Pani Wiernikowska może widzieć, co chce i jak chce. To jej prawo. Miała pecha, nie spotkała prawdziwych Polaków, nie udało jej się (albo nie chciała) z nimi porozmawiać, wysłuchać ich racji. Widziała co widziała. Socjologiczny obraz całych wielonarodowościowych i wielokulturowych Solecznik zbudowała na podstawie jednego wypadu do sklepu po bułki.
Na Wileńszczyznę często przyjeżdżają wszystkowiedzący rodacy z Polski. „Koroniarze” - mówi się o nich z przekąsem. Wpadają na jeden dzień i gromko pouczają, że na przykład polskie dzieci powinny się uczyć w szkołach litewskich, normalnych - jak określa Maria Wiernikowska, a polskiego wystarczy się uczyć w szkółkach sobotnio-niedzielnych, bo ktoś taką jedną w Wilnie stworzył. Jak nie znajdują posłuchu te przemądrzałe racje, ich autorzy czują się mocno urażeni. Nic dziwnego. Jednak rzetelność w przedstawianiu faktów dziennikarza obowiązuje. A tego w artykule „Polski skansen na Litwie” zdecydowanie i najbardziej zabrakło. W każdym akapicie. Poczynając od dziwnie nonszalanckiej interpretacji wydarzeń historycznych z lat 20., czyli jakże drażliwej na Litwie i w Polsce kwestii inkorporacji Wilna, po równie swobodne przedstawienie faktów z lat 90. i późniejszych.
Przede wszystkim jednak nie da się budować tez przedstawionych w artykule na założeniu, że sprawa szkolnictwa polskiego na Wileńszczyźnie dotyczy głównie „pastuszka” z Turgiel. Wątpliwe, by interlokutor Marii Wiernikowskiej planował studia wyższe. A osią sporu nie jest to, czy Polacy na Wileńszczyźnie mają się uczyć języka litewskiego (bo Polacy się go uczą, chcą się uczyć i przeciw temu nie protestują). Sprzeciw wynika z faktu, że zaproponowane zmiany w ustawie o oświacie właśnie odcinają kilku pokoleniom polskich młodych ludzi dostęp do studiów wyższych. Tworzą stracone pokolenie wileńskich Polaków. Tego akurat nie chcą zaakceptować rodzice i ich ogromny żal budzi fakt, iż nie znajdują zrozumienia w Macierzy. To nie o nacjonalizm chodzi (bez przerwy przyszywany litewskim Polakom), ale o prawo do normalnego godnego życia litewskich obywateli, którzy mieli pecha mówić w domu po polsku.
Zanim jednak o przyszłości będzie mowa, należy sprostować kilka podstawowych faktów z najnowszej historii Wileńszczyzny, błędnie zaprezentowanych w artykule.
Polscy posłowie w litewskiej Radzie Najwyższej, jak twierdzi autorka artykułu, nie głosowali przeciw niepodległości Litwy. Wstrzymali się od głosowania. To, wbrew pozorom, bardzo istotny szczegół. Trzech z jedenastu polskich posłów głosowało za niepodległością, dziewięciu wstrzymało się od głosu. Zaraz po głosowaniu Vytautas Landsbergis podziękował im słowami, że Litwa bardzo ceni fakt wstrzymania się od deklaracji na „nie”.
Ówczesne wątpliwości były i będą długo wypominane litewskim Polakom. Kwestia autonomii na Litwie będzie często powracała, ale bumerangiem wróciła już teraz. Dziś podobno nie tylko litewscy Polacy marzą o autonomii, a cała Polska wręcz czyha na malutką Litwę. A Żeligowski zmartwychwstał w Sikorskim. Litewscy autorzy pomysłu pewnie się cieszą ze swego kawału. I z celności strzału. Litwini uwierzyli - teraz wystarczy tylko podkręcać śrubę. I podkręcają.
Przykro mi z powodu ówczesnych wątpliwości moich Rodaków. Części Rodaków. Jak twierdzi sygnatariusz aktu niepodległości Litwy Czesław Okińczyc, zabrakło „trafności spojrzenia”. Cóż, niektórzy czuli się oszukani, odrzuceni, wyobcowani. Nie mieli zaufania. To był czas wielkich niejasności. Rozpadał się Związek Sowiecki, nie każdy był w stanie to zrozumieć.
