Opowieści domowe Wielkiej Księgi Przyrodniczej

Opowieści o świętych drzewach

Opowieści o Świętych Drzewach - Historie do rodzinnych kart graficznych.

Opowieści Ani Martynko

Historia o lesie jako schronieniu podczas wojny

Dziadek podczas wieczornych obrządków usłyszał strzały. Za swoimi plecami zobaczył dwie

postacie w mundurach zbliżające się w jego stronę. Popatrzył wtedy w stronę lasu, który

otworzył się przed nim niczym Morze Czerwone przed Mojżeszem. Postanowił uciec w jego

stronę. Drzewa otuliły go, mech i leśne runo wyciszało każdy jego krok. Po chwili poczuł spokój i ulgę. Zapach lasu, każdy w nim listek, owoc dębu czy leszczyny wprawiały go w błogi nastrój, działały uspokajająco. Dziadek poczuł silną więź z lasem. Bo przecież to las uratował mu życie…


Historia o jabłonce w sadzie

Jabłoneczka… Moja jabłoneczka. Kiedy się urodziłam już tam była. W sadzie przy domu. W maju przyoblekała się w biały, kwiecisty płaszcz, we wrześniu dawała owoce, które z każdym rokiem coraz bardziej mnie zachwycały. Żeby ich dotknąć i poczuć, musiałam się na nią wdrapać. Ale gdy już tam weszłam, nie chciałam z niej schodzić. Jabłoń dawała mi pewną swobodę. Siedząc na niej, wysoko, czułam się wyjątkowo, jakbym mogła dotknąć nieba, jakbym mogła wszystko. Tam, na górze, czułam się kimś ważnym. Z tej perspektywy spoglądałam na inne drzewa owocowe w sadzie – śliwy, wiśnie – do których przemawiałam i wyobrażałam sobie, że każde z nich z chęcią słucha tego, co mówię. Do rzeczywistości sprowadzało mnie tylko wołanie mamy na obiad…


Historia o lesie, łąkach, sadzie, ogrodzie

W mojej rodzinie z pokolenia na pokolenie mówiło się, że każda łąka, sad, ogród czy las stanowią nie tylko miejsce odpoczynku, ale przede wszystkim ciężkiej pracy, która następnie wydaje swoje owoce. Od kiedy pamiętam, wraz z siostrą pomagałyśmy mamie w pracach przy ogrodzie – na wiosnę sianie, a latem i jesienią wybieranie każdego warzywa z ziemi. Tacie za to często pomagałyśmy w zagrabianiu trawy po jej skoszeniu czy zbieraniu ziemniaków. Często też jeździłyśmy z nim do lasu, po opał na zimę. W tym samym lesie wraz z siostrą chodziłyśmy na grzyby w miejsca tylko nam znajome, o których opowiedział nam dziadek. Najlepiej czułam się w sadzie, w którym zawsze, zbierając owoce, podjadałam je i wspinałam się na moją jabłoneczkę.


Opowieści Patryka Jankowskiego

O pisankach prababci Adeli

Moja prababka Adela co roku, dwa tygodnie przed świętami Wielkiejnocy, chodziła do lasu, który mieszkańcy do dzisiaj nazywają „Bobry”, po korę z olchy czarnej. Zalewała ją wodą i gotowała potem parę razy, aż ta puściła farbę. W Wielką Sobotę Adela malowała jajka woskiem pszczelim wymieszanym z popiołem. Wosk dawał jej mój dziadek, a jej syn, Stanisław. Adela malowała piękne wzory, inspirując się naturą, zwierzętami, całym otaczającym ją światem. Po pomalowaniu Adela wkładała jajka do gotującego się wywaru z kory olchy czarnej. Wosk się topił i zostawał piękny biały wzór na brązowym tle. Malowania jajek Adela nauczyła się od swojej mamy Apolonii, a ona od swojej. Wielkanocne pisanki są tworzone na terenach Polski od wieków. Jest to obyczaj bardzo silnie związany z naturą. Tak jak Wielkanoc, tak i pisanki zwiastują nadejście wiosny. A kolor pisanek zależał od wieku i gatunku drzewa, z jakiego brano korę. Moja ciocia Dorota i ja również malujemy jajka, ale już w wywarze z cebuli. I nie mają może one tak pięknych wzorów, ale podtrzymujemy tradycję rodzinną. I cały czas stosujemy tylko naturalne barwniki.

