Rodzina Miłoszów na Żuławach
Andrzej Kasperek
Żuławskie ślady Czesława Miłosza
Czesław Miłosz był na Żuławach dwa razy. Raptem kilka dni. W jego długim, liczącym dziewięćdziesiąt trzy lata żywocie to tylko chwilka, mgnienie oka zaledwie. Czy zatem warto zajmować się tym epizodem z życia noblisty? Tak, bo te kilka dni, które tu spędził, zaowocowało aż trzema wierszami i artykułem. Tego już nie można zlekceważyć.
Delta Wisły pojawia się najpierw w utworze Grób matki (1949), potem są Żuławy (1950), następne Z nią (1985). Pojawia się w nich postać matki. To fakt, że „opuściła Litwę i znalazła się w okolicach Gdańska, gdzie zakwaterowano ją w domu należącym do niemieckiej chłopskiej rodziny”, zdecydował o tym, że Żuławy trafiły do polskiej poezji.
Po upadku powstania warszawskiego Miłosz znalazł się w Krakowie. Jego rodzice i brat Andrzej byli jeszcze ciągle na Wileńszczyźnie zajętej przez Sowietów. Jako przedstawiciele polskiej inteligencji o ziemiańskim rodowodzie narażeni byli na aresztowanie i wywózkę na Sybir. Nie były to obawy bezpodstawne – po latach pisarz wspomina, że Andrzej dwukrotnie uratował rodziców przed zsyłką.
Dnia 6 sierpnia 1945 roku poeta utrzymany w alarmistycznym tonie list: „Moi najdrożsi […] od szeregu miesięcy nie mam od was wiadomości. Nie mogę pojąć, jak możecie siedzieć tak długo w Wilnie, jeśli były okazje przyjazdu. […] Irytuję się niezmiernie brakiem wiadomości od was i tem, że nie przyjeżdżacie. Im później, tym trudniej się urządzić. […] Błagam was piszcie czy depeszujcie i przyśpieszajcie natychmiast swój przyjazd, bo sprawy są wielce pilne, po prostu paznokcie ogryzam z niecierpliwości”.
Okazało się, że w tym czasie rodzina już była w drodze, z Wilna wyjechali w lipcu. W ich wagonie ukrywał się ścigany przez NKWD akowiec oraz znajoma rodziców, która jechała bez dokumentów. Historia zupełnie jak z sensacyjnego filmu. Rodzina przybyła do Gdańska, bo Andrzeja, zawołanego żeglarza ciągnęło nad morze. W zburzonym mieście nie było jednak szans na znalezienie mieszkania. Poradzono im osiedlenie się w Drewnicy, i tak Miłoszowie znaleźli się w „zapadłym zakątku w delcie Wisły”. To określenie pochodzi z tekstu Miłosza opublikowanego w krakowskim „Dzienniku Polskim”, w grudniu 1945 roku. Poeta pojechał odwiedzić rodzinę, a owocem tej wyprawy był artykuł Na Żuławach. Reportaż ma dwie części. Druga nie wiadomo dlaczego nosi tytuł U źródeł Wisły, a przecież powinno być U ujścia...
Nie było wówczas łatwo się tu dostać. Żuławy zostały zalane przez wycofujących się Niemców, wysadzono wały wiślane. W Gdańsku trzeba było wsiąść na statek płynący do Tczewa. Jeden z przystanków był w wiosce Schönbaum, rychło przemianowanej na Drewnicę, która o dziwo ocalała wśród potopu. Miłosz-reporter opisuje: „Pasażerowie wloką worki, kosze i tłumoki. Wiezie towar sklepikarz-wilnianin, restaurator-warszawiak i mechanik rodem z Katowic”. Polska wieża Babel.
Miłosz od dzieciństwa uwielbiał książki podróżnicze. Rozczytywał się w powieściach Londona, Curwooda i Mayne’a Reida. Wertował stare atlasy, na których widać było białe plamy i „francuskie pisma geograficzne prenumerowane przez jego pradziadka w początkach XIX stulecia”. Wsiada na stateczek niczym conradowski kapitan Marlowe: „Jedzie się w tę deltę, jak podróżnik jedzie w głąb Afryki, pokazawszy najpierw tajemnicze, nieznane miejsce na mapie: muszę być tu”. Brzmi to jak opis eksploracji nieznanego lądu.
