Zaskoczenie towarzyszy nam przy lekturze „Ad acta” od pierwszego zdania aż do samego końca. Patrik Ourednik zarówno z językiem powieści, jak i z jej fabułą wyczynia rzeczy zaskakujące, nowe i zachwycające zarazem.
„Było lato, słońce się śmiało, drzewa bogobojnie, acz daremnie wydzielały tlen, w ich koronach jazgotały wróble, z barokowych gzymsów spadało wysuszone gołębie łajno, kanały zionęły smrodem.” To krótki opis praskiego poranka. I już zaczynamy zdawać sobie sprawę, że nic tu nie będzie zerojedynkowe i proste, piękno zderzy się z destrukcją i kpiącym sarkazmem, co wpłynie na zmianę jego postrzegania, wykrzywienie konturów i proporcji.
Podobnie nietypowy jest główny bohater, pan Dyk, odczuwający i prezentujący bez osłonek nader sceptyczny, zgryźliwy i cyniczny stosunek do otaczającej rzeczywistości. Z zasady nie przepada za ludźmi, choć dużo bardziej drażnią go ludzie młodzi, a „im byli młodsi, tym bardziej działali mu na nerwy, zgodnie z prostą zasadą, że im krócej od daty urodzin, tym dłużej będą szpecić świat swoją obecnością.”
Złośliwa zabawność Dyka rozbraja, nie sposób się nie uśmiechnąć, a później już tylko czeka się na jego kwestie, doskonale gaszące entuzjazm i dobry nastrój rozmówców. Należy przy tym docenić celność każdej jego riposty, które są co prawda jedna w drugą tendencyjnie już nieprzyjaźnie najeżone, ale nie sposób odmówić im pewnych racji. Podobny typ przewrotnego humoru prezentuje narrator, który niekiedy wydaje się być połączony jakąś niewidzialną pępowiną z naszym bohaterem. Przyjrzyjmy się choćby zdaniu: „W ujęciu antropologicznym postawa kobiet wobec chaosu jest prewencyjna: sprzątają, by nie musiały sprzątać. Może ta logika zawiera sprzeczność, ale przynosi rezultaty.” To zdanie kąśliwe, ale perfekcyjne. Idealnie pasują tutaj słowa Oscara Wilde`a - „Sarkazm to najniższa forma dowcipu, za to najwyższa forma inteligencji.”
Często do rozmów w emeryckim towarzystwie zasiadającym na parkowej ławeczce wkradają się kontrolowane absurdy, przywodzące na myśl lekko surrealistyczne klimaty. Nadaje to całości jakąś nadrealną, urzekającą aurę, która rozpościera się delikatną mgiełką nad całą opowieścią. Genialnie brzmią dialogi, filmowo wręcz, niby bez większego sensu, aż tu nagle sens sam się wyłania, kłania kpiąco i puszcza filuternie oczko. Przywołam tu tylko jeden drobny przykład - dialog dotyczący porównania przeszłości i czasów obecnych:
„- Durnych było wciąż tyle samo, ale większość trzymała język za zębami.
- Święte słowa.
- Czy to jest demokratyczne?
- Jest.
- Że wszyscy gadają, a nikt nie słucha?
- No.
- Dziwna ta demokracja.
- Trzeba się z tym pogodzić.”
Takich rozmów, monologów i spostrzeżeń jest tutaj bez liku, bo jak już wspomniałam wcześniej, zarówno bohater, jak i narrator mają pokrewne poczucie humoru i inteligencję. To tekst pozornie obojętny, zdystansowany, nawet nie ocierający się o emocje, nie mówiąc już o jakimkolwiek górnolotnym dydaktyzmie. To bardziej satyra, niesamowicie spostrzegawcza, wywołująca mnóstwo skojarzeń, świeża i ożywcza, prowokująca do myślenia.
Nie zapominajmy też o wątku kryminalnym, o dochodzeniu w sprawie śmierci emerytki. Samobójstwo? Czy rzeczywiście pragnęła zakończyć życie z głową w gazowym piekarniku? Komisarz Lebeda zdaje się mieć co do tego coraz więcej wątpliwości. Dla mnie jednak historia śledztwa jest w przypadku tej książki drugo, a nawet trzecioplanowa, choć równie kunsztownie zbudowana i przeprowadzona z maestrią mistrza szachownicy.
Urzekła mnie zabawa językiem, słowami, skojarzeniami. To istna żonglerka. Układanie z nich zabawnych ciągów i zlepków, łączenie przeciwieństw, czy też frazeologizmów przyprawia czasem o zawrót głowy i śmiech do łez. „Ktoś składa koc, inny wiersze, ktoś dostaje kota, inny kaca, ktoś puka się w czoło, inny w drzwi. Takie harce wyczynia język, przyjaciele.” To podziw dla mnogości możliwości, w jakie można ubrać myśli, wyrazić coś dosłownie, czy może nie wprost, ukryć drugie znaczenie pod swojsko brzmiącym zdaniem, chcąc dać coś zaledwie do zrozumienia, zasugerować. Cały ten warsztat autor znakomicie opanował i biegle się nim w powieści posługuje.
A że „Ad acta” to literatura czeska, wszyscy zaś dobrze wiemy, że kto jak kto, ale Czesi potrafią śmiać się z samych siebie, to tego autokrytycznego, dobrodusznie zaczepnego humoru także tutaj nie brakuje – „czeska inteligencja wynurza się z mroków, w które jeden półgłówek wepchnął innego półgłówka”, a „manifestowanie w pełnej krasie swego bałwaństwa jest wielką ambicją Czechów, zaraz po owocnej kolaboracji z licznymi mocarstwami i zakładaniu ogródków skalnych.”
„Ad acta” to lektura wysmakowana, kryjąca w sobie wiele płaszczyzn i wiele mądrych spostrzeżeń, do tego zawadiacka, wręcz rozdokazywana, choć pod tym grubym zdawałoby się płaszczem szyderstwa skrywa aż nadto wyraźnych, trafionych w punkt aluzji co do natury człowieka i jego widzenia świata. A to już dosyć gorzki komentarz do współczesności, puenta, która z pewnością prędko nas nie opuści.
Doris