Wielki Cosmopo-Lithuanus i Wilno wielu narodów, Gazeta Wyborcza, kwiecień 2009.

Wielki Cosmopo-Lithuanus i Wilno wielu narodów, Gazeta Wyborcza, kwiecień 2009.

Powiedzmy jasno: Wilno zostało odłączone od Rzeczypospolitej Polskiej ostatecznie. Niech cieszą się nim Litwini - ale też Białorusini czy Polacy. Niech będzie, tak jak było zawsze, miastem humanizmu i tolerancji, wolności i różnorodności 

Drogi Tomasie, 

przeczytałem Twoją książkę "Opisać Wilno" - i jestem pełen podziwu. Napisałeś książkę ciekawą, mądrą i piękną; książkę pełną erudycji, a zarazem iskrzącą się anegdotami. Czuję w niej smak i zapach Wilna, jego piękno jawne i wdzięk sekretny. To znakomite dokonanie pisarskie współczesnej literatury litewskiej.

Dzieje Wilna skreślone Twoim piórem to opowieść o "mieście niesamowicie przyciągającym, wręcz magicznym, a poza tym chaotycznym i dziwacznym", o "zagmatwanej wielonarodowej historii". Zestawiasz Wilno - miasto pograniczne, miasto baroku i wielu narodów - z Czerniowcami, Triestem czy wręcz z Sarajewem, gdzie "mentalność wiecznego pogranicza nabrała tragicznego wymiaru". 

Wilno ominęły masakry bałkańskie, ale i tu pojawił się w pewnym momencie ostry konflikt. Opisujesz, chronologicznie, jak doszło do tego: od pogaństwa Litwy do unii lubelskiej, od polonizacji językowej elit litewskich po rozbiory Rzeczypospolitej Obojga Narodów, od odrodzenia litewskiej tożsamości zbudowanej na rehabilitacji języka, który przetrwał jedynie na wsi, do utworzenia państwa litewskiego i polsko-litewskiej "zimnej wojny" po 1918 r. 

Zaznaczasz na wstępie: "zauważalny jest w moim wykładzie punkt widzenia litewski". 

Otóż dla mnie "litewskość" Twojego punktu widzenia jest niezauważalna. Albo inaczej - litewska perspektywa jest tu również zauważalna, może najbardziej wtedy, gdy piszesz o tych Litwinach, którzy brali udział w hitlerowskiej Zagładzie. Te słowa, nasycone bólem i wstydem, mógł napisać tylko patriota litewski. 

Jednak w całej książce obecne są i wszystkie inne punkty widzenia: polski, białoruski, żydowski; także - rosyjski. To jest dokonanie niezwykłe. Tylko tam, gdzie wprowadzasz wątki autobiograficzne, oczywiste staje się, że to Litwinem jest autor. 

Twoja książka przypomina typ narracji wybitnych pisarzy brytyjskich czy amerykańskich, którzy łączą erudycję z chłodnym obiektywizmem (np. Timothy Garton Ash, Timothy Snyder). Rzetelność, dystans, obiektywizm - te cechy bardzo rzadko spotkać można w powieściach z naszej części Europy. Wyjątkiem, który dobrze zapamiętałem, był esej Aleksandra Smolara "Tabu i niewinność" - o stosunkach polsko-żydowskich. 

Czytelnik Twojej książki nie ma wątpliwości, że jej autor, piszący po litewsku, jest znakomicie zakorzeniony w kulturze polskiej czy rosyjskiej, a także jest otwarty na perspektywę innych kultur narodowych i świetnie z nimi obznajomiony. 

Zatem: kim jest autor? Do wielu tytułów honorowych, którymi już Cię obdarowano, dorzucę jeszcze jeden - Tomas Venclova, znakomity poeta, eseista i historyk literatury, autor biografii Aleksandra Wata i prac o poezji rosyjskiej, jest przedstawicielem rzadkiego gatunku stworów z tej części świata - to Cosmopo-Lithuanus, prawdziwy dziedzic Wielkiego Księstwa Litewskiego, obywatel nieskazitelny naszej "Rodzinnej Europy". 