Razem z rówieśnikami, jako przyszła maturzystka, przeżywałam w roku 1990 ogrom emocji. Euforię, radość, ale też, co tu kryć, niepewność i strach. Bo właśnie wtedy uwolniony z więzów litewski nacjonalizm ujawnił się w całej krasie. Wpadał w skrajny szowinizm. To hasła: Rosjanie na Sybir, Polacy - do gazu. Dramatyczne chwile w domu, kiedy ojca z hukiem wyrzucono z pracy, bo... był Polakiem. Uzasadnienie: brak znajomości języka litewskiego. Języka, który był na marginesie oficjalnego życia, w szkole uczono go na prawach... języka obcego. Nawet Litwini mieli problem z językiem litewskim, ale w pewnym momencie litewskość w paszporcie usprawiedliwiała wszystko, niegodziwości też. To rozpaczliwy obraz, kiedy cios powala niezłomnego i żywotnego człowieka. I jednoczesne zaskoczenie, że ojciec do końca życia był wielkim rzecznikiem niepodległości Litwy. Zawsze mi to ogromnie imponowało.
Podobnych dramatów w domach Polaków na Litwie było dużo więcej. I tyleż dylematów. Ale dylematy skończyły się natychmiast. Dziesięć miesięcy później, z chwilą pojawienia się w Wilnie sowieckich czołgów. 13 stycznia pod Sejmem i wieżą telewizyjną byli Polacy. W Gdańsku opuszczałam kolejne zajęcia na uczelni, rozpaczliwie biegając od jednego telefonu do drugiego, próbując się dodzwonić do najbliższych w Wilnie. Wszystkie telefony milczały. Urywkowa informacja, że mój chłopak w Wilnie jest TAM. Skończyło się szczęśliwie, ale szczegóły poznałam dużo później. Wtedy nie interesowało mnie, jakie flagi powiewają w tłumie pod Sejmem. Mogło to też nie interesować pani Wiernikowskiej, ale zarejestrowały je kamery. Były tam flagi biało-czerwone, byli tam Polacy. O tym też zawsze z przejęciem i wszelkimi szczegółami opowiada mój kolega, najbliższy współpracownik. Był tam ze swoimi rodzicami. Nasi poprzednicy z polskiej redakcji w Telewizji Litewskiej pracowali ramię w ramię z innymi redakcjami, razem nadawali komunikaty, razem opuszczali budynek. Dziś mam wiele, wciąż bardzo żywych, polskich świadectw tamtych dni, ale kogo to interesuje?
Tylko dlatego, że wśród trzynastu ofiar 13 stycznia nie było ani jednego Polaka, dziś zarzuca się i oskarża litewskich Polaków, że nie brali udziału?!
Najczęściej to środowiska inteligenckie przewodzą takim ruchom, tak było również na Litwie. Tyle że środowiskom Sajudisu wcale nie zależało na wciągnięciu do wspólnej sprawy Polaków. Co gorsza, i dziś nie zależy. Ci ludzie znów są dzisiaj u szczytu władzy i powtarzamy od nowa ten sam scenariusz, tylko w innej scenerii.
Jakże rozpaczliwe są dylematy ówczesnego polskiego delegata do Rady Najwyższej, który wstrzymał się od głosu za niepodległością Litwy. Stanisław Pieszko twierdzi, że dylematy powróciły. Bo jakie są obecne działania litewskich władz, które jak wtedy, odrzucają dialog z mniejszościami i nie chcą akceptować mniejszości w społeczeństwie. Przypinają łatkę rzekomych wrogów państwa i nielojalnych obywateli, co niejako tłumaczy i usprawiedliwia przymusową i bezdyskusyjną ich asymilację.
W latach 90. Polakom zabrakło wizji, wizjonerstwa i liderów, by umiejętnie zgrać i ukierunkować cały ten bardzo spontaniczny ruch wolnościowy litewskich Polaków.
