Drugi sposób kładłby nacisk na „wolność zagrożoną”. Czyli zbiór rozpraw ofiary reżimu o problemach z odnalezieniem się w nowej rzeczywistości, trudnej transformacji, postkomunistycznym dziedzictwie, politykach, którzy nie do końca rozumieją reguły demokratycznej gry. Teczki, które trzeba odtajniać bądź nie, dojście do władzy poskomunistów, rozliczenie przeszłości – nie są to problemy nam obce. I jak wyraźnie widać na przykładzie ostatnich wydarzeń politycznych, wcale sobie z nimi jeszcze nie poradziliśmy.
Eseistyka Lubonji rzeczywiście traktuje o tych wszystkich sprawach. Ale obydwa te sposoby lektury – choć możliwe i sprawiające pewną przyjemność – nie wyczerpują jej sensów. Wręcz je przesłaniają. To trochę tak, jakby potraktować „Rodzinną Europę” jako autobiografię Miłosza. Czegoś się dowiemy, ale umknie nam istota. Bo nie fakty są tu najważniejsze, ale perspektywa w jakiej się je przedstawia i interpretuje.
Czy Fatos Lubonja jest byłym więźniem obozu?
Todi Lubonja należał do partii, był dyrektorem telewizji i radia, i to za jego czasów puszczano w komunistycznej Albanii piosenki Beatelsów. Ale kurs polityki kulturalnej – jak się okazało - złagodniał na bardzo krótko. Toteż po tym jak Enver Hodża ogłosił w 1973 roku „pogłębienie walki ideologicznej przeciwko obcym wpływom i liberalnym postawom wobec nich” Todi Lubonja jako wróg ludu został skazany na piętnaście lat więzienia. Żona Liri nie zgodziła się na rozwód – wykluczono ją z partii i osadzono na wsi. Syn Fatos został wzięty pod baczniejszą obserwację i niewiele czasu było trzeba, by odnaleźć na strychu jego wuja dziennik, w którym młody absolwent fizyki wykazuje się zbyt dobrą znajomością zachodniej literatury i zbyt dużym brakiem entuzjazmu dla albańskich porządków. W 1974 zostaje skazany na siedem lat obozu pracy za agitację. Potem ma szczęście, bo kiedy przyjaciele z celi piszą list otwarty do KC z potępieniem dyktatury Hodży, Fatos dostaje tylko kolejnych szesnaście lat. A więc przeżywa.
Zapytany na spotkaniu w Warszawie, jak przetrwał siedemnaście lat albańskich więzień, odparł, że spędził tam okres między dwudziestym trzecim a czterdziestym rokiem życia. A więc najlepszy w życiu czas by tworzyć i pracować. Ale i najlepszy, żeby przetrwać więzienie. I że dyktatura sprowadza człowieka do dziecka. Dziecka, które chce przeżyć. A żeby przeżyć, musi współpracować. Nie, to nie był wstęp do usprawiedliwienia więziennego donosicielstwa. Tu chodziło o wstyd, że pchało się wagony w obozie pracy. „Także my, którzy popychaliśmy te wagony musimy czuć tę odpowiedzialność”. Odpowiedzialność za współpracę z systemem. Ekstrawagancki patos? Zgorzkniała bezduszność? Okrutna autoironia? Kpina z wyobraźni tych, którzy siedzą w kawiarni w Warszawie i chcą słyszeć o sile ducha w obozach pracy?
Albo inny przykład. Fragment, w którym Lubonja rozważając postawy albańskiej elity intelektualnej zalicza siebie do czarnej strefy, a więc imperium władzy. Szara strefa to ci, którzy żyjąc w reżimie podporządkowali mu się, by jakoś przetrwać i działać w swych dziedzinach. Biała strefa to dysydenci, którzy są mniejszością, krytykują system wprost i w ten sposób oddziałującą na szarą strefą. Dysydentów w Albanii nie było, gdyż nie stworzono przestrzeni, z której można by oddziaływać. Nie byli nimi również ci, którzy trafili do więzień, skąd promieniowanie na „wolne” społeczeństwo było niemożliwe. Więźniowie stanowili wręcz pewne ekstremum czarnego imperium, gdyż ich los służył zastraszaniu innych.