O kopaniu torfu w białogórskich „Bobrach”

Kiedyś do opalania domów, oprócz drewna i węgla, używano torfu. Kopało się go na obrzeżach lasów bagiennych. Gdzie dokładnie? Tę wiedzę przekazywano w rodzinach z pokolenia na pokolenie – dziadkowie swoim dzieciom, ci zaś swoim i tak dalej. Miejsce musiało też być odpowiednie do podjechania tam końmi z wozami. Do kopania torfu chodziły całe wsie. Praca ta była ciężka, całodniowa. Zrywano darń i specjalnymi szpadlami wygiętymi pod kątem prostym wycinano kostki z mokrego torfu, wielkością zbliżone do cegły. Takie kostki rozkładano na łące i w zależności od pogody suszyło się je parę dni. Najpierw z jednej, później z drugiej strony, następnie kostki opierano o siebie, tworząc trójkąty, i pozostawiano do całkowitego wyschnięcia. Wyschnięte kostki ładowano na wozy i końmi zwożono do domów. Torf też mógł mieć kształt okrągły, ale to wymagało wymieszania go z wodą, by uzyskać jednolitą masę, którą potem wkładano do okrągłej formy wielkości bochenka chleba. Sposób suszenia był podobny – na łące, w słońcu, przekładając i ustawiając w stosy, by wiatr je przewiał.

Moja rodzina też paliła torfem. Babcia i tata opowiadali mi, jak to się robiło. Od taty wiem, w którym miejscu u nas, w lesie „Bobry” w Białgórach, jest torf. Praca ta wymagała współdziałania, jednoczenia sił. W ten sposób umacniały się lokalne wspólnoty. Bo każde gospodarstwo musiało mieć na zimę dostateczną ilość opału. Teraz już na wsiach nie ma aż tak silnych więzi, a i potrzeba pomocy sąsiedzkiej mniejsza, bowiem w wielu pracach człowieka zastępują maszyny.

O drzewach białogórskich

Białogóry to dawna wieś starowierska, od zachodu otulona lasem nazywanym przez mieszkańców „Bobrami”, a od wschodu przytulona do Jeziora Białego. Przed wojną mieszkali tu staroobrzędowcy. Zostało po nich wiele śladów i pamięć. Jest w Białogórach na przykład stary dąb zasadzony właśnie przez rodzinę starowierców. Stoi on do dziś, strzeże ich pamięci. Ten dąb towarzyszy mi od dziecka. Mój dziadek i tata zawsze wysypują dookoła niego kamienie zbierane z pól. W dzieciństwie lubiłem chodzić po nich. Dąb – to pierwsze, co widzę, jadąc do domu. Nieopodal dębu rosną olchy. Mój tata w dzieciństwie wraz z rodzeństwem i okolicznymi dziećmi bawił się w tym miejscu, tworząc swoiste bazy. Każde dziecko miało swoje drzewo, pod którym zostawiało się sobie drobne prezenty, na przykład figurkę z drutu. Natura zawsze w Białogórach była opiekunem dobrej zabawy. A za górką, nad jeziorem, zeszłej jesieni, zasadziłem z ciocią sad. Gdy już kończyliśmy, podszedł do płotu sąsiad i powiedział do cioci: „A ty wiesz? Tu rósł kiedyś sad, stary i duży. Twój ojciec go wyciął”. Był to sad starowierców. Bardzo mnie to ucieszyło, że razem z ciocią odsadziliśmy go.

O dzieciństwie w Marynowie

Często wakacje spędzałem z rodzeństwem w Marynowie u dziadków. Dom miał sypialnię, kuchnię, salon i jadalnię. Całe dnie spędzaliśmy na podwórzu. Raz na przykład zrobiliśmy sobie dom w zbożu dziadka, za co był bardzo zły. A innym razem wykąpaliśmy się w stawie za domem i próbowaliśmy złapać rękami rybę (nikomu się nie udało). W małym lasku dziadek zbudował nam szałas i tam przynosiliśmy sobie truskawki z pola. Zawsze towarzyszył nam pies Tobik i koty. Najpiękniejszy jednak był sad, bardzo stary, stuletni, tak jak dom. Podziwiałem te stare jabłonie. I lipy. W sadzie zbierałem jabłka, a kwiat lipy na herbatę. Ale najlepszym miejscem do zabawy były trzy duże świerki, na które wspinaliśmy się po gałęziach i siedzieliśmy tam, patrząc z góry na okolicę. To była najlepsza baza!