Aleksandra i Weronikę Miłoszów, ich syna Andrzeja, babcię Lisię oraz służącą Józię skierowano do domu, który leży tuż przy grobli, blisko rzeki. Samotna wyspa otoczona polami i łąkami. To często spotykana na tych terenach zagroda holenderska w typie wzdłużnym i zabudowania gospodarskie. Obok park, piękna aleja lipowa prowadząca do ganku, kuta brama. Pewnie było to bogate gospodarstwo. Jednak daleko mu było do dworu w Szetejniach, w którym stał fortepian, meble pokryte były pokrowcami, był salon i salonik, jadalnia, pokój gościnny, a nawet biblioteka.
W drewnianym domu było chyba ciasno, choć pewnie ludzie przyzwyczajeni do wojennej poniewierki nie zwracali na to zbytniej uwagi. Zamieszkała z nimi rodzina Rymkiewiczów z Kowieńszczyzny. Tak jak Miłoszowie, byli to bieżeńcy. A później dobiły jeszcze „obie ciotki z Krasnogrudy, Ela i Nina”. Długo jednak w „tej dziurze Drewnicy” nie zabawiły. Wyprowadziły się do Sopotu.
Miłosz przybywa do tego „tajemniczego miejsca na mapie” 18 listopada. Trudno o gorszą porę na zwiedzanie Żuław. Ich przyrodzona melancholia zostaje jesienią jeszcze zdwojona albo potrojona. Jeśli dodamy do tego powódź i powojenny chaos, to otrzymamy obraz okropny. Ale w jego tekście tego nie ma. Jest opis ciekawej krainy, tak podobnej do „Flandrii uwiecznionej na płótnach Piotra Brueghla”. Pojawia się pragnienie, żeby „usnąć tu snem zimowym, pod kraciastymi pierzynami koło gdańskiej szafy, w której skrzypią duchy z czasów Napoleona. Usnąć by i w tym długim zimowym śnie wypocić z siebie wspomnienia wojny”.
Widzi kraj jakby wyjęty z płócien niderlandzkich malarzy – bogaty w tłuste czarnoziemy, porządne budynki kryte czerwoną dachówką, wiatraki. Komuś wychowanemu na Kresach Żuławy, nawet te zdewastowane, musiały imponować swym bogactwem, zelektryfikowanymi domami, sensownym zagospodarowaniem… Umie to docenić, bo przecież pochodzi ze Żmudzi, gdzie jak zauważył Wincenty Pol, choć:
nie błyszczą pyszne gmachy,
Ale za to duże chaty
I wysokie dobre dachy,
Lud dorodny i bogaty. […]
Pracowity, gospodarny
I poważny, i nabożny.
Czytając jego reportaż, od razu poznajemy, że jego autor to człowiek znający się na rzeczy. Ten sam, który we swych wspomnieniach tak opisał strony rodzinne: „Ziemia jest urodzajna i mimo dość surowego klimatu można tam uprawiać buraki cukrowe i pszenicę”. Teraz odezwały się w nim pokolenia ziemian oraz nauki dziadka Zygmunta, który „wtajemniczał go w sekrety płodozmianu” – musiał docenić, że żuławska „ziemia jest czarna, lepka, tłusta, najwyższego gatunku czarnoziem”.
Miłosz patrzy okiem gospodarza, sporządza inwentarz – bada jakość gleby, spisuje bydło i konie, ocenia stan budynków, pisze o trudności w zdobyciu ropy. Martwi go, że jedna trzecia ziemi jest zalana, a pozostałe dwie trzecie stepowieją. Z gospodarską troską pisze o „łanach burzanu pleniącego się na nieskoszonych łąkach i polach”. Martwią go „puste stodoły i pola porośnięte burzanem. Bardzo urodzajny, wspaniały zdrenowany… step”. Burzany, bodiaki, turzyca, sitowie – te słowa wymienia po wielokroć. Ale to nie romantyczne opisy rodem ze szkoły ukraińskiej lub z obrazów Jana Stanisławskiego. To tylko nazwy na określenie zielska, ostów, dzikich traw… Prawdziwa ziemia jałowa, z której nie ma pożytku. Natura natychmiast wraca do stanu pierwotnej dzikości – „wyrasta dzika, smutna roślinność pustkowi”.