To nie jest wypowiedź „ofiary systemu” domagającej się rekompensaty, ani bohatera – weterana dobijającego się o zaległe laury. To wypowiedź człowieka, który wie, że cała tamta rzeczywistość była rzeczywistością ludzką i że to nie żadne demoniczne siły podtrzymywały jakieś metafizyczne zło systemu, ale że wszystko się działo w ludziach, między ludźmi i przez ludzi, i każdy człowiek był częścią tej machiny. W tym i on sam. I żeby się spełnić, nie może pozwolić sobie na rolę byłego „więźnia reżimu”, który niejako z samej swej istoty musi celebrować poczucie krzywdy i słuszną nienawiść. Żeby się spełnić, musi spojrzeć na to wszystko z dystansu, odrzucić proste i wygodne podziały na dobrych i złych, oświetlić sprawy z mniej oczywistej strony – jednym słowem musi próbować opisać rzeczywistość w perspektywie szerszej niż swoje przeżycia, ocenić ją, i próbować ją kształtować. Jednym słowem: robić wszystkie te rzeczy, w których zwyczajowo spełniają się europejscy intelektualiści.
Bo Fatos Lubonja nie jest byłym więźniem obozu pracy tylko europejskim intelektualistą.
Co jest w pewien sposób problematyczne. W Słowie Autora do Czytelnika polskiego otwierającym Albanię… Lubonja wspomina, że będąc w więzieniu pisał dwie rzeczy: dziennik i powieść. Opisujący więzienną codzienność dziennik po upadku komunizmu został opublikowany, odniósł sukces w Albanii, był tłumaczony i dostrzegany zagranicą (w Polsce fragmenty opublikowało „Polis” 1997, nr 19/20). Natomiast powieść Ostatnia rzeź, reinterpretacja mitu Edypa będąca metaforą totalitaryzmu przeszła bez większego echa.
Nie jest to skarga niedocenionego pisarza (choć Fatos nie kryje, która z prac była bliższa jego sercu), ale kolejna próba diagnozy. Lubonja przytacza anegdotę ze spotkania w Budapeszcie, kiedy to filozof węgierski Gaspár Miklos Tomás wyodrębnił trzy role intelektualisty: proroka, sędziego i świadka. Zażartował, ze ludzie Zachodu wzięli na siebie dwie główne role: proroka i sędziego, pozostawiając ludziom Wschodu rolę świadka.
Trudno powiedzieć, czy to było rzeczywistą przyczyną sukcesu dziennika i porażki powieści. Równie dobrze można by wpisać ten przypadek w zjawisko kryzysu fikcji. Jakiekolwiek jednak są właściwe przyczyny, pewne jest, że na rolę świadka i tylko świadka autor Albanii… się nie godzi. I ma bardzo jasno sprecyzowaną postawę twórczą.
„[…]Pojawia się potrzeba, by każda kultura nie była jedynie interesem lokalnym, lecz by jej metody myślenia o własnych prawdach były także uniwersalne, zdolne dotknąć różnych narodów, dzięki którym każda ludzka istota ludzka pozna siebie.” – pisze na zakończenie Między lokalnością a uniwersalizmem (bo taki tytuł nosi Słowo Autora do Czytelnika polskiego).
Albania – wolność zagrożona spełnia ten ambitny postulat. Bo każdy naród ma jakąś przeszłość, którą najwygodniej jest przesłonić wygodnymi podziałami na dobrych i złych. A rzeczywistość – co dla wielu może wydać się rozczarowujące – utkana jest nieco subtelniej niż fabuła westernu. Pojedynek „w samo południe” nie wystarcza. Bo potem są kolejne popołudnia, wieczory i poranki… I choć trupy już uprzątnięto, to w ludziach pozostaje ten tak oczywisty odruch sięgania po colta.
Chodnikologia stosowana
O czym więc są te eseje? O wszystkim. O tym dlaczego w Albanii nie ma konfliktu pokoleń. O wizycie w więzieniu u Nexhmije Hodży, wdowie po Enverze. O Skandenbergu – bohaterze narodowym Albanczyków i mariażu nacjonalizmu z komunizmem. O tym, dlaczego lepiej byłoby, gdyby nie przenoszono prochów Envera Hodży z Cmentarza Męczenników Narodu. O tym, że Albania leży na styku trzech kręgów cywilizacyjnych i po upadku komunizmu stoi na rozdrożu. O odtajnianiu teczek i różnych sytuacjach ludzi, którzy byli donosicielami. O stosunkach Kosowarów i Albańczyków. O Kanunie leka Dukagjiniego – średniowiecznym zbiorze praw przedpaństwowych zezwalającym na zamordowanie niewiernej żony i Erjecie Avdyli, która pracowała w UNICEF i chciała rozwodu, a jej ciało odnaleziono 13 maja 2000 roku. O kulturze manipulacji, która nie zmieniła się wraz z przełomem politycznym, jeżeli ze współpracującego z reżimem Ismaila Kadare próbuje się teraz robić dysydenta. (Ten temat rozwija się zresztą niczym smakowita powieść bibliofilsko – sensacyjna: zagadka zagubionego wiersza, która znajduje rozwiązanie dopiero w Aneksie dodanym do Albanii…). O sześciuset pięćdziesięciu tysiącach bunkrów jest mało, bo wszyscy dziennikarze pytają o bunkry i Fatos jest tym już zniecierpliwiony.
