już na jego obrzeżach, albo wręcz poza nim, w izolacji, w przechowalni przed śmiercią.

Rzecz dzieje się w bułgarskiej stolicy, choć równie dobrze mogłaby to być Warszawa, Praga czy Budapeszt. Bez różnicy. Główni bohaterowie, starzy ludzie, mężczyźni, kobiety, zupełnie sami, bądź też osamotnieni pośród bliskich, co znacznie gorsze, schorowani bardziej lub mniej, towarzyscy albo też unikający drugiego człowieka, bardzo różni… Wspólny jest za to ich los – pensjonariuszy domu opieki. Jedni zgłosili się tutaj sami, dochodząc do wniosku, że gorzej niż w domu już być nie może, albo też nie chcąc być kamieniem u szyi swoich dzieci, innych zaś oddały rodziny. Każda z tych osób to osobna, ciekawa historia. Jedni opowiadają ją chętnie, ale nie wszyscy, niektórzy wolą zamknąć się w milczeniu, podrzucając nam zaledwie jakieś strzępki informacji. Zaczynamy ich poznawać, rozumieć ich uczucia, stają się nam coraz bliżsi. Petyr, , ciepły i mądry, ponury, a jak się okazuje bardzo czuły Petko, Minka, która wypisała się z tego życia, i ta nowa, z depresją, której imienia nikt nie może zapamiętać…

„Ile rodzajów krzywdy istnieje? Nieskończona liczba. Podobnie jak sposobów pomagania.” W takim lakonicznym stwierdzeniu można by zawrzeć sedno tej współczulnej powieści. Od razu przychodzi mi też na myśl „Ślicznotka doktora Josefa” Zyty Rudzkiej, także drążąca ten temat, bezkompromisowa i ostra, ale zarazem niepozbawiona czarnego humoru. Dobrze, że temat ten ostatnio częściej wybrzmiewa w literaturze. Nasi bohaterowie nie są idealni, bilans, jaki sporządzają w końcówce życia najczęściej nie wypada zadowalająco. Jednak wiemy to na pewno, że ich starość nie powinna wyglądać w ten sposób. Dla jednych stają się zbędnym balastem, bezużytecznym, zawadzającym przedmiotem, zajmującym pokój, który przecież można by przerobić na śliczny gościnny. Dla innych zaś zwierzyną, którą tak łatwo zamknąć w pułapce kłamstw i oskubać z majątku. W sposób bardzo subtelny autorka kieruje światło na ich bezradność wobec tych wszystkich zabiegów, godzenie się na coraz większe ustępstwa i ingerencję w ich prawo do swobody, do decydowania o sobie, odbieranie im po kolei tego wszystkiego, co składało się na ich życie.

Częste odwiedziny wnuczki Petyra to tutaj rzecz niespotykana, jedna na milion. Więź Boriany z dziadkiem jest nierozerwalna, prawdziwa. Przyjeżdża i spędza w jego pokoju sporo czasu, rozmawiają, spacerują, to on troszczy się o sukienkę na bal maturalny. Jednak, choć usiłuje być wiarygodny, nie udaje mu się wmówić wnuczce, że jest tutaj szczęśliwy.

To nie jest powieść rozpaczliwa, raczej można określić ją mianem zadumanej, melancholijnej, przedstawia etap życia, któremu nie zapobiegniemy, nie odwrócimy całego procesu. Czy nie można jednak zrobić czegoś, by tu dolegliwość była jak najmniejsza, by ośrodek stał się bardziej domem? Doktor Maks jakimś szóstym zmysłem to rozumie i odczuwa swoim wewnętrznym uczuciowym barometrem. Widzi w swoich pensjonariuszach ludzi, dostrzega ich potrzeby. Jest w tym tak bardzo naturalny, bez najmniejszej ostentacji, że przyciąga podobnych sobie zapaleńców, pielęgniarki, dozorcę, psycholożkę, personel dobiera się na zasadzie wzajemnego rozpoznania i zafascynowania ideą. Życie w Domu toczy się na własnych zasadach, których nikt specjalnie nie analizuje, układają się same, niekoniecznie według ścisłych reguł. Przecież to nie więzienie, a dom, jedyny jaki jego mieszkańcy mają, i zarazem ostatni. I jakoś tak się dzieje, że zarówno dla mieszkańców, jak i dla personelu staje się on Domem przez duże D.

Wzajemne relacje między pensjonariuszami nie są ani łatwe, ani sielankowe. Każdy z nich wyczerpał już niemal swoje życie i dźwiga na ramionach jego balast. Nikt nie pragnie rozpoczynać tutaj niczego na nowo, ani też rozliczać się z przeszłością. Oni po prostu trwają, wzajemnie się podpierając. „Ten Dom był z jednej strony absolutnie fenomenalny, z drugiej – bezbożny. A jego kamienna sylweta tworzyła aurę czegoś trzeciego – osobności i nietykalności dla świata zewnętrznego.” To fenomen stworzony przez charyzmatycznego człowieka, dziurawy fenomen, utrzymujący się już chyba tylko dzięki sile pobożnych życzeń, mogący w każdej chwili runąć z powody drastycznego niedofinansowania. Można odczytać tę powieść jako krzyk sprzeciwu, oskarżenie systemu, jego cynicznej obojętności. Można udawać, że nie widzi się potrzeb części społeczeństwa, tej nieproduktywnej, już tylko biorącej od państwa, nie oferującej nic w zamian, aż w końcu cała machina runie z przeraźliwym hukiem.

Jest w tej powieści wiele ciepła i zrozumienia, płynie sobie ona wolniutko, by dotrzymać tempa utrudzonym nogom bohaterów, przesuwającym się nie bez trudu, za każdym razem zaledwie o troszeczkę, szur, szur… Stara się nie nadwyrężać ich płytkiego oddechu, szemrze więc delikatnie. Nie osłabia to jednak wcale intensywności jej przekazu, mocy kreślonego obrazu, malowanego może i drobnymi pociągnięciami pióra, które jednak ostrymi krawędziami zawadzają, kaleczą nasze poczucie wewnętrznego komfortu. Jak czujemy się ze świadomością coraz głębszego wnikania bohaterów do własnego wnętrza, zatrzaskiwania przez nich za sobą drzwi i wołania w myślach: hop, hop gwiazdy! Czy tak właśnie mają od nas odchodzić?

Recenzja na stronie internetowej sztukater.pl