Racją jest, że po II wojnie światowej, po sowieckich czystkach i repatriacjach na Wileńszczyźnie zostali „chłopi, kierowcy taksówek i szatniarze”. Była garstka lekarzy, inżynierów, trochę więcej nauczycieli. Najczęściej po Syberii. W latach 70. najwyższy pułap polskiej inteligencji na Litwie reprezentowali nauczyciele. Ale nawet ci „chłopi, kierowcy taksówek i szatniarze” utrzymali i scementowali społeczność, zbudowali system szkół, powołali kilkanaście dziecięcych zespołów artystycznych z flagową już „Wilią“ - „strumieni rodzicą“, kilka mediów, i chyba trudno uwierzyć, że wszystko to wspaniałomyślnie dał nam w darze „wspaniały” Związek Sowiecki, a później ów dar pomnożyła Litwa. Dzisiaj Polacy na Litwie pozostają jedyną społecznością na terenach byłego Związku Sowieckiego z bardzo silnym żywiołem polskim. Trzeba nie mieć za grosz szacunku dla ludzi i historii, by nie zauważyć owego samozaparcia i determinacji „chłopów, kierowców taksówek i szatniarzy”, którzy stawali na głowie i bardzo często ryzykowali głową, aby jakoś (!) tę polskość utrzymać.
Tak, jeszcze na początku lat 90. Polacy pod względem wykształcenia byli na przedostatnim miejscu na Litwie. Przed Cyganami. Ale chyba z żadnym narodem (poza Żydami) los tak okrutnie się nie obszedł na Wileńszczyźnie jak z Polakami. Czy tylko na Wileńszczyźnie? Nadrobić braki okrutnie przetrzebionej inteligencji nie jest łatwo. Potrzeba lat, dziesiątków lat. Powoli się to zmienia. Zaledwie w tym roku do Stowarzyszenia Naukowców Polaków na Litwie dołączyło siedmiu nowych członków. Niewielu, ale dużo więcej niż wcześniej. Ci ludzie pracują w środowiskach litewskich, doktoraty bronili często na Litwie. O jakimże więc „zamykaniu się we własnym kręgu” mowa?
85-90 procent maturzystów polskich szkół dostaje się na studia wyższe - z dumą ogłasza Stowarzyszenie Nauczycieli Szkół Polskich „Polska Macierz Szkolna na Litwie”. Studiuje tylko 50 procent polskiej młodzieży - mówił litewski wiceminister oświaty, usprawiedliwiając kardynalne zmiany w polskiej oświacie. O co chodzi? Polskie statystyki uwzględniają wszystkie podejmowane przez młodzież studia, a litewskie statystyki kierują się liczbą Polaków studiujących na Litwie. Tak, ponad 50 procent uczniów polskich szkół studiuje na Litwie, 20 procent - w Polsce, kolejne 20 procent - wyjeżdża na studia za granicę. Ten ostatni odsetek będzie znacznie wzrastał - studia na Litwie stają się tak kosztowne, że młodzież zamiast uniwersytetów litewskich woli brytyjskie czy irlandzkie koledże. Ale nawet jeśli połowa polskich abiturientów studiuje na Litwie i, co ważne, dostaje się na studia na Litwie, to o jakim zamykaniu się w skansenie i jakiej niechęci do języka litewskiego można tu mówić? Nie znam ani jednej polskiej rodziny na Litwie, która kwestionowałaby potrzebę nauki języka litewskiego. Trzeba być niespełna rozumu, by odrzucać język kraju, w którym dane było się urodzić i żyć.