Opowieści Mateusza i Patrycji Makarewiczów

„Noski”

Na wsi, jak to na wsi, nie za wiele rozrywek, więc dzieci muszą sobie same organizować czas. Gdy moja mama i jej czwórka rodzeństwa się nudziła, wymyślili sobie zabawę, którą nazwali „Noski”. Zrywali owocolistki klonu i rozrywali delikatnie, aby przykleić je sobie do nosa za pomocą ich lepu, który nazywali klejem. Przyklejali sobie te listki po to, aby udawać zwierzęta, na przykład koguta, nosorożca, słonia. Raz byli w kurniku, innym razem na sawannie, potem gdzieś w dżungli. Wymyślali sobie różne historie: straszne, śmieszne, dziwne, pełen przygód! Zabawa była przednia. Mama do dziś z sentymentem wspomina zabawę, szczególnie kiedy przechodzi koło naszych klonów.

Brzoskwinie

Mój tata kilka lata temu poszedł na targ, by do naszego sadku dodać nowe drzewko. Nasz sad jest okazały. Rosną w nim stare odmiany drzew owocowych, ale zawsze dobrze mieć nowe drzewo, z którego człowiek bardzo się cieszy! Chodził więc tata po targu bez przekonania, tak chodził i chodził, w końcu w oko wpadł mu napis brzoskwinia. Zatrzymał się. Wokół słychać było komentarze: „Brzoskwinia?”; „Tu, u nas? W naszym klimacie?”; „Nie u nas! Nie przyjmie się! Zmarznie przecież!”. Mój tata nie posłuchał komentarzy ludzi i postanowił ją kupić i zasadzić w naszym sadku. Minęły dwa lata, brzoskwinia pięknie urosła i urodziła zdrowe, dorodne owoce, które są bardzo słodkie i soczyste. To duma naszego sadu. Kto tylko nas odwiedza, nie może się nadziwić.

Żniwa

Mieszkamy na wsi, więc praca u nas w gospodarstwie związana jest z czterema porami roku. Właściwie to żyjemy zgodnie z porami roku. Lato to oczywiście czas plonów, czas żniw. Jednej letniej nocy mój dziadek przebudził się zaniepokojony. Była druga po północy. Wstał, wyszedł przed dom i poczuł, że nadchodzi burza. To było upalne lato, powietrze było gęste, kolor nieba – mimo nocy – zmieniał się z chwili na chwilę! Z jasności w ciemność! Dziadek postanowił wszystkich zbudzić, aby szybko, jak najszybciej, całe zżęte zboże ułożyć w kopy. Inaczej zboże by zgniło. I to byłaby dla gospodarstwa klęska. Dziadek opowiadał, że było wtedy tak ciemno, „jak w grobie”! Jedynie błyskawice rozjaśniały tę ciemność i pomagały im widzieć. Jedyne światło podczas tej nocnej burzy. W końcu się udało. Zboże ułożono w kopy i tuż po tym zaczął padać deszcz. Wszyscy szczęśliwi po udanej akcji wrócili do domu i poszli spać, wiedząc o tym, że wykonali wspaniałą robotę. Dziadek wspominał, że nigdy nie przeżył takiej burzy, po której świat zalała potężna ulewa! Dla mojej mamy to było wielkie przeżycie, a była wtedy jeszcze dziewczynką!

Bagna

Moja mama i jej czwórka rodzeństwa, aby szybciej dotrzeć do szkoły, chodzili tak zwanymi skrótami, przez bagna. Trochę się bali tych bagien. Na początku droga była cała zarośnięta, wszędzie błoto i pokrzywy. Z czasem mama i jej rodzeństwo wydeptało sobie dróżkę, dzięki czemu już było łatwiej. Tam, gdzie było błoto, pokryli ziemię deskami, a nad torfowiskiem położyli kładkę, dzięki czemu droga do szkoły na skróty stała się o wiele łatwiejsza. Po tym, jak wszyscy wydorośleli i dostali się do szkół wyższych, nie musieli już chodzić skrótami. Nieuczęszczana dróżka po jakimś czasie zarosła, zniknęła, a kładka przegniła.