Pyta: kto zagospodaruje te ziemie?; czym zaorze i obsieje? Stodoły są puste, nie ma prądu, pełno dezerterów, szabrowników. Osadnicy muszą spać w stajni, żeby konia nie ukradli. Brak ziarna na zasiewy, nie ma paliwa do traktora, nie ma inwentarza żywego. Karabin trzeba trzymać na podorędziu, bo po okolicy włóczą się maruderzy i zwyczajni złodzieje. Sceneria niczym z filmu Prawo i pięść.
Co prawda w Rodzinnej Europie zastrzegał się, że „pierwsze wrażenia wzrokowe wytworzyły we mnie wstręt do równiny”, ale płaskie Żuławy nie budzą jego abominacji. Może osłodą na brak pagórków jest bliskość Wisły. Motywy akwatyczne zawsze był w jego twórczości ważne: „Gdziekolwiek wędrowałem, po jakich kontynentach, zawsze twarzą byłem zwrócony do Rzeki”. Wisła zastąpiła Niewiażę, która płynie niedaleko rodzinnego majątku w Szetejniach. Przepływa bardzo blisko domu w Drewnicy. To kilkadziesiąt metrów, zaraz za wałem przeciwpowodziowym. Może patrząc na nią w listopadzie widział swą Issę, która jest „czarna, głęboka, o leniwym prądzie […] a pola, rozłożone na łagodnych jej zboczach po obu jej stronach, mają glebę urodzajną […] rzadki u nas czarnoziem”.
Reporter zauważa: „Ale gdzie są repatrianci ze wschodu, ten najlepszy, najwierniejszy ziemi element? Smutna prawda. Repatrianci rolnicy nie przyjeżdżają. Jest ich w gminie 9 rodzin. Na tutejszy teren kierowane są transporty z litewskiej S.S.R. W tych transportach przyjeżdża ludność miejska. Chłopa ani na lekarstwo, chyba że mieszkał ostatnio w mieście”. Ani słowa o swej rodzinie. Używa oficjalnego określenia „repatrianci”, choć wszyscy zdawali sobie sprawę, że dla tysięcy kresowiaków przenoszonych przymusowo lub półprzymusowo na Ziemie Odzyskane, do niedawna jeszcze niemieckie, to nie był powrót do ojczyzny, tylko z niej wyrwanie. Bardziej niż repatriantami czuli się pewnie egzulami. Byli ofiarami „demoniczne[go] działania Historii, mającej wszelkie cechy krwiożerczego bóstwa”. Już zaczynała się nowa epoka, czas fałszowania dziejów, przekręcania faktów i nowomowy.
W czasie lektury tego reportażu rzuca się w oczy ogromna empatia, z jaką pisze o spotkanych tu ludziach, „którzy w latach wojennych stracili cały dobytek, albo większość swego dobytku. Zabierano im dobro, przerzucano z miejsca na miejsce, polowano na nich, bombardowano, aresztowano i niszczono. Wylądowawszy tutaj, są pełni troski. Troski o najbliższych i wiosnę”. Empatia wywołana nie tylko tym, że pisze o swej rodzinie i krajanach. Zastanawia się też nad losem autochtonów, często ludzi o polskich korzeniach, którzy zostali teraz obarczeni zbiorową winą. Czy wszystkich trzeba się pozbyć i odesłać do Niemiec? Dochodzi do wniosku, że to: „Wspaniała rozrzutność i beztroska po takim upływie krwi, jakiego doznał naród polski […] w obliczu naszych gospodarczych zadań na ziemiach zachodnich”. W czasach, kiedy Polacy odreagowywali koszmar wojny, nie były to popularne poglądy. Tym bardziej, że ma przecież świadomość, że „kilkanaście kilometrów stąd wznoszą się zabudowania Stut[t]hofu – obozu śmierci, którego nazwa będzie straszyła pokolenia, na równi z nazwą Oświęcimia”.