Ale zmiana prawa oznacza, że w szkole polskiej nauka angielskiego musi ustąpić nauce litewskiego. Nie chodzi o to, aby dziecko mówiło po litewsku - to zapewniał obecny program w wymiarze około siedmiu godzin litewskiego w tygodniu. Chodzi o rozróżnianie różnych dialektów, egzegezę skomplikowanych utworów i tekstów… Dzisiaj nikt już nie dyskutuje nad trącącymi myszką lub przestarzałymi (ogólnolitewskimi) programami fizyki czy matematyki albo niedoskonałą znajomością języków obcych. We wcześniejszych klasach mojej 13-letniej córki rodzice w ramach zajęć fakultatywnych decydowali się na matematykę i język angielski, dziś wyłącznie na litewski. „Co z polskim?” - to pytanie pomijane jest smutnym milczeniem. Gwałtownie zwiększono w programie szkolnym liczbę godzin nauki litewskiego, w niektórych klasach kosztem wychowania fizycznego lub zajęć plastycznych. Szkoły, zatrudniając rzesze nowych lituanistów, nie są w stanie zapewnić uczniom zajęć dodatkowych, tak lubianych, bo wybieranych przez samych uczniów. Codziennie po kilka lekcji litewskiego, w domu do poduszki litewski i rano język litewski, a tu jeszcze znajomi o północy dzwonią, czy nie mam „Pana Tadeusza” po litewsku, bo lituanistka nakazała, bo program przewiduje. Ósmoklasiści przez półtora miesiąca debatują nad różnicą dauninkai czy dauninkai (żmudzki czy auksztocki akcent wymowy). Przerażenie ogarnia uczniów I klasy gimnazjalnej, którzy w ciągu dwóch lat muszą się przestawić na język litewski jako język ojczysty i nadrobić braki lektur. Dwadzieścia cztery utwory piętnastu litewskich autorów, bo w wypracowaniu maturalnym nawet marny autor literatury litewskiej będzie punktowany wyżej niż na przykład znajomość Szymborskiej, co z tego, że noblistki. O Herbercie już nawet nie wspomnę… Jeśli uczeń nie zna dostatecznie na egzaminie danego autora litewskiego, nie pomoże mu i pięćdziesięciu noblistów. Obleje. To jest sedno problemu, ale niestety debata w mediach sprowadza się do oskarżenia: „Polacy nie chcą się uczyć litewskiego”.
Na trzecim posiedzeniu polsko-litewskiej międzyrządowej komisji do spraw oświaty litewski wiceminister przekonywał, że strona polska źle interpretuje zapisy ustawy. Minister lansuje tezę, że nie ma bezwzględnego obowiązku dwujęzycznego nauczania historii, geografii i wiedzy o społeczeństwie, bo ustawa - jak twierdzi - ma charakter wyłącznie zalecenia (sic!). Cóż więc robią komisje (tegoż ministerstwa) wizytujące szkoły rejonu wileńskiego i solecznickiego w celu sprawdzenia, czy wymagane przedmioty są nauczane po litewsku. Gdyby chociaż sprawdzały jakość nauczanego przedmiotu, ale nie, sprawdzają wyłącznie język nauczania. Jeden z ostatnich litewskich głosów brzmi: Może warto w polskich szkołach uczyć terminów i pojęć po litewsku. Ależ! Tak się dzieje od niepamiętnych czasów, przecież ta młodzież zdaje maturę na Litwie i głównie na litewskie udaje się studia. Niedawno grzmiał w moim telefonie znajomy litewski dziennikarz, że nieprzestrzeganie ustawy jest rażącym naruszeniem administracyjnym, podlega sądowi i karze. Istna schizofrenia. Dziwimy się później, że ostatnio młodzież albo całkowicie odrzuca język polski, albo litewski. Albo oba, bo ich marzeniem staje się jak najszybsza ucieczka z Litwy. Podczas rozmowy z prawie stu uczniami II klas gimnazjalnych jednej z wileńskiej szkół około 80 procent nich zadeklarowało chęć jak najszybszego wyjazdu z Litwy. Powód podawali jeden: nie widzą na Litwie żadnej szansy dla siebie i dla przyszłości Polaka na Litwie. Czy o to chodziło autorom nowej ustawy?
Pijacy mogą sobie nadal siedzieć pod sklepem, ważne, by mówili po litewsku. Bezbłędnie.