Drogi Tomasie, Cosmopo-lithuanusie niepowtarzalny, czytając Twoją książkę, sporządziłem garść notatek, które załączam poniżej. 



Ta książka jest świetnym przewodnikiem po cudach architektonicznych Wilna i dziejach tego niezwykłego miasta. To "Miasto bez imienia" (Czesław Miłosz) jest tak głęboko zakorzenione w pamięci zbiorowej Polaków i Litwinów, że musiało podzielić nasze narody. 

Tomas opisuje z wielkim wyczuciem i taktem te dwie pamięci narodowe. Ta książka jest jak balsam na rany pamięci, uobecniające się podczas każdej debaty o stosunkach polsko-litewskich. Co więcej - opowieść Tomasa jest propozycją myślenia i rozmawiania o naszej wspólnej historii, naszym wspólnym świecie. Kryje ona przypowieść metaforyczną o współczesnych dylematach całej Europy Środkowej i Wschodniej. 

Tomas należy do pisarzy bezwzględnie prawdomównych, a zarazem bardzo rozumnych. Nie jest on weredykiem, który ma potrzebę powtarzania swemu rozmówcy, że ma on zeza i śmierdzi mu z pyska. Sens swojej misji pisarskiej widzi w szukaniu tego, co łączy ludzi odmiennych, a w odmienności czyniącej nasz świat różnorodnym odnajduje uparcie wartości; nie delektuje się zagrożeniami zrodzonymi z pluralizmu kultur, choć tych zagrożeń jest przecież świadom. 

Kim wszakże jest Tomas Venclova w dzisiejszej Litwie? 

Od wielu lat przestał być emigrantem skazanym przez cenzurę sowiecką na nieistnienie za "czyny uwłaczające godności człowieka radzieckiego". Publikowane są jego książki; powstały też opracowania jego twórczości i biografii (np. Donaty Mitaite). 

Jednak - powiada wileńska poetka - na Litwie odbierany jest jak gość z nieco innego świata. "Tu trzeba być patriotą, najlepiej patriotą wiejskim. Natomiast Venclova z wsią nie ma nic wspólnego, a wiersze jego bliższe są poezji metafizycznej i wyprane z klasycznej litewskości". Z kolei eseje Venclovy dotyczą nieraz spraw drażliwych, trudnych i bolesnych dla Litwinów: antysemityzmu, rusofobii czy polonofobii; spraw - jak powiedział poeta Marcelijus Martinaitis - które zarosły pokrzywami. Kto ich dotyka, ten się poparzyć musi... 

Tomas powiada ironicznie, że dla niektórych jest na żołdzie Moskwy, gdyż amerykańskie uniwersytety (w tym Yale University) to moskiewskie ekspozytury. "Takiej paranoi na Litwie jest, niestety, dość dużo". Inaczej mówiąc: Tomas Venclova pozostał - także w wolnej Litwie - swoistym dysydentem. 

A przecież patriotyzm litewski Tomasa jest oczywisty, tak jak oczywiste jest, że jego treścią jest ufność wobec świata, a nie nieufność wobec sąsiada. Dlatego żaden Polak czy Żyd, Białorusin czy Rosjanin nie może czuć się dotknięty czy skrzywdzony opowieścią Tomasa, gdyż odnajduje w niej prawdę, która chce wyzwalać i służyć ludziom, a nie ranić i upokarzać. 

II 

Polski czytelnik poznaje słabo mu znane aspekty historii Wilna. Jakże pasjonujący jest fragment o Jonasie Basanavieiusie (Basanowiczu), przywódcy społeczności litewskiej Wilna u schyłku XIX w., twórcy litewskiej rewolucji filologicznej. Był on założycielem pierwszej gazety litewskiej ("Aušra" - "Jutrzenka"), wydawanej w Prusach Wschodnich, nielegalnie przemycanej na Litwę, drukowanej czcionką łacińską, zakazaną w cesarstwie rosyjskim. 