Przyjazd do żuławskiej wioski to radość ze spotkania z najbliższymi. Ale szczęście zostaje zmącone, bo matka jest chora. Okoliczności wyjaśnia poeta w przypisie do wiersza Z nią: „W domu została tylko jedna stara Niemka, która właśnie zachorowała na tyfus i nie miała nikogo, kto by się nią zajął. Moja matka, wbrew perswazjom, pielęgnowała ją, zaraziła się tyfusem i umarła”. Wtedy jeszcze nie wiedzieli, że stan jest tak ciężki. Lekarz powiedział, że niebezpieczeństwo minęło. Nikt nie brał poważnie jej mówienia o śmierci. Dnia 22 listopada 1945 roku matka poety umiera. Wiadomość o tym zastanie go w Warszawie, tuż po powrocie z odwiedzin u rodziny. W liście do ojca pisze ze smutkiem: „Czuję się winien, że bagatelizowałem chorobę Matki. Teraz wydaje mi się, że była w apatii i w niezwyczajnej u niej niechęci do życia”. Tę myśl powtórzy kilka miesięcy później: „Matka po prostu nie chciała żyć i to było widoczne. Zaważyło w tym również oderwanie od stron rodzinnych”.
Ciekawe, czy już wówczas dojrzewała w nim myśl o opuszczeniu PRL-u. Czy w czasie tej ostatniej wizyty matka wypowiedziała słowa, które znalazły się w powieści Zdobycie władzy: „I teraz mogę ci powiedzieć jedno: uciekaj. Nie oglądaj się na mnie. Nie trzeba, żebyś tu zaczynała na nowo życie”. Kilka dni po jej śmierci wyleciał do Londynu. Nie mógł być na pogrzebie – matkę pochowano 26 listopada.
Warto poświęcić tu trochę miejsca na ustalenie daty śmierci. Weronika Miłoszowa została pochowana na katolickim cmentarzu w Żuławkach, wtedy zwanych Żuławy Książęce, ponieważ Drewnica miała kościół i cmentarz protestancki. W parafii Narodzenia Najświętszej Maryi Panny w Żuławkach jest Liber mortuorum. Znajdują się w niej dwa zeszyciki. Proboszcz Zimmermann napisał po wojnie tekst Pro memoria!, w którym informował, że w„tych dokumentach tymczasowych” zanotował zgony Niemców i Polaków. Pierwszy wpis w Libellus Polonorum brzmi: „1) Veronica Miłosz, Żona inżenjera … Miłosza, umarła 22 listopada 45 r., 57 lat mająca w Drewnicy, pochowana 26 listp. w Ks. Żuławach † na Typhus” [pisownia oryginalna]. Staraniem rodziny w 1975 roku zmarłą ekshumowano i przeniesiono na cmentarz katolicki w Sopocie. Nie wiadomo dlaczego napis na płycie nagrobnej głosi, że „Śp. Weronika z Kunatów Miłoszowa, zm. 8.12.1945”.
Zastanawiałem się, czy możliwe jest ustalenie nazwiska chorej kobiety, którą opiekowała się matka poety. Tyfus zbierał wówczas obfite żniwo. W Libellus Germanorum jest kilka wpisów informujących o śmierci starych kobiet – od sierpnia do listopada 1945 roku odnotowano sześć pochówków, ale nie ma adnotacji „Typhus”. Oczywiście ks. Zimmermann nie musiał wpisywać wszystkich zgonów – zmarła wcale nie musiała być katoliczką. Ale w okresie powojennej zawieruchy to właśnie księża zajmowali się ewidencją zgonów i urodzeń. Wielce prawdopodobne, że „jedna stara Niemka” jest wśród tych zapisanych wzeszyciku – jedynym śladzie końca istnienia niemieckich mieszkańców tych ziem.