Konstatując fakt, że „... Polacy mają coraz mniejsze szanse na awans społeczny”, autorka artykułu jakoś nie wytłumaczyła, dlaczego „jeżdżąc od 20 lat na Litwę”, nie zechciała zauważyć, jak tej możliwości awansu Polacy byli systematycznie i systemowo pozbawiani. Poprzez rabunek ziemi. Kiedyś ziemię na Litwie zabierali Sowieci, pod kołchozy. W latach 90. wolna Litwa zadeklarowała, że ziemię zwróci. Zwróciła, ale nie wszystkim. Wymyśliła prawo przenoszenia ziemi. Już sami Litwini ocenili, że Nagroda Nobla należy się twórcy „przenoszenia nieruchomości”. Właściciel działki pod Szawlami czy Poniewieżem mógł bez problemu uzyskać posesję pod Wilnem. W ten sposób Polakom po raz kolejny zagrabiono ziemię. Odsyłanie od Annasza do Kajfasza trwało latami. Nierzadko ocierało się o sądy. Ale i to niewiele dało. Pod cichym hasłem „rozrzedźmy polski żywioł na Wileńszczyźnie” rozdawano ziemie należne litewskim Polakom. Wszyscy na tym zyskali. Poza Polakami. Ustawę o zwrocie ziemi zmieniano, nowelizowano, udoskonalano ponad sto osiemdziesiąt razy, więc wszyscy się pogublili, co można, a czego nie. To problem całej Litwy, dramatów i pod Szawlami nie brakowało. Ale tu było większe przyzwolenie i opór materii mniejszy. Pod płaszczykiem rozrzedzania polskiego żywiołu na Wileńszczyźnie powstały ogromne fortuny, ale i centra mafijne. Centymetr ziemi w Wilnie i okolicach kosztuje tysiące euro, metr - zabraknie cyfr. Tak oto w ciągu dwudziestu lat należne Polakom ziemie rozpływały się w rękach innych, a w siną dal odpływały jednocześnie marzenia o ich awansie społecznym i finansowym. Jako jeden z pierwszych z przysługującego prawa przenoszenia ziemi skorzystał Vytautas Landsbergis. W Wilnie wiedzą wszyscy, gdzie jest ogromna połać ziemi „ojca litewskiego odrodzenia narodowego” i jego żony. Pięć kilometrów poza granicami Wilna, na ziemiach, o które ubiegali się Polacy. Landsbergis „przeniósł” swoją ziemię z Kowna. Był jednym z pierwszych, a potem ciągnęły już tłumy. Jakże łatwo było Lansdbergisowi w 2007 roku przed wyborami samorządowymi nawoływać Litwinów do odebrania Polakom władzy na Wileńszczyźnie. Wtedy się nie udało, bo ktoś jeszcze nie miał meldunku, ktoś inny nie słuchał Landsbergisa. Ale uda się, już niedługo.
Polacy zawsze słyszeli: „Proszę czekać”. Czekali i doczekali: „Ziemi nie ma”. Mogą litewskie władze mówić cokolwiek, że to normalne, że charakterystyczne dla dużych miast, że nie ma żadnych podtekstów narodowościowych i nie dotyczy wyłącznie Polaków, ale fakty są nieubłagane: zwrot ziemi na całej Litwie zrealizowano w 98 procentach, w Wilnie tylko niecałe 20 procent odzyskało ziemię, w rejonie wileńskim i solecznickim ten odsetek jest wyższy, ale jeśli sprawdzić, jaki odsetek należnej ziemi odzyskali ci ludzie i w jaki sposób, to już nie będzie tak wesoło. Kiedy jako współpracownicy polskiej telewizji publicznej próbowaliśmy zainteresować naszych zwierzchników sprawą zwrotu ziemi, najczęściej słyszeliśmy odpowiedzi, że chyba przesadzamy, że to niemożliwe, nikt o tym nie pisze, mało kto mówi, więc chyba nie aż tak istotne, albo że nie możemy drażnić Litwinów, nie możemy psuć stosunków polsko-litewskich. Więc nie psuliśmy. Same się zepsuły. A naprawić szkód w zwrocie ziemi już się nie da. Kryzys - sprawę przyszło zakończyć. Na użytek najbardziej zdeterminowanych uaktywniono hasło: „grabieżca Polak, co to nie o własnym kraju myśli, o rozwoju miasta, a tylko o swojej korzyści osobistej”. Takie hasła padały z ust mera Wilna Arturasa Zuokasa, a spodobały się wielu litewskim prominentom. W to wpisuje się oburzenie pani Wiernikowskiej, że na antenie Radia „Znad Wilii” roztrząsane są problemy odzyskiwania ziemi. I jak zawsze chwytliwy w Polsce straszak, „gdyby wrocławscy czy opolscy Niemcy nam to zafundowali”. Obywatele kraju ubiegają się o zwrot ziemi, którą kiedyś im zagrabiono, a która teraz przysługuje im na mocy prawa tegoż kraju. Jedni odzyskują, a drudzy - nie. Spróbowalibyśmy to zafundować wrocławskim czy opolskim Niemcom... I trzeba mieć naprawdę anielską cierpliwość, żeby strawić takie brednie pisane przez rzekomo poważną i poważaną dziennikarkę.