Będąc człowiekiem wybitnym, miał Basanavieius swoje prywatne dziwactwa, np. próbował udowodnić, że „pierwszym wyróżniającym się w historii Litwinem miał być Spartakus, ponieważ litewskie słowo spartus oznacza »szybki, energiczny «”. Jednak nie za to należy mu się szacunek i podziw. 

„Basanavieius - pisze Tomas Venclova - był atakowany ze wszystkich stron: władze Niemiec określały jego gazetę jako panslawistyczną, publicyści polscy przezwali ją »litwomańską «, wykorzystywaną przez rząd carski do wzajemnego podjudzania Litwinów i Polaków, wreszcie administracja carska ścigała przemytników z numerami »Aušry «, za co dostawali wyroki i byli zsyłani. (...) Nielegalni kolporterzy urośli z czasem do rangi bohaterów narodowych: po odzyskaniu niepodległości Litwy, obok pomnika Nieznanego Żołnierza wzniesiono pomnik Nieznanemu Księgonoszowi”. 

Czy nam, Polakom, nie przydałby się taki pomnik? Wszak i w Polsce rząd duchowy, gabinet cieni w epoce zaborów - a i w latach komunizmu - składał się z poetów. "Przemyca w Litwę Żyd tomiki moich dzieł" - pisał przecież Adam Mickiewicz. 

III 

Mądry i instruktywny jest opis sporów polsko-litewsko-białoruskich o Uniwersytet Wileński w jego 400-lecie. Debaty toczono zwłaszcza na emigracji. 

Jakiej narodowości był? „Takie współzawodnictwo o Uniwersytet - pisze Venclova - podobnie jak wszystkie spory o podłożu nacjonalistycznym, może wywołać uśmiech bądź niepokój. Krzywdy i narzekania tych trzech narodów nie są zmyśleniem - to zmora XIX, a zwłaszcza XX w. Przedtem Uniwersytet Wileński nie był ani litewski, ani polski, ani też białoruski, tylko europejski - jak wszystkie uniwersytety tego okresu. Nie należy względem niego, jak też względem całego Wielkiego Księstwa Litewskiego, stosować późniejszych pojęć. Spory o to, kto jest »prawdziwym « gospodarzem kraju i jego kultury, kto zaś - złym i niebezpiecznym Innym, pokazały swoją niszczycielską moc, i chciałoby się wierzyć, że w nowym wieku powoli ucichną”. 

Nie jest to jednak oczywiste. Ileż widzimy i dziś "jabłek niezgody" między narodami: Kosowo, Macedonia, Mołdawia, Gruzja, Górny Karabach, Krym... 

Kiedyś oczywistym "jabłkiem niezgody" było Wilno. "W zasadzie - przyznaje Tomas - niemożliwe jest mówienie o tym bezstronne, ponieważ różne tradycje stworzyły odrębne mity, które są nie do pogodzenia. Warunkowały one nie tylko myślenie wielu osób, ale również miały wpływ na politykę. Do tego doszła propaganda z okresu władzy totalitarnej, która dla swoich interesów wykorzystywała pozostałości dawnego sposobu myślenia. Wyrywanie się z tej sieci konkurujących ze sobą mitologii wydaje się beznadziejne, jednakże trzeba spróbować". 

Próba Tomasa jest w pełni udana. Otrzymaliśmy relację spokojną i rzetelną; argumenty obu stron stają się przejrzyste i zrozumiałe. Nawet bunt Żeligowskiego - prawdziwy cierń w sercu litewskim - opisany jest spokojnie i bez emocji [Płk Lucjan Żeligowski w 1920 r. zajął Wilno i utworzył niby niezależną od Polski Litwę Środkową; w istocie była to uzgodniona z Piłsudskim akcja, której celem było przyłączenie Wilna do RP]. 

Tylko konkluzja jest niewesoła. "Obserwując obecnie rozmowy władz Izraela z Palestyńczykami, odczuwam znajomy skądinąd posmak - taką samą nieustępliwość z obu stron, takie samo nieustanne rozbijanie w drobny mak propozycji i planów". 