Opowieści Zosi Kondzielewskiej

Sad i sarni raj

Obok domu mojej prababci znajduje się wspaniały sad. Są w nim jabłonie, krzewy porzeczki i agrestu, no i oczywiście śliwy. Ten sad jest oddzielony od domu niskim drewnianym płotem, więc kiedy patrzy się w jego stronę przez okno w ulubionym pokoju naszej rodziny, tym z białym kaflowym piecem, to wszystko widać. Kiedyś, pewnego zimowego dnia, przyjechałam do prababci Julii. Prababcia opowiedziała mi, że poprzedniego wieczoru, tuż za płotem, stała sarna z dwoma małymi sarniątkami. Pewnie szukała jakichś jabłek pod śniegiem lub zjadliwych gałązek. Na początku wszyscy pomyśleliśmy, że była to jednorazowe zdarzenie. Ale nie, sarenka z młodymi przychodziła aż do końca zimy i zaglądała do sadu również latem, wiosną i jesienią. To były nasze sarenki. Czasem wydawało się nam, że to my jesteśmy w gościach u saren i że to one są mieszkańcami prababci siedliska.


Opowieści Uli Korzenieckiej

O tajemniczym kamieniu w tajemniczym lesie

Moja mama bardzo dobrze wspomina swoje dzieciństwo. Najbardziej zapadł jej w pamięć nieduży las, który znajdował się na wysokiej górze w pobliżu domu. Kiedy przyjeżdżali kuzyni, wybierała się tam wraz z nimi i rodzeństwem na spacer. Rosły tam najlepsze pod słońcem poziomki, maliny i grzyby. Lecz to nie był zwyczajny las. W samym jego środku znajdował się ogromny kamień, który zawsze budził ich ciekawość, bo był trochę tajemniczy. Wokół niego rosły jeszcze smaczniejsze owoce i grzyby. Kiedy chcieli odpocząć, zawsze na nim siadali, a ochronę przed słońcem dawały im rozłożyste drzewa. W sąsiedztwie lasku było źródełko, z którego wypływała woda, nawet w najmroźniejszą zimę. A latem dzikie zwierzęta chętnie odwiedzały to miejsce, by napić się czystej, zimnej wody. Rodzice nie pozwalali zbliżać się tam w trosce o bezpieczeństwo dzieci. Lecz one potajemnie obserwowały to miejsce. Widać było, że to jest jakieś tajemne królestwo zwierząt, roślin, wody i kamieni.


Opowieść Bożeny Szroeder

Malinowy las

Kiedy byłam małą dziewczynką, lato spędzałam u swoich ciotek, Haliny i Elżbiety, na tak zwanych osiedlach. Ciotki miały ogród, sad, pola, łąki, niedaleko ich domu płynęła rzeczka. To miejsce wydawało mi się rajem. Byłam szczęśliwa, że tyle słońca, zieleni, ciepła i serdeczności ciotek spływa na mnie każdego dnia. Lubiłam w ogrodzie zwłaszcza malinowy chruśniak. Przy furtce wiodącej do ogrodu maliny zebrane zostały najwcześniej. Ale to było mało. Smak i zapach malin wabiły coraz bardziej. Zapuszczałam się dalej i dalej. Tam rosły najokazalsze owoce, a dostęp do nich był utrudniony. Maliny rozrastały z roku na rok coraz bardziej i stały się jedną wielką gęstwiną. A moje starsze ciotki nie miały już siły, aby o nie zadbać. Kiedy przedzierałam się przez ogromne – jak mi się wtedy wydawało – krzewy, zgubiłam drogę do domu. Stałam w środku gęstego malinowego lasu i nie widziałam drogi, która poprowadzić mogła mnie z powrotem. Bałam się okropnie, gałęzie wyciągały do mnie swoje ramiona i czułam, że staję się częścią buszu. Poranione ramiona, ręce i twarz przeraziły moje ciotki, które, torując sobie drogę pokaźnym drągiem, uratowały mnie przed porwaniem na zawsze przez malinowe potwory.


