Wydawnictwo Pogranicze nie boi się trudnych i uwierających tematów. Wydało więc w jednym tomie dwie arcyważne moim zdaniem rzeczy Egona Hostovskiego, które, choć pisane w latach 40-tych, stały się ostatnio znów bardzo aktualne, a ich jednoznaczna, bardzo uderzająca emocjami wymowa, mam nadzieję, trafi do tych, którym zabrakło empatii. Oba utwory dotykają problemu ważnego i dla wielu niewygodnego, który nie zaistniał dzisiaj, ale wybrzmiewał zawsze wówczas, gdy na świecie działo się źle i ludzie poszukiwali dla siebie i rodzin bezpiecznego schronienia.
Rozpoczynające książkę „Listy wygnańca” to tęskna pieśń wiecznego emigranta za tym, co bliskie i znane, za przynależnością i poczuciem bezpieczeństwa, którego nigdy jemu, jak i wielu innym błąkającym się banitom nie dała nowa ojczyzna. To listy wysyłane do nieznanego nam z imienia Przyjaciela, które pomagają bohaterowi utrzymać w niezmienionej postaci ścieżkę wspomnień, jaką wydeptał starannie we własnej przeszłości. Są to zapiski bardzo osobiste, pisane przez samego autora w pierwszej osobie, niezwykle szczerze, prosto z trzewi, czasami z rozpaczą, czasami z nadzieją, nigdy obojętnie. Widać, że największe marzenie autora listów to powrócić do kraju dzieciństwa, gdyż na emigracji czuje się stale gościem, obcym, tolerowanym z konieczności, jednym z tych, którzy „tworzą koczowniczy, wielojęzyczny i wielonarodowy tłumek, połączony wspólnym strachem i wspólnym poszukiwaniem.” Pisze do Przyjaciela o ludziach podobnych sobie, którzy błąkają się po ulicach w poszukiwaniu kogoś, kto ich wysłucha, a zrozumieć może ich tylko ktoś taki, jak oni. Te wszystkie wyrzuty sumienia, że porzuciło się bliskich, zostawiło kraj, który teraz jest już zupełnie nie ten: „musiałby pan zobaczyć dzisiejszą Pragę, piękną jak nigdy dotąd, tę skamieniałą księżniczkę, w której żyłach zamiast krwi pełzają larwy i robaki. I te żywe trupy, tłumy żywych trupów! Manekiny na szczudłach, nie wiadomo, gdzie mają głowę, a gdzie oczy i serce! Na pewno nie chciałby pan mieć nic wspólnego z takimi potworami, nie chciałby pan tam wrócić.”
Hostovsky wkłada te słowa w usta bohaterów swoich opowieści, ale cóż musiał czuć sam? Niemal wszyscy jego bliscy zginęli w obozach koncentracyjnych. Został sam z tym tragicznym dziedzictwem i zacierającymi się powoli powidokami wczoraj. W takich sytuacjach ludzie borykają się nie tylko z emigracyjną nieprzystawalnością i samotnością, ale przede wszystkim z uwierającym niczym cierń poczuciem zdrady, niezasłużonego ocalenia. To rozdarcie nie może się zasklepić, stale się jątrzy i krwawi.
Każdy z klientów emigracyjnej restauracji U Ervina to oddzielna historia człowieka niedostosowanego. Przychodzą tu nie tylko dla tanich obiadów, ale żeby pobyć przez chwilę wśród takich samych rozbitków. Mimo iż nie znają się dobrze, czują jakąś więź, wszyscy pępowiną złączeni są bowiem z ziemią pozostawioną za sobą. I wszyscy zadają sobie pytanie, dlaczego tak się stało, kto zawinił tej wojnie, temu traceniu ojczyzn, tym śmierciom. Czy tylko przywódcy, zdeprawowani wodzowie, żądni władzy i zwycięstw politycy, czy może jednak zwykli, szarzy ludzie, pojedyncze jednostki w anonimowej masie, swoją bezwolnością, indolencją, grzeszną pychą, zdenerwowali Stwórcę tak bardzo, że postanowił ukarać ludzkość nowym „potopem”. To są pytania egzystencjalne, wielkiego kalibru, ale pozostały już tylko one albo utrata wiary.
