„Człowiek, który przynosi szczęście” rumuńskiego autora Catalina Doriana Florescu posiada wszystkie cechy znakomitej powieści historyczno-obyczajowej. Łączy elementy amerykańskiego mitu z obrazem życia dzieci nowojorskiej ulicy. Narrator snuje spokojną, nielinearną opowieść o losach swojego dziadka, małego, sprytnego gazeciarza i pucybuta, który, nie znając swego pochodzenia, wymyśla na ten temat różnorodne, szalone historie, a jednocześnie potrafi poradzić sobie w każdej sytuacji i spogląda na świat z zadziwiającym optymizmem.
Z początku wchodzimy w rzeczywistość z przełomu XIX i XX wieku, z perspektywy tych, którzy nie wchodzą do sal rewiowych i restauracji, tylko czekają na zewnątrz, by sprzedać coś za byle grosz i przeżyć do jutra. To całe, zorganizowane grupki dzieciaków, nie tylko gazeciarzy i pucybutów, ale też włóczęgów i złodziejaszków, szkolonych przez „starych wyjadaczy”, podliczających wieczorem zebrane łupy. Czyż nie przypomina to trochę Dickensa? Ja miałam skojarzenia z Davidem Copperfieldem i innymi jego znakomitymi powieściami, choć tutaj i czas i miejsce są oczywiście inne. Na tych biednych ulicach niemal wszystkie dzieci to dzieci imigrantów, Irlandczyków, Włochów, Niemców, Żydów z niemal całej Europy, można rzec, że to takie ubogie, europejskie getto w samym sercu stolicy wielkiej, sytej Ameryki, kraju nadziei i możliwości. „Broadway był pięknie oświetlony, mister Edison wykonał dobrą robotę. Ciepłe, miękkie światło początkowo zdumiewało ludzi. Jeszcze kilka lat temu dziesiątki przechodniów zbierały się pod każdą latarnią i komentowały działanie nowego oświetlenia, jakby to była kolejna sztuczka Houdiniego.” Świat wkracza w erę nowoczesności, a najważniejsze wiadomości wybrzmiewają echem z gardeł małych, żwawych gazeciarzy, uganiających się po ulicach.
Równolegle do wątku nowojorskiego toczy się wątek naddunajski, Leni, jej córki Eleny i wnuczki Eleny, które „w okolicy, gdzie ludzie oddaleni byli na szerokość palca od Boga, ale także od diabła” z trudem przeciskają się przez życie, często potykając się o jego koleiny. Wątki tych dwóch tak różnych światów, hałaśliwej, wiecznie spieszącej się metropolii oraz spokojnych, szumiących śpiewnie wśród trzcin brzegów Dunaju, zbiegną się dopiero pod koniec opowieści, zaskakując nas.
Widzimy jak europejska bieda ciągnie się za imigrantami za ocean, jakby zbratana z nimi na dobre i na złe, jak w końcu, pogodzeni z nią, starają się przeżyć z dnia na dzień, wtuleni nocą w jakiejś przepełnionej piwnicy we własne niespełnione marzenia. Jednak, co doprawdy zdumiewające, nie wyczuwa się tu ani krzty rozpaczy czy nawet goryczy. Ale pamiętajcie, że „Coś jest rozczarowujące dopiero wtedy, kiedy się to coś tak postrzega”, inaczej to po prostu jeszcze jedna odsłona życia. A ono lubi niespodzianki i wznosi się wyżej niż wszystkie konflikty i granice. W momencie zbliżającego się hitlerowskiego zagrożenia ponad hałaśliwe faszystowskie marsze wzbija się rytm bebopu, amerykańskie standardy Irvinga Berlina rozbudzają marzenia młodej Rumunki o innym, lepszym życiu za oceanem. „Melodie płynęły niepowstrzymanie przez ulice i podwórza. Zaskoczyły stare Greczynki, które właśnie wychodziły ze swojego kościoła, dwóch czy trzech młodych Lipowanów, którzy reperowali łódź przy nabrzeżu i gospodarza domu, w którym mieszkała matka i który, czarny od smaru, wracał z pracy na jakimś tureckim statku. Także szachistów w małej kawiarence obok hotelu International oraz pewnego śmiertelnie chorego, który słuchał przez otwarte okno piosenek Berlina i zmarł uśmiechnięty z jego muzyką w uszach.” Czy jednak ciężkie życie Eleny w Delcie Dunaju aż tak różni się od tego nowojorskiego ubóstwa? Jeszcze gorszy, bo okryty samotną niesławą, rodzaj nędzy doskwiera chorym w kolonii trędowatych niedaleko Suliny. To skrzyżowanie Boscha z Dalim, świat wręcz surrealistycznie nieprawdopodobny, wykrzywiony i ropiejący, od którego wszyscy się odwrócili i szybko postarali się zapomnieć, gdyż budzi lęk i absmak.”(…) zgarbione, kulejące postaci, podpierające się laską albo idące o kulach. Niektórzy posuwali się na kolanach, bo nie mieli stóp, innych trzeba było prowadzić, bo byli ślepi, a jeszcze innych nieśli ci, co mieli jeszcze dość siły. Większość jednak była wyniszczona i słaba (…) Nosy i uszy niektórych zostały zredukowane do małych kikutów, innym brakowało brwi i warg, czasem mieli puste oczodoły.”