Opowieść Hani Makowskiej

Babcia Zosia i wilk

Moja babcia Zosia, gdy była jeszcze dzieckiem, mieszkała w Zelwie, małej wsi nieopodal rzeki o nazwie Marycha. Jej pasją było szydełkowanie. Pewnego razu babcia, wracając do domu przez las ze sklepu w Gibach, z pełną torbą włóczki, spotkała na drodze wilka. Był przerażający i zaniedbany. Towarzyszył jej przez całą drogę – osiem kilometrów. Babcia wspomina, że wtedy nawet nie biegła, a frunęła nad ziemią, tak się bała. To jest jej przerażające wspomnienie z dzieciństwa.

Dziecięca, straszna historia mamy Hani

Moja mama Grażyna miała niezwykle interesujące i emocjonujące dzieciństwo. Oto jedna historia. Jej brat Sławek zaproponował, że pojadą rowerem do cioci. W drodze powrotnej mamie przypadło miejsce na ramie roweru, no i to było powodem kłótni. Mama uznała, że sama wróci do domu. A droga była długa. Nastała burza. Intensywny deszcz utrudniał widoczność. Bardzo łatwo można było się zgubić, pomylić drogi. Mama zlękła się, bo w którymś momencie nie wiedziała, gdzie się znajduje i zaczęła jak najszybciej biec przed siebie. Wbiegła do lasu, przez który płynął strumyk. Była tylko jedyna droga przedostania się na drugą stronę, czyli po starej kładce. Mama, nie zastanawiając się, przebiegła, ale tuż za nią uderzył piorun i połamał kładkę. Szok, który przeżyła, był ogromny. W strachu zaczęła biec szybciej i szybciej, aż wkrótce zauważyła konia. Wiedziała, że jeśli widzi zwierzęta, to gdzieś blisko musi być gospodarstwo. Przyspieszyła kroku i nagle ujrzała swojego zmartwionego brata, który jej szukał. Oboje szczęśliwi, że się odnaleźli, wrócili do domu, a ich rodzice nigdy się nie dowiedzieli o tym całym zajściu.


Opowieść Oli Kotarskiej

Zadzwoniła mama, że spadła wierzba. Ta, która poddawała mi tylko dwie najniższe gałęzie. Reszta była niedostępna. Burza ją położyła. Wracałam do domu pełna oczekiwań. Staruszka wierzba zajęła całą działkę, zasypała resztki rowu, połamała ogrodzenie. Wszystkie gałęzie, gałązki i witki były na wyciągnięcie rąk. Wierzba stała się wszechświatem tego lata. Zaprosiłam tam dzieci z dwóch domów przy Lipowej i jednego z Cisowej. Zostawiliśmy rowery, porzuciliśmy niedokończoną budowę na Akacjowej i „podbiliśmy” staruszkę. Każdy miał swój fragment, mikrodrzewo w drzewie. Nasz świat w świecie, niemal samowystarczalny. Byliśmy głusi na wołania na obiad. Wystarczała nam ogromna, emaliowana misa pełna gruszek, którą ciotka raz dziennie z impetem wstawiała w koronę wierzby. Rzucaliśmy się na ten pokarm bogów jak szarańcza, krzycząc: „Gruszki na wierzbie!”, „Gruszki na wierzbie!”. Dziewczyny i chłopaki o stu tysiącach kończyn i uśmiechów. To było ostatnie lato, kiedy kończyny mogły się plątać bez rumieńców.


Opowieść Wiktorii Anzel

Moja mama z babcią od wiosny chodziły do lasu. Czuły się w nim bezpiecznie, a przede wszystkim bardzo dobrze znały las. Wiedziały, gdzie śródleśne polany zapełniają się poziomkami, gdzie znaleźć można groszki wiosenne, bluszczyki kurdybanki, gwiazdnice wielkokwiatowe, fiołki leśne, mniszki lekarskie, pierwiosnki wiosenne. Suszyły te zioła w przewiewnym miejscu, a potem robiły z nich mieszanki ziołowe, syropy. Czekały na schyłek lata, bo wiadomo było, że zaczyna się sezon grzybowy. Przecież wiedziały, gdzie rosną najlepsze grzyby, kiedy i w którym miejscu największe jagody. Zbierały w koszyki te dary lasu, a potem robiło się w domu przetwory. Jagodowy sok, galaretkę z poziomek, dżem jarzynowy, suszone prawdziwki albo solone czy w zalewie kurki, opieńki, rydze. Mama miała swoją wspaniałą nauczycielkę, babcię, która kochała las i czuła się w nim jak w domu.