Miłoszowie próbowali w Drewnicy gospodarować na roli. Latem 1946 Andrzej pisał do brata, że udało się zaorać i obsiać całą otrzymaną ziemię. Nie byli przecież ignorantami w sprawach rolniczych. Wśród książek i pamiątek, które pozostawili, wyjeżdżając z Drewnicy, są miedzy innymi broszurki: litewska Pašarinių žolių auginimas sėklai (Produkcja nasion traw) oraz Przepis Goetza dla tworzenia łąk na każdym gruncie bez nawodnienia… Zabrane z Litwy miały posłużyć budowaniu nowego życia, wraz z modlitewnikami oraz żywotami świętych, szkolnymi zeszytami babci Syruciowej, francuską encyklopedią i rosyjskim tłumaczeniami powieści przygodowych Thomasa Mayne’a Reida. Książki ocalały także rudymenty przeszłości. Ileż można było uratować, uciekając w popłochu przed bolszewikami z Głębokiego, przenosząc się ze Szetejeń do Wilna, uciekając znowu z miasta itd. Znamienne jest jednak, że repatrianci, którzy pewnie mogliby powtórzyć rzymską maksymę: omnia mea mecum porto – „wszystko, co mam, noszę ze sobą”, zabierali ze sobą książki.
Z prób gospodarowania nic nie wyszło. Zbiory były liche, a plaga myszy zniszczyła to, co zebrano. Firma budowlana ojca też nie przynosiła zysków. Miłoszowie w 1946 roku przenoszą się do Sopotu, gdzie już osiadła część ich rodziny, i zamieszkują w willi na Wybickiego. Tej nawiedzanej przez duchy niemieckiej rodziny, która w pod koniec wojny popełniła tam zbiorowe samobójstwo.
W czasie urlopu spędzonego w kraju, w 1949 roku, Czesław Miłosz odwiedził bliskich i pojechał jeszcze raz na Żuławy, aby pomodlić się nad grobem matki. Jej śmierć bardzo go męczyła, widać to w listach do rodziny. Czuje się jej dłużnikiem i pyta: „czem się za to wszystko mogę wypłacić”. W napisanej wówczas Elegii zauważy: „Zostało tylko gorzkie poczucie, że dzieci nigdy nie umieją kochać rodziców tak, jak kochać powinny”. Ogromne jest to poczucie utraty. Zauważa: „Jakiś punkt oparcia w życiu zniknął i w ogóle to życie jest idiotyczne. […] Właściwie dla mnie to jest koniec młodości”.
Matka pojawia się w jego poezji wielokrotnie. Zawsze czule wspominana jako ta „jedyna, mądra i sprawiedliwa”. Poeta w czasie tej wizyty zaszedł też do domu nad Wisłą. Mieszkał tam wówczas jego nowy współwłaściciel – Władysław Starek, który wspominał potem, że „Czesiek” wpadł na parę godzin wieczorem. Trochę powspominali. Zapamiętał, że był podobny do brata Andrzeja. Córka pana Starka zapamiętała tę wizytę – poeta gościł u rodzeństwa Rymkiewiczów. Przy kolacji jej młodsza siostra siedziała na kolanach gościa. Jej rodzice zachowali o Miłoszach i Rymkiewiczach dobre wspomnienia: „Bardzo zgodnie żyli. Inteligencja, ale potrafili rzepak cepem młócić. Wspaniali ludzie, nie mieli w sobie pychy”.
Obrazy, które poeta zachował pod powiekami, powróciły później w Ameryce. Jako wspomnienie krainy, która przygarnęła jego rodzinę, rozbitków z wojennej zawieruchy. Ziemi, w której pochowano jego matkę. Wspomnienie Żuław pojawi się we fragmencie wiersza Grób matki:
O jakże huczy w te jesienne noce
Morze u ujścia Wisły. Grzmot napełnia
Płaską nizinę pod rzędami wierzb
I wiatr północny czesze suche trawy,
Dyszy w burzanach i sypie się szkło
Z rozbitych okien martwego kościoła. […]
W pobliżu miejsca gdzie są połączone
Ziemia i resztki tej co mnie zrodziła.
Samotność wieczna, krzyk wędrownych ptaków,
I bezustanny, głuchy oddech morza.
W swym reportażu, wymieniając cechy charakterystyczne poznawanej krainy, tak różnej od jego stron ojczystych, pisał o groblach, tamach, promach, wiatrakach, sieci drenów i rowów… Pojawia się jeszcze jeden wyróżnik: „słychać potężny łoskot pobliskiego morza”. Huk morza obecny w Grobie matki jest porównany do gromu. Identyczna fraza kończy wiersz Żuławy: „Gromy. To w ujściu Wisły grzmi spienione morze”. „Płaska nizina pod rzędami wierzb” w Grobie… jest tożsama z „Krainą płaską wziętą z wody i płomieni” z późniejszego wiersza. W obu wieje „wiatr północny [, który] czesze suche trawy” (Grób…) i „niskie rude słońce w trawach rozpromienia” (Żuławy). Rudy, brązowy, rdzawy to kolory zapamiętane z pierwszego pobytu w deszczowym listopadzie. Brąz pojawia się wielokrotnie w reportażu równie często jak burzan.
W wierszu o matce wiatr „dyszy w burzanach”. To słowo ukraińskiego pochodzenia weszło do polszczyzny wraz z Sonetami krymskimi Adama Mickiewicza, który uznał, że trzeba czytelnikom je objaśnić: „Na Ukrainie i Pobereżu nazywają burzanami wielkie krzaki ziela, które w czasie lata kwiatem okryte nadają przyjemną rozmaitość płaszczyznom”. W tekstach żuławskich Miłosza występuje ono aż pięć razy.
Zastanawiam się, czy słowa: „burzany”, „step”, „bodiaki”, „duga” i „hołoble”, pojawiające się w jego wierszu i reportażu miały też inny sens? Może były próbą oswojenia tego północnego krajobrazu, nadania mu waloru czegoś swojskiego, wschodniego. Słowa pochodzenia ukraińskiego, białoruskiego na Pomorzu pojawiły się wraz z repatriantami z Kresów. „Mały kudłaty konik z dugą i hołoblą” to obraz, którego nikt wcześniej tu nie znał – nie było tu takiej uprzęży, nie używano takich koni. Mogły być pożyteczne na piaskach, ale do orki na tłustych madach potrzebne były silne perszerony.
Pewnie poeta chciałby, żeby przybysze ze Szetejń, Syrutyszek, Kałnoberża, Opitołoków i Świętobrości poczuli się tu bardziej u siebie. W Drewnicy, Książęcych Żuławach, Przemysławiu… Ludzie, których opisuje, mają za sobą wojnę i wygnanie z rodzinnych stron. Ta ziemia, gdzie rzucił ich los i historia, to teraz step, ale przecież urodzajny.
Wiersz Żuławy z roku 1950, kiedy jego rodziny już tam nie było, pozostał jednak grób najbliższej mu osoby, kończy słowami:
Człowiekowi jak życzyć? Niech będzie szczęśliwy.
Niech własną ręką stworzy niestworzone dziwy,
Nie złoto, niechaj gwiazdę marzenia wyorze.
W ciemnozielony ogród niechaj myślą zmieni
Krainę płaską wziętą z wody i płomieni.
Wiele tu nadziei, że uda się odbudować rolnictwo i ponownie człowiek weźmie w panowanie ten kawałek ziemi wydarty morzu. „Dymiąca z rozlewiska wód powstaje ziemia” – fraza wiersza przypomina wręcz biblijny akt stworzenia z obietnicą raju, którym jest „ciemnozielony ogród”. Ale Żuławy to kraina stworzona przez człowieka, a nie Boga, to najmłodszy kawałek lądu. Może więc nie w Biblii trzeba szukać analogii, lecz w Fauście, gdzie padają takie słowa:
To bagno, gdyby spuścić raz –
Ostatnie szczytem byłoby osiągnięć.
Milionom licznym oddałbym przestrzenie […]
Łany zielone, żyzne; z trzody swemi
Człowiek, wygodnie na najnowszej ziemi
Osiedlon tuż, pod mocnym wałem tym,
Co dzielny ludu usypał go czyn,
Wewnątrz okola wałów istny raj.
Przeł. Feliks Konopka
Żuławy powstały z żułu, czyli mułu toczonego przez Wisłę. Powstały z pracy wielu pokoleń. Jeszcze trzeba sporo trudu, aż będą piękne. Wtedy brąz zniknie i ziemia się zazieleni. Ale nie będą to wielkie krzaki zielska, trzcina i oset – tylko trawa i zboże.
Pejzaż „płaskiej krainy z wody i płomieni” został zapamiętany i uwieczniony. A życzenia poety wciąż czekają na spełnienie.