W Solecznikach dziennikarka widziała tylko pijaków. Jak nieopodal, na Białorusi. Można pomyśleć, że Litwa to kraj miodem i mlekiem ociekający, a tylko Polacy w Solecznikach przynoszą mu ujmę. Soleczniki dziś są odzwierciedleniem ogólnej sytuacji na Litwie, totalnego kryzysu, zwiększonego pijaństwa i pogrążającej się frustracji obywateli. W Solecznikach frustracji spotęgowanej nieustannymi atakami z Wilna. Czasem też z Polski. Litwini biją za polskość i rzekomą polonizację, Polacy - jak się okazuje - za brak polskości i rusyfikację.
Kiedy przed paru laty białostocki IPN miał przeprowadzić odczyty na temat wydarzeń 17 września 1939 roku dla uczniów polskich szkół, sprawa zakończyła się skandalem dyplomatycznym, wręczeniem czy niemal wręczeniem noty dyplomatycznej polskiemu ambasadorowi. Z zarzutem wtrącania się Polski w wewnętrzne sprawy Litwy i edukację litewskich obywateli, nieważne, że polskiej narodowości. Warszaty przyszło odwołać. Zaskoczyła mnie wtedy euforia w Polsce, że dobrze, dostał IPN. Wtedy dowiedziałam się o kontrowersjach wokół tej instytucji. Ale byłam na jednym z odczytów i akurat te mnie urzekły. Żadnej polityki, wiele treściwej informacji w dobrym opakowaniu. Jakże potrzebnej młodym Polakom na Litwie. A i samym Litwinom. W podręcznikach historii jest tylko jedno jedyne zdanie o sytuacji wejścia na Litwę wojsk radzieckich (klasa 10). Jednak Maria Wiernikowska zauważa błędy językowe w tłumaczeniu podręcznika, a zupełnie jej nie przeszkadzają niedociągnięcia merytoryczne (np. manipulacje w określeniu stanu narodowościowego mieszkańców Wilnie przed wojną i to, że jej własny kraj w tychże podręcznikach jest określany jako okupant).
Tegoż 17 wieczorem, przełączając kanały różnych telewizji, natknęłam się na dwie dyskusje studyjne w Telewizji Rosyjskiej. Też było między innymi o napaści 17 września. O wyzwoleniu - jak oczywiście podano. Słuchali wszyscy, ale nie towarzyszyły temu noty dyplomatyczne i zaperzanie się.
Kiedy 2 maja br. weszłam do Telewizji Litewskiej i wpadłam do pokoju znajomej Litwinki, która akurat miała dyżur w niedzielę, zdziwiłam się jej ekscytacją jakimś rosyjskim talk-show na rosyjskim kanale. Moje pytanie o beatyfikację Jana Pawła II skwitowała wymownym spojrzeniem, na co odpowiedziałam, że tylko pytałam, czy wie. Kiedyś Litwini oglądali polską telewizję, była ich oknem na świat, dziś oglądają rosyjskie - jest ich całym światem. Sieci kablowe w pakiecie minimum proponują do dwudziestu kanałów rosyjskich i rosyjskojęzycznych. Przy dwóch polskich i to niszowych. To rosyjskie media na powrót przejęły na Litwie rząd dusz. Polskich dusz także. W Solecznikach dla odmiany zechciano obejrzeć polski program. Ale jak? TVP wycofała się stamtąd w roku 1993. Prawa autorskie itd. Jest TV Polonia, ale ostatnio i ona odwraca się od Polaków, dziwne, bo od jednej z najbardziej wiernych widowni.