A przecież początek XX w. zwiastował równowagę wewnątrz Wilna. "Wszystkie narodowości - pisze Tomas - wzbogacały teraźniejszość miasta, nawet jeśli nie zgadzały się co do jego przeszłości i przyszłości. Nikt nie przewidywał zbliżających się nieszczęść. Wydawało się, że historia, jakikolwiek przybrałaby obrót, toczy się w kierunku tolerancji, człowieczeństwa i otwartości. (...) Wyglądało na to, że harmonia nie jest rzeczą niemożliwą". 

Jednak okazała się niemożliwa. Wraz z wybuchem I wojny światowej nieszczęścia nadeszły prędko i nieuchronnie. 

IV 

Zderzyły się ze sobą dwie pamięci historyczne, dwie aspiracje narodowe, dwie racje stanu. Polacy i Litwini, jedni i drudzy, uważali Wilno za swoje miasto. Nakładały się na to polityczne intrygi niemieckie i rewolucyjna agresywność bolszewików. Konflikt okazał się nieunikniony i nierozwiązywalny; trwał przez cały okres między wojnami. 

„Litewskie paszporty zagraniczne - pisze Tomas - zawierały wpis: »ważny do wszystkich krajów, z wyjątkiem Polski «. Według konstytucji litewskiej Wilno nadal pozostawało stolicą; jednak siedziby prezydenta, rządu oraz ambasad znajdowały się w Kownie, mieście, które oficjalnie miało status »tymczasowej stolicy «. 9 października, dzień, w którym Żeligowski zajął Wilno, stał się dniem żałoby. Na mapach Wilno i ziemia wileńska były oznaczone jako »część Litwy pod okupacją Polski «; nauczyciele, gazety i książki przyzwyczajały do traktowania Polski jako niezaprzeczalnego, wręcz największego wroga; plakaty przedstawiały orła wydzierającego serce Litwy, ale najczęściej litewską Pogoń depczącą zaborczego ptaka i wbijającą trzybarwną flagę na zamku Giedymina”. 

Ten syndrom litewskiego antypolonizmu pozostawał przez długie lata poza świadomością wielu Polaków - także moją. Tak jak w latach II RP Polacy mieli do Litwy stosunek wyższościowy - Litwa była małym krajem, niezdolnym do konfrontacji zbrojnej z Polską. Polska lekceważyła małą Litwę; w polskiej pamięci zbiorowej - znam to z własnego doświadczenia - konflikt z Litwą nie odgrywał żadnej roli. Jakby go nie było. 

Litwini odpowiadali na to agresywną retoryką propagandową, którą zawsze rodzi bezsilność. "Na litewską retorykę patriotyczną - pisze Venclova - trzeba spojrzeć krytycznym okiem - można się w niej bowiem dopatrzyć bardzo niesympatycznych analogii. Jednakże małemu, w zasadzie bezbronnemu i nie do końca ukształtowanemu narodowi da się to, być może, wybaczyć. Oficjalny patriotyzm nie tylko pobudzał emocje mas, lecz również sam z nich czerpał. Litwa Antanasa Smetony uważała się za Piemont, którego celem było zająć Rzym, innymi słowy - Wilno". 

Ciąg zdarzeń historycznych przekreślił ideę jagiellońską, federacyjną Józefa Piłsudskiego i jego obozu. "Czy to hetman z epoki baroku - pisze Tomas - czy to przywódca XIX-wiecznego powstania, czy też nowoczesny dyktator - Piłsudski nie dał się nigdzie zaszeregować. Nieobce mu były litewskie, białoruskie i ukraińskie ruchy narodowościowe, jednakże był przekonany, że uda mu się stworzyć państwo federacyjne, które zaakceptują wszystkie nowo powstałe narody". 

Nie udało się Piłsudskiemu - Litwini nie chcieli być "młodszym bratem" starszego polskiego brata; ukraińscy niepodległościowcy przegrali w konflikcie z bolszewikami. 

Nacjonaliści z endecji - zwolennicy Polski etnicznej, "Polski dla Polaków" - byli zadowoleni. Endecy z Wilna wyróżniali się - pisze Venclova - zajadłością, "która wobec problemów etnicznych stosowała zasady darwinowskie, ogłaszając w tej dziedzinie śmiertelną walkę o byt. Jedną z najważniejszych osi ideologii endeckiej był antysemityzm, bynajmniej nierzadkie zjawisko w ówczesnej Europie". 

Endecy nie chcieli państwa wielu narodów; chcieli tyle terytorium, ile - uważali - mogą spolonizować. Zwolennicy Rzeczypospolitej wielu narodów uznali to za porażkę. 

Nie jestem - i nigdy nie byłem - zwolennikiem ideologii endeckiej. Uważam ją za truciznę polskiej tożsamości kulturalnej. Sądzę wszelako, że ówczesna prognoza nacjonalistów - endeków była, w konsekwencji, trafna: państwo wielonarodowe, federacyjne w tej części Europy w tamtym czasie to nie był dobry pomysł. Ani polskie, ani litewskie społeczeństwo nie były do tego przygotowane - jedni i drudzy chcieli niepodległego państwa narodowego. Tolerancja dla Innego była w obu społecznościach słabo zakorzeniona. 

Los mniejszości litewskiej w II RP świadczy o tym dowodnie. "Litwini - pisze Tomas - znaleźli się w swoistym getcie, żyjąc wyłącznie życiem własnej wspólnoty. (...) Instytucje kulturalne wegetowały w obawie przed represjami, które z reguły wkrótce następowały". 

A potem nadszedł czas wojny, gdy węzeł sprzeczności zacisnął się ostatecznie i tragicznie, a rozstrzygnięcia sporu dokonywali pospołu Hitler i Stalin. Wilno stało się stolicą Litwy sowieckiej, składnika imperium totalitarnego. I tak już pozostało aż do czasów Gorbaczowa. 



Okres sowiecki Wilna opisuje Tomas, sięgając do własnej pamięci - i jest to opis fascynujący. Syn przedwojennego pisarza związanego z komunistami, potem prominenta oficjalnej literatury litewskiej, sam był w młodości przekonany do idei komunistycznej. Zaczął prędko trzeźwieć w trakcie studiów; wtedy też popadł w pierwsze konflikty z KGB. Stąd prowadziła prosta droga do katastrofy, jaką był wybór losu dysydenta w ZSRR. 

Sowieckie władze Litwy nie chciały jednak w tym czasie - w 1977 r. - urządzać procesu znanemu poecie, który otrzymywał zaproszenia do znanych uniwersytetów amerykańskich. Skończyło się na emigracji Venclovy. I na emigracji doczekał się Tomas wolnej Litwy. 

Opis litewskiej drogi do wolności - choć skrótowy, lecz jakże esencjonalny - stanowi celną konkluzję opowieści o losach miasta. 

Twórcami pokojowej rewolucji litewskiej w epoce Gorbaczowa nie byli nieliczni dysydenci, ludzie opozycji demokratycznej. Na Litwie było inaczej niż w Polsce. 

Gorbaczow chciał ZSRR modernizować. Natomiast dysydenci wiedzieli to, czego nie wiedział przywódca sowiecki - że tego systemu nie da się naprawić. Dlatego nie ufali deklaracjom o pierestrojce, sądząc, że to kolejna maskarada Kremla na użytek Zachodu. Tymczasem system sowiecki zaczął się rozpadać "Reżim - pisze Tomas - który przez kilka dziesięcioleci poniżał, demoralizował i zatruwał swoich podwładnych, wreszcie stracił zdolność rządzenia". 

Litwa stała się katalizatorem rozpadu systemu. Dysydenci ujawnili się i zaczęli publicznie demonstrować. Władza najpierw rozpędzała demonstracje, a potem "zdecydowała się powołać grupę inteligencji - pisze Tomas - która poparłaby jej próby reform, lecz odwróciłaby uwagę od nierealnych marzeń. 

Kiedyś taka inteligencja była przeważnie dosyć posłuszna. Teraz jej grono, które nazwało siebie Sąjudisem, przez kilka miesięcy przeszło mutację i dało do zrozumienia, że chce tego samego, co dysydenci. Po jakimś czasie za jej przykładem poszła większa część komunistycznej partii Litwy. (...) 

Wysepki ludzi pragnących żyć po swojemu w końcu tak wzrosły w siłę, że zaczęły łączyć się w społeczeństwo alternatywne. Dotyczyło to zarówno jawnych dysydentów, jak też tych, którzy unikali ryzyka, chociaż żywili tęsknotę za historią i kulturą światową. 

Jeden z tych drugich, Vytautas Landsbergis, dosyć popularny pianista i znawca malarstwa Eiurlionisa [Mikalojus Konstantinas, litewski malarz i kompozytor, 1875-1991], stał się przywódcą Sąjudisu: dotychczas niczym niewyróżniający się wśród innych, teraz ujawnił temperament polityczny oraz ambicje, w ciągu kilku dni stając się postacią kultową. 

Co do komunistów, oni w zasadzie od dawna nie lubili wskazówek Moskwy, lecz nie widzieli możliwości oraz potrzeby protestu, dopóki zapewniała im ona przywileje; kiedy poziom życia po złotym okresie breżniewowskim zaczął się im obniżać, obudził się w nich patriotyzm do tego stopnia, że nawet zaczęli myśleć o tym, co było nie do pomyślenia - o odłączeniu się od Związku Radzieckiego". 

Ten zwięzły opis mechanizmu litewskiej drogi do wolności skłania do porównań z Polską. W Polsce inny kształt miał ruch demokratyczny skupiony wokół "Solidarności", inne były motywy postępowania komunistów, a "Solidarność" miała inną genezę niż Sąjudis. To, co Venclova uważa za sukces litewski, w Polsce nie byłoby oczywiste, tak jak Okrągły Stół, który utorował drogę do kompromisu na rzecz wolności, nie jest oceniany przez wszystkich jako bezsporny sukces Polaków. Wielu widzi w tym akt tajnej zmowy "czerwonych" z "różowymi", a niektórzy - po prostu - akt zdrady. Te spory trwają i rzutują na dzisiejsze podziały polityczne. 

Czy na Litwie jest dzisiaj podobnie? 

"Nie zawsze - pisze Venclova - zgadzałem się z Landsbergisem i Sąjudisem - wydawało mi się, być może niebezpodstawnie, że ich działalność jest zbyt mocno napędzana przez dawny romantyczny nacjonalizm. Mitologia narodowa mogła być piękna i owocna w XIX w., jednakże wiek XX wyraźnie pokazał, że może ona być również katastrofalna. 

Kult przeszłości zaczął się wyzwalać od elementów totalitaryzmu, jednakże istniała obawa, że dawne sytuacje i dawne gesty mogą się powtórzyć, niczym melodia na zacinającej się płycie gramofonowej. Wiedziałem, że większość sąjudisowców marzy o monoetnicznym Wilnie, jedność ceni bardziej niż różnorodność i narzuca wizję historii, w której Litwini zawsze mają rację. Landsbergis wydawał mi się nie tyle demokratą, ile rusofobem (później niejednokrotnie potwierdził tę opinię). 

Najtrudniejszą kwestią był konflikt z Polską o Wilno, w zasadzie nierozwiązany od czasów Żeligowskiego. Polska emigracja, w tej liczbie Miłosz, stworzyła nowoczesną koncepcję, według której Wilno miało stać się stolicą tolerancyjnej, a nie wrogiej Polsce Litwy, jednakże nie było jasne, czy ta koncepcja będzie zaakceptowana przez wszystkich. 

Słowem, bałem się, że moje miasto może spotkać los, którego mniej więcej w tym samym czasie doświadczało Sarajewo, jednakże nie odważyłem się na surową krytykę Sąjudisu, ponieważ wiedziałem, że jest największą, może nawet jedyną nadzieją na wyzwolenie". 

Ten wywód Tomasa Venclovy ożywił moje wspomnienie tamtego czasu, moje złożone relacje z pewnymi tendencjami w obrębie "Solidarności" i moje ówczesne reakcje na te tendencje. Tak jak Tomas, widziałem w "Solidarności" i Wałęsie jedyną nadzieję; tak jak Tomasowi, ta świadomość kneblowała mi usta i krępowała ruchy. Dlatego przeglądam się w tym litewskim krzywym zwierciadle i odkrywam swoją polską wykrzywioną twarz. 

Tak jak Tomas, miałem z początku w latach dyktatury komunistycznej ambiwalentny stosunek do nacjonalistów staromodnych. „Horyzont myślowy Litwinów w Wilnie - pisze Tomas - często warunkowały średniowieczne mity o książętach, nacjonalizm odrzucał »obce elementy «, nagromadzone w mieście przez długie późniejsze stulecia, a tym bardziej okres międzywojenny. Nacjonaliści byli dla mnie czasem sympatyczni, ponieważ tak czy inaczej usiłowali żyć niezgodnie z regułami narzuconymi przez państwo - chociaż z czasem sporo przedstawicieli tej grupy znalazło się również wśród ugodowców”. 

W Polsce było - myślę - podobnie. Nacjonaliści odtwarzali ciągłość historyczną - Piłsudski, Dmowski, Witos powracali jako partnerzy w rozmowach, wracała II RP, której losy były totalnie załgane, wracała Armia Krajowa - i to wszystko było ogromnie istotne. Zarazem jednak nacjonalizm endecki zawsze skażony był ksenofobią, antysemityzmem, przekonaniem, że Polacy zawsze mieli rację. Z tego rezerwuaru chętnie korzystała propaganda komunistyczna. W Polsce nacjonalizm oświecony zawsze przegrywał z nacjonalizmem czarnosecinnym. I tak jest do dzisiaj. 

VI 

Nacjonalizm polski był przemieszaniem dwóch tradycji: mesjanizmu Wielkiej Emigracji z pierwszej połowy XIX w. i endeckiego egoizmu narodowego z początku XX. 

Tomas Venclova charakteryzuje trafnie XIX-wieczny patriotyzm Wielkiej Emigracji: nabrał on wymiaru, "który dla szczęśliwszych narodów mógł się wydawać patologiczny". Składnikiem tego "patriotyzmu patologicznego" był mit o Polsce - przedmurzu, a z nim idealizacja ustroju Rzeczypospolitej przedrozbiorowej, gloryfikacja polskich dziejów. Ich jedyną wadą miała być przesadna dobroć wobec sąsiadów, która sprawiła, że Polska stała się ich ofiarą. "Stara Rzeczpospolita była ich zdaniem - pisze Tomas - Chrystusem ukrzyżowanym przez drapieżników, leżała pogrzebana, jednakże miała zmartwychwstać, a jej odrodzenie oznaczałoby zbawienie całego świata". 

Towarzyszyła temu wizja Rosji, głównego wroga. „Polacy, a czasem nawet sami Rosjanie - pisze Venclova - utrzymywali, że rozwój Rosji został wypaczony poprzez jej związek z tyrańskim Bizancjum, a jeszcze bardziej poprzez mongolskie jarzmo, dlatego też Rosja nie była i nigdy nie mogła stać się krajem europejskim. Przeciwstawienie światła i ciemności, »Europy « i »Azji «, zdeterminowało mentalność kilku pokoleń. Zarówno na Litwie, jak też w Polsce, stereotyp ten nawet dzisiaj jest uważany za prawdę absolutną, tym bardziej że wzmocniło go doświadczenie epoki stalinowskiej. Próby podważania go w najlepszym wypadku wywołują uśmiech, w najgorszym zaś - oskarżenie o zdradę”. 

Rosja odpowiadała na ten stereotyp stereotypem "polskiej intrygi". Zdaniem ideologów wielkorosyjskich - pisze Tomas - "Polska, w mniejszym stopniu również i Litwa, są podstępnym narzędziem Zachodu, a celem jest zniszczenie Rosji i jej tożsamości; Polakom i Litwinom częściowo się to nawet udało, ponieważ to oni zarazili wolnością, a potem oderwali od rosyjskiego pnia Białorusinów i Ukraińców. Według tego stereotypu naród polski nie jest zły sam w sobie, jednakże arystokracja polska poddała się wpływom Watykanu i bezpowrotnie odcięła od słowiańskich korzeni". 

Tomas Venclova, znakomity znawca kultury polskiej i rosyjskiej, polonofil i rusofil, pisze: "Siła tych mitów jest tak potężna, że często walka z nimi wydaje się beznadziejna. Setki razy przyszło mi się z nimi zetknąć - po pewnym czasie opadały mi ręce; bardzo trudno jest bowiem zaszczepić wyważone poglądy tam, gdzie jeden mit kształtowali Mickiewicz i Słowacki, drugi zaś - Puszkin i Dostojewski". 

Podobnie jak Tomas Venclova, wielokrotnie miałem okazję zmagać się z tymi mitami, które zaślepiają umysł i oferują luksus bezmyślności. Podzielam też - charakterystyczny dla Tomasa - wstręt do rusofobii. 

Jednak teraz spróbuję być adwokatem diabła. Po rosyjskiej interwencji militarnej w Gruzji i kampanii propagandowej w mediach rosyjskich; kampanii agresywnej, nasyconej retoryką nacjonalizmu wielkorosyjskiego i prymitywnymi kłamstwami, musi powrócić pytanie o naturę instynktu imperialnego w dziejach państwowości rosyjskiej. I stawiam to pytanie z pozycji autentycznego antysowieckiego rusofila. 

Rosja ma dwie twarze: dziką twarz okrutnego despotyzmu, który pogardza człowiekiem, jego wolnością i godnością, oraz szlachetną twarz rosyjskiego sprzeciwu wobec tego despotyzmu. Niepodobna, to oczywiste, sprowadzać rosyjskiej tradycji do mongolskiego jarzma i bizantyjskiej tyranii, ale trudno przeczyć, że od Iwana Groźnego przez Katarzynę II i Mikołaja II aż do Lenina i Stalina ciągnie się tradycja takiej filozofii władzy politycznej, która uważa człowieka za własność państwa. 

Dla historyka Jurija Samarina państwo polskie było zawsze zaborcze wobec wschodnich sąsiadów, a "polonizm" był "ostrym klinem wbitym przez latynizm w samo serce świata słowiańskiego w celu rozłupania go na drzazgi". Poeta Fiodor Tiutczew oskarżał Polaków o podłość i zdradę, nazwał ich "Judaszem słowiańszczyzny". Teoretyk panslawizmu Nikołaj Danilewski uważał ich za "niereformowalnie" prozachodnich, działających na szkodę Rosji wbrew własnym, dobrze rozumianym interesom. 

Nawet Aleksander Sołżenicyn w głośnym eseju "Skrucha i samoograniczenie jako kategorie życia narodowego", przyznając ogrom win rosyjskich wobec Polaków, nie poprzestaje na wyznaniu winy rosyjskiej. 

"Katalog przewinień Polski wobec Rosji oraz całej prawosławnej słowiańszczyzny" - pisze Andrzej Walicki - jest długi. 

Zaczyna się od przyłączenia Rusi Halickiej przez Kazimierza Wielkiego. Potem - streszcza poglądy Sołżenicyna Walicki - następują: "przyłączenie do Polski Ukrainy w wyniku unii lubelskiej oraz systematyczna ekspansja na wschód, uzasadniona katolicką misją Polski oraz traktowaniem prawosławia jako religii półpogańskiej; narzucanie ruskiej ludności Rzeczypospolitej unii kościelnej, grożące całkowitym zniszczeniem jej narodowej