Powieść Florescu jest po trosze sagą rodzinną, głównie jednak jest sagą nowojorską, pieśnią o mieście, gdzie każdy znajdzie swoje miejsce na ziemi, gdzie żyją obok siebie Żydzi, Włosi, Azjaci, Niemcy i Polacy, bogaci i nędzarze, księża i alfonsi, aktorzy i brzuchomówcy. Miasto legenda, którego ulicami oprowadza nas dziadek Zapałka, a później jego wnuk, miasto, o którym marzy Elena, a jej marzenie spełnia po latach Elena młodsza. W filmie „Notting Hill”, Hugh Grant idąc, mija wszystkie pory roku, a przed nami w przyspieszonym tempie przesuwa się Londyn od radośnie słonecznego przez romantycznie śnieżny po złotobrązowojesienny. Tutaj zaś suniemy przez Nowy Jork przełomu XIX i XX stulecia z jego dzielnicami imigranckiej biedy i brutalnej bandyterki, przemykając obok kobiecych manifestacji w obronie ich praw i równości, pijanych lat prohibicji i pokątnych uciech aż do pamiętnego dnia, gdy wraz z bliźniaczymi wieżami runęły amerykańskie złudzenia.
Widzimy rzesze spragnionych lepszego życia ludzi, tłoczących się na nabrzeżu, schodzących ze statków pod banderami całego świata, z błyskiem nadziei i energią w oczach. Widzimy ich też później na wąskich, zabałaganionych uliczkach biednych nowojorskich dzielnic, gdy ich oczy już tak nie błyszczą, choć nadzieja jeszcze się tli. Z czasem zmienia się obraz nędzy, przeistacza się przestępcza profesja, przeobraża się pejzaż miasta, pnąc się w górę, coraz wyżej. „Dzisiaj kości niewolników podpierają drapacz chmur. Nie zmienia się tylko jedno – nowojorska przebojowość i optymizm, zdolne przeczekać najgorsze chwile, by i tak się odradzać wciąż na nowo. A ciągłość historii zostaje zachowana.
Tragedia, jaka spotkała dziadka w 1911 roku i już na zawsze odebrała mu głos, a wraz z nim marzenia, zostaje zamknięta 90 lat później klamrą zamachu terrorystycznego. Jesteśmy świadkami, jak koło czasu toczy się nieustannie, jednych miażdżąc, drugich wynosząc w górę. Życie też wiecznie się odtwarza, replikuje, z tą samą, niczym nieusprawiedliwioną nadzieją. Dziadek mówił: Nie można powiedzieć, że wysoko zaszedłem w branży muzycznej, ale na kolejce Cyclone siedziałem najwyżej ze wszystkich. Na swój sposób stałem się gwiazdą.”
I tak historia miasta splata się z dziejami rodziny, przypadek ludzi łączy i rozdziela, modyfikuje plany i zawęża oczekiwania, by czasem niespodziewanie otworzyć jakąś nową możliwość, pokazać ukrytą ścieżkę, postawić na naszej drodze człowieka, który przynosi szczęście. W tej napisanej pięknym językiem, ponadczasowej i zastanawiająco uniwersalnej opowieści, po dniach złych i pochmurnych zawsze nieśmiało wyziera pierwszy promyk słońca, a nasza nadzieja chwyta go i rozgarnia resztę chmur, by rozświetlił życie na nowo.