W litewskich kioskach ponad połowa prasy to tytuły rosyjskie albo rosyjskojęzyczne. W sieciach handlowych płyty z rosyjskimi filmami czy produkcjami światowymi po rosyjsku - za grosze. Nikomu to nie przeszkadza. Dzisiaj rosyjskość i prorosyjskość stała się cool, czego nie da się powiedzieć o polskości i propolskości. Co musiała zrobić Rosja, żeby tak diametralnie zmienić nastawienie litewskich obywateli do siebie? Systematycznie, przez dwadzieścia lat. Głównie inwestowała w promocję swojego otwartego, wesołego, przyjaznego, ciepłego kraju i wspaniałej kultury. Nie zawsze tej wysokiej, lepiej - popkultury. Książki, gazety, telewizje, radia, koncerty gwiazd, własne dla Litwy okienko w sztandarowej telewizji ORT. A my za informacje o „osiągnięciach polskich sportowców” i polskim doposażeniu bojowym (a propos kraju NATO i UE) mamy się korzyć i podziwiać anielską cierpliwość Litwinów. Efekty są oczywiste. Badania opinii publicznej przeprowadzone w 1996 roku wykazywały, że z sąsiadujących krajów Litwini najbardziej nie lubią Rosji i Rosjan - prawie 80 procent, Polacy byli dalej - obdarzani 30-procentową niechęcią. Dziś te wskaźniki są zupełnie inne, Rosjanom nie ufa 40 procent mieszkańców Litwy, ale 75 procent nie sympatyzuje z Polakami.
Można i trzeba narzekać na cepeliadę, ale jak i gdzie litewscy Polacy mają się żywić współczesną kulturą polską. Jeśli już, to paradoksalnie - bardziej właśnie w Solecznikach, bo tam widać wyjątkowe starania.
Swoje dzieci też zapisałam do dziecięcego zespołu „Świtezianka”. Niedługo obchodzi 35-lecie istnienia. Też w nim kiedyś byłam. Kiedyś ja się krzywiłam, moje dzieci też się krzywiły, nawet bardziej. Ale tańczą, nawet im się zaczyna podobać. Stroje, występy, wspaniała atmosfera. Że na ludowo - trochę im nieswojo, jednak kiedyś na rodzinnym spotkaniu wielce się zdziwiły: „Skąd znacie tyle polskich piosenek?” - pytały. ”Świtezianka, dziecko”. Czy Polacy na Litwie mieliby teraz zamknąć te wszystkie zespoły, teatry, bo Polsce trąci to myszką i wydaje się „obciachowe”? Co w zamian? Pustka. Może lepiej unowocześnić, pozwolić na nowości, a nie kpić. Przecież to dla chętnych, a nie za karę. Do wileńskich teatrów amatorskich przychodzi młodzież. Czegoś poszukują. A w Solecznikach narodziła się Polska Akademia Teatru Niezależnego. Maria Wiernikowska pewnie by się skrzywiła, a panie z teatru w Sopocie podobno strasznie lubią te dziewczyny z Solecznik i od dwóch lat co kwartał pokonują trasę Sopot-Soleczniki, by z nimi pracować.
Jak się czują litewscy Polacy i jak ma przetrwać polskość na Litwie? Każda litewska telewizja, każda gazeta i portal internetowy za punkt honoru stawiają sobie pisanie na tematy polskie. I się zaczyna: Polska to kraj absurdów, oszołomów, szamanów, złych dróg, na których co chwila leje się litewska krew, złego zarządzania, wymyślonych sukcesów. Przed dwoma laty z czystej zawodowej ciekawości przeprowadziłam monitoring litewskiej prasy: przez niecałe trzy miesiące na sto siedemdziesiąt osiem jakichkolwiek wzmianek o Polsce, Polakach i litewskich Polakach - dwie były pozytywne, trzy neutralne, reszta… Dzisiaj można to pomnożyć razy pięć.