W poczuciu zagrożenia i niepewności prozaiczne problemy, jak dach nad głową, jedzenie, praca, zdobycie wizy i prawa pobytu urastają do rangi kwestii najpierwszych. Czując wokół siebie nieufność i niechęć, człowiek kuli się w sobie i próbuje zniknąć. Skąd wziąć siły do przezwyciężenia nawet tak przyziemnych trudności. A jeśli już nawet, gdy doktorowi Markowi i samemu Hostovskiemu uda się już znaleźć schronienie w Stanach Zjednoczonych, które były ich marzeniem, niewiele to w sumie zmienia. Tam również pozostają samotni i skazani na ciągłą zmianę miejsca. Klątwa wciąż działa, jakby do nich przyklejona na zawsze.
W obu utworach wielokrotnie powtarza się, niczym mantra, owa konieczność, wręcz przymus, przemieszczania się, niespokojnej wędrówki bez końca, na jaką skazani są uchodźcy, jakby w samej nazwie „uchodźca” zawierał się ów imperatyw determinujący ich dalsze życie. Autor szczodrze raczy nas migawkami tych ucieczek, czasem pod gradem pocisków padających z nadlatujących samolotów, czasem nocą, ukradkiem. Przemieszczanie się szosą zapchaną innymi uciekinierami, dzieci, które nie mają już łez, tylko wielkimi, nieruchomymi oczami patrzą przed siebie w niemym zdumieniu. Nic nie jestem w stanie poradzić na to, że już w pierwszej chwili nasuwają mi się obrazy ze spopielonej, zdruzgotanej pociskami Ukrainy, te matki z tobołami na plecach, trzymające kurczowo za rączki dzieci. To jakby kalka z opisywanego w książce exodusu Paryżan. I lęk ten sam, i oszołomienie i konieczność zostawienia za sobą całego dotychczasowego życia, nie biorąc nic w zamian. Puste serce, pusty wzrok, droga przed siebie… co przyniesie przyszłość?
Doktor Marek w Nowym Jorku także pozostaje nomadą. Krążąc w poszukiwaniu spokojnego lokum, zaledwie biurka i ciszy, skazany jest na spełnianie, często dziwacznych i trudnych do rozszyfrowania życzeń łaskawych gospodarzy, udzielających mu schronienia. Ciągle niby dziad proszalny, który własną godność musi schować do kieszeni i nałożyć maskę pokory, musi odgadywać i uprzedzać ich myśli. Mówi więc z goryczą: „Ale ja strasznie marzę o tym, żeby już wreszcie przestać być gościem! Proszę mnie zrozumieć: od siedmiu lat uciekam z kraju do kraju i jeśli nie walczę, to jestem czyimś gościem.” Znamy przysłowie: „Gość i ryba na trzeci dzień cuchną” i ta opowieść przetwarza je w rzeczywistość imigranta, z nutą po hrabalowsku rozpostartą między rozpaczą a czarnym humorem.
Portret środowiska wygnańców, którzy znaleźli swoje miejsce w domu Greka, w biednej nowojorskiej dzielnicy i stworzyli tam sobie własny azyl, jest rewelacyjny. Ci wszyscy Niemcy, Polacy, Czesi, Włosi i inne zbłąkane, przegonione wojną narodowości, skłóceni, a po chwili zgodnie się zaśmiewający, intryganci i plotkarze, choć w godzinie próby jednak przyjaciele, sprawiający wrażenie pszczół w przepełnionym ulu, są tak różnorodni, kolorowi, narysowani mocno i sugestywnie, głośni i szczerzy, że można się w ich świecie zatopić. A najstarszy spośród nich, Żyd milcząco obserwujący otoczenie mądrymi, zamglonymi oczami, które niejedno widziały, przypomina patriarchę, gdy mówi: „Tylu ludzi potrafi budować domy, ale tak mało umie stworzyć wewnątrz nich prawdziwy dom (…) Wydaje mi się czasem, że powinniśmy utracić wzrok, aby naprawdę przejrzeć na oczy.”
Przeczytajmy więc uważnie dzisiaj, w 2023 roku przemyślenia wojennego emigranta spisane z głębi serca przed osiemdziesięciu laty, i przejrzyjmy na oczy – bo imigranci nadal są i potrzebują pomocy, wojny wybuchają, najbliższą mamy tuż przy naszej granicy. Niech ta lektura stanie się czymś więcej niż tylko ciekawostką sprzed lat, niech znów ożyje.