I jest jeszcze o tym, że gdyby Tirana została zniszczona przez trzęsienie ziemi, to przyszli archeolodzy z pewnym niedowierzaniem odtwarzaliby z kolejnych warstw zwyczaje cywilizacji urabnicydów. „Ale najbardziej zdumieni całym tym okresem byliby chodnikolodzy (z pewnością archeologia jako nauka rozwinie się tak dalece, że wyodrębnią się w niej nowe działy i poddziały, wśród nich także chodnikologia). Być może wpadliby w osłupienie, odkrywając rozparcelowane (na prywatne kawałki) chodniki. Prawie niemożliwe byłoby wyjaśnienie, dlaczego co trzy – cztery metry przez budynkami w centrum miasta chodniki różnią się kolorem i kształtem płyt […]”.
I tutaj warto przypomnieć, że kultura polska też ma swój szkic z dziedziny chodnikologii. „Przedwiośnie czy potop” Andrzeja Mencwela zaczyna się od opisu rozjeżdżonych gocławskich trawników i chodników. We wstępie do studium polskich postaw w XX wieku, do szeregu subtelnych analiz kulturowo – literackich zamieszcza autor obrazek ze swojego osiedla. Nic dramatycznego – po prostu dzikie parkowanie, rozjeżdżanie trawnika, błoto. Banał, codzienność. Ale właśnie już na tym poziomie można uchwycić to, co najważniejsze: to, co Mencwel nazywa postawą kulturową – a więc ucieleśnione w ludziach idee, utrwalone formy mentalne, historyczne typy osobowości. Rozjeżdżone gocławskie trawniki są świadectwem opóźnienia cywilizacyjnego, gdyż zachodnia cywilizacja wzrasta dzięki utożsamieniu dążeń osobistych i potrzeb publicznych, dzięki poczuciu współtworzenia państwa i dobra publicznego. Bezrefleksyjne dewastowanie własnego otoczenia jest dojmującym dowodem na to, że takiego poczucia Polakom brakuje.
To samo opisuje Lubonja (na marginesie trzeba przyznać, że albańskie pomysły na zastosowanie chodnika są bardziej fantazyjne niż mieszkańców Gocławia). Taka sama perspektywa przyświeca całej jego książce. Nie tyle opisuje on zdarzenia polityczne czy społeczne, ale próbuje odtworzyć postawę kulturową Albańczyków, odnosząc ją do wartości cywilizacji europejskiej. I jednocześnie tę postawę w duchu europejskim kształtować.
Wiąże się z tym bardzo wyrazista postawa w stosunku do historii. (Warta może zastanowienia w kontekście polskiej dyskusji o polityce historycznej). Opisując, jak na malowniczej, nadmorskiej drodze Llogara natrafił na wysadzoną w powietrze komunistyczną mozaikę, Lubonja zauważa: „Historia nie jest ani tym, co powinno być, ani tym, co mogło być. Jest tym, czym jest i nie rozpadnie się poprzez wysadzanie w powietrze symboli, które ożywiają o niej wspomnienia”. Z tego powodu Lubonja ma też wątpliwości co do przeniesienia prochów Hodży z Cmentarza Męczenników Narodu. „Nie biorą się one z jakiegoś religijnego uczucia, ale – na ile rozumiem samego siebie – z tego, co nazywa się >>sensem historii<<. Wyrażany jest on w formie poszanowania wszystkiego, co jest twoją przeszłością, nie tylko jako konieczność jej poznania w funkcji budowania teraźniejszości, ale także jako przesłankę tożsamości.” Sens ten rozumie się wówczas, kiedy potrafi się zobaczyć teraźniejszość jako część wielkiej, nieskończonej całości. „Chodzi o to, by nie czekać aż czas umożliwi nam znalezienie właściwej perspektywy, ale próbować zmienić miejsce swego patrzenia siłą abstrakcji i wyobraźni w ten sposób, by działać w teraźniejszości poprzez ogląd całości”. To tak jak wyjść ze swojej doliny i zdobyć szczyt góry, z którego widać nowe horyzonty. A także swoją dolinę – w innym jednak wymiarze, w innej perspektywie.