Ostatnio stosunki polsko-litewskie zdominował temat mniejszości narodowych. To przez litewskich cepeliowych Polaków nie udaje się zbudować nowoczesnego polsko-litewskiego porozumienia - gromią obrońcy relacji. Dlaczegóż więc dotąd nie zbudowano? Minęło dwadzieścia lat. Budowano niby z zaparciem, z podobnym zacięciem kwestie drażliwe pomijano. „Bądźmy wyrozumiali, to młoda demokracja, nie przesadzajmy, nie naciskajmy” - słyszeliśmy niejednokrotnie. Coś w tym było. Mieliśmy budować mosty energetyczne, szybkie koleje, szerokie drogi, partnerstwo wschodnie i wiele innych. Zbudowaliśmy mur. Nic poza tym. W efekcie niezwykła na Litwie popularność słowa sudlenkis - od sudas - g…, lenkas - Polak. Lepiej nie wchodzić na litewskie portale internetowe i nie otwierać gazet. Niedawne zdziwienie jednej z polskich dziennikarek: „Niemożliwe, nie ma tu u Was żadnego medium propolskiego, optującego za zbliżeniem polsko-litewskim, mecenasem spraw polskich na Litwie”. Możliwe, bo nie ma.
Sprawy Polaków na Litwie to papierek lakmusowy, wygodny dla wszystkich. Uśmiechy i poklepywania po plecach się skończyły, kiedy w Polsce i na Litwie zmieniła się władza. W Polsce okrzyknięto je rządami ludzi pragmatycznych, na Litwie - poprawnie politycznych. Autostrady ani koleje nie są już potrzebne, bo rozeszły się drogi partnerów. W różnych kierunkach… Ktoś musiał za to zapłacić. I znaleziono kozły ofiarne.
„Poradziliśmy sobie z Polakami na Kowieńszczyźnie, poradzimy i na Wileńszczyźnie” - wymsknie się od czasu do czasu niektórym posłom w litewskim Sejmie. Sami by może nie poradzili, ale przy wydatnym wsparciu środowisk w Polsce - jak najbardziej.
Antypolska histeria na Litwie dopiero się rozkręca. Nie widać końca kryzysu gospodarczego. Zbliżają się wybory. Wiadomo, co daje stuprocentową gwarancję trafienia w gusta wyborcze.
A jednak szczerze wierzę w mądrość tego narodu.
Coś się jednak zmienia. Zawiązało się Litewsko-Polskie Forum Intelektualistów. To inicjatywa litewska, bardzo mi bliska. Mocno im kibicuję. Do Wilna przyjechali polscy historycy, apelują o dialog. Chęć zbliżenia deklarują literaci PEN-Clubów Polski i Litwy. Ostatnio padło pytanie: Czy można coś zrobić? Zawsze można. Wszyscy tu zawinili. Bez wyjątku. Ale od większości zawsze oczekuje się więcej, zainteresowania się mniejszością. Też w całym tym trójkącie.
A „Newsweekowi” proponuję, albo innym mediom, bo w „Newsweek” nie wierzę, zamiast subiektywnych impresji, obrazków pisanych ku zadziwieniu czytelnika, lepiej zróbić rzetelną debatę o pokoleniu litewskich Polaków a.d. 2011. Zaprosić wszystkie zainteresowane strony, przedstawić argumenty za i przeciw. Może to będzie z większą korzyścią dla renomy gazety i dla długofalowych polsko-litewskich relacji.
Najgorsze, jeśli nic się nie zmieni, albo wróci do stanu sprzed. Jedni udają, że się troszczą, drudzy, że są zatroskani, niby wszystkim zależy, a naprawdę nie zależy nikomu.
Na koniec potwierdzam: Litwa to fajny kraj. Kocham go. Wspaniały kraj, do którego warto wpaść na weekend, ale i przyjechać na dłużej, i robić interesy, i szaleć, i szukać miłości.
Oby jeszcze można było na Litwie żyć.
23.10.2011, Edyta Maksymowicz
Źródło: www.wilnoteka.lt