Tak wspomina pisarza Krzysztof Czyżewski:
Nie zdążę już dotrzeć na drugi brzeg Morza Śródziemnego by wręczyć mu "Czary szatana", ostatnią przygotowaną przez nas do druku powieść Mistrza z Janowa pod Kownem, znakomicie przetłumaczoną przez Jerzego Czecha. Odszedł autor najpiękniejszej, rozłożonej na wiele powieści, sagi Litwaków. Od wielu lat czytamy ją niby kolejną odsłonę „Komedii ludzkiej”, w świecie litewskich Żydów przeglądając się jak w zwierciadle, łącznie z tym, co chcielibyśmy ukryć. Spojrzenie Pana Grigorija, choć z czeluści mroku, było jasnowidzące. Czy nie to chciał Pan nam powiedzieć, Panie Grigoriju, że aby widzieć w prawdzie, potrzebne jest światło, choćby iskierka, choćby trzeba ją było wykrzesać z naszej marności nad marnościami?
„I tyle. Ani linijki więcej, jako że cała reszta to nieprawda.”
Te właśnie słowa wyryłby na nagrobku pisarza stary Efraim Dudak, kamieniarz z „Koziołka za dwa grosze”, powieści przetłumaczonej przez Aleksandra Bogdańskiego. Był synem flisaka Jakuba, człowiekiem silnym, o barach szerokich jak koryto Niemna i wytrzymałym jak most grzbiecie, po którym raz nawet przejechał woziwoda Szmul-Sender; a do tego miał dwa domy: jeden kryty słomianą strzechą, drugi – milczeniem; a jakby tego jeszcze było mało, to rzeźbił na nagrobkach anioły tak, że – choć jedno skrzydło miały złamane – rwały się do góry…
I pomyśleć, że taki nagrobek mógłby powstać w miasteczku, „gdzie Bóg, jeśli w ogóle zaglądał, to tylko na chwileczkę. A cóż może zdziałać Bóg w ciągu jednej chwili”.
Na nagrobku swojego ojca Efraim wyrzeźbił tratwę. Krzywo na to patrzył rabbi Uri, bo na żydowskim cmentarzu mogą być owoce granatu, palmy albo winorośl, nawet lew albo pelikany z małymi, ale tratwa? Od tamtej pory coś się jednak mogło zmienić, świat nie stał w miejscu, z nurtem rzeki puszczone zostały kolejne tomy sagi o litewskich Żydach z rodu Dudaków. Teraz więc, na wieść o śmierci Grigorija Kanowicza, możemy sobie wyobrazić, że Efraim nie będzie musiał skuwać tratwy z jego nagrobka, przemieniając ją na niewielkie czółenko z wioślarzem, który wypuścił z rąk wiosła. „Przecież niebo to nie ziemia, tam dla wszystkich wystarczy miejsca…”.
Czemóż to niebo nie miałoby przyjąć tratwy ulatującej nad ziemię jak ptak? Będzie to tratwa-Księga, której Iwona Chmielewska – tworząc okładkę do polskiego wydania powieści – nadała kształt domu z odemkniętymi oknami w kształcie macew, nadpalonego pożarem z pogromów. A na tratwie maleńka sylwetka człowieka niepozornego, miotana przez wzburzone fale i znikająca „w nieprzejrzanym odmęcie wody-śmierci”. Tak to widział Efraim: człowiek rzucony na spienioną falę rzeki życia, w szaleństwo żywiołu i zgubną, przyciągającą siłę wody.
Grigorij Kanowicz, podobnie jak Efraim, za swojego długiego życia widział jedynie rozpadającą się tratwę: „pozostały tylko śliskie, mokre kłody, które każdy usiłuje sobie przywłaszczyć, żeby zbudować s w ó j dom, zbić s w ó j chlew, wznieść s w o j ą twierdzę”. Słowa rabbiego Uriego by kroczyć drogą sprawiedliwych i trzymać się wiary, były już tylko na wiatr, bo „cóż to za wiara, która mieści się w jednym domu, którą można zapędzić do chlewu, której potrzebna jest twierdza?”
Dlatego tratwa, którą wyryłby na nagrobku pisarza Efraim, musiałaby mieć spoiwo na nowo związujące osobne bierwiona, a człowiek próbujący się na niej utrzymać nie mógłby już poprzestać na swoim.
Na fotografii, którą zrobiłem w jego mieszkaniu w Bad Jam, Grigorij Kanowicz siedzi pod swoim portretem, namalowanym przez Adomasa Jocovskisa z Wilna. Uczepiony tratwy człowiek, zakorzeniony w bezdomności. Nie wystarczyło dla niego miejsca na ziemi.
Po wizycie u Grigorija Kanowicza - relacja Krzysztofa Czyżewskiego, Tel Awiw listopad 2019