Wizja historii Lubonji jest więc prosta i przejrzysta – i przez wielu niezwykle trudna do zaakceptowania. Zakłada bowiem dociekanie prawdy i poszanowanie dla przeszłości, ale wyrzeka się ferowania wyroków. Nie sama przeszłość jest bowiem ważna, tylko to, co z niej ma wpływ na tożsamość. I nie chodzi tu o tę tożsamość kształtowaną przez akademie szkolne i narodowe mity, ale to, co żyje w ludziach i uzewnętrznia się w postawach kulturowych. A Lubonja pisze, że choć Envera nie ma już na cokołach, portretach i zdjęciach, to cały czas żyje w głowach Albańczyków – w okrzykach „Niech żyje Sali Berisha”, w działaniach przywódców, w postawach intelektualistów, w zachowaniach zwykłych ludzi… czasem w nim samym.
Z możliwych zastosowań bunkra
„Enver nadal żyje wśród nas – razem z tą drugą naszą połową, służalczą, poddańczą duszą, która jest drugą stroną medalu sadomasochistycznego charakteru Albańczyka”.
Pewien rodzaj patriotyzmu jest miłością szczerą aż do okrucieństwa. Nie jest jednak miłością toksyczną – tak surowe oceny mają służyć ukazywaniu zagrożeń i pułapek, a nie wyładowywaniu własnych frustracji. (Znamy go zresztą z polskiej tradycji „patriotyzmu krytycznego”). I choć często jest on trudny, nie wyklucza optymizmu.
Według Lubonji po przezwyciężeniu anarchii po krachu w 1997 roku, Albania jest na trudnej, ale dobrej drodze i wydaje się, że nie ma już z niej powrotu. Głównym zadaniem jest przekształcić swoje położenie na skrzyżowaniu trzech cywilizacji z „niedogodności” w atut. Pewną szczególną pozycję ma tu cywilizacja europejska, która posiada tradycję dialogu kultur i może doprowadzić do zgodnego, wzajemnie się wzbogacającego współistnienia trzech pierwiastków.
Lubonja zresztą zaznacza, że we współczesnej Albanii wyobrażenie Europy jest bardzo silne. Zwraca też uwagę w kilku esejach, że Zachód był kolejnym mitem starszego, silnego brata, który weźmie pod swoją opiekę, poprowadzi za rękę i wynagrodzi krzywdy. Mit rozwiał się wraz z otworzeniem granic i falą emigracji zarobkowej. Zachód okazał się wewnętrznie zróżnicowany, wymagający i nie tak znowu bardzo zainteresowany rekompensowaniem „fatalizmu historii”.
Ma się jednak wrażenie, że – paradoksalnie – sam Lubonja w pewien rodzaj mitologizacji Europy popada. Jest to mitologia intelektualisty. O ile bowiem kultura Albanii jest rozpatrywana w całym bogactwie przejawów – od chodnikologii poprzez zachowania polityczne po twórczość Ismaila Kadare, o tyle Europa pojawia się tu raczej jako pewien kanon wartości, zbiór dzieł i cytatów od Erazma z Rotterdamu przez Montaigne’a po Ricoeura. Szczególnie w esejach pisanych do wydawanego niedługo po przełomie pisma Përpjekja („Wysiłek”) są one artykułowane wprost. To jakby podręcznik wartości europejskich: duch krytyki, otwarcie, rozum, introspekcja, autorefleksja. Czytelnikowi polskiemu może się to wydać zbyt nachalne i oczywiste. Z drugiej strony uzmysławia w jakiej sytuacji znaleźli się Albańczycy po przełomie - chodzi o kraj z króciutką tradycją państwową, który przez pięćdziesiąt lat był zupełnie izolowany i teraz „edukację europejską” zaczyna od podstaw.
Mity mają jednak i dobre strony. Sali Berisha, który doprowadził Albanię na skraj wojny domowej w 1997 roku jest obecnie premierem. Na spotkaniu z czytelnikami w Warszawie Lubonja powiedział jednak, że nie obawia się jego ciągotek autorytarnych, gdyż Berisha czuje silną presję mitu europejskiego. A i Albańczycy są już bardziej politycznie doświadczeni.
Niezidentyfikowany obiekt na okładce, który mógłby być elementem scenografii do starego filmu science fiction to jeden z sześciuset pięćdziesięciu tysięcy albańskich bunkrów. Pomalowany jest sprayem w różnokolorowe, jaskrawe, fantazyjne plamy.
Agata Sikora
Fatos Lubonja , Albania - wolność zagrożona, Sejny 2005, Fundacja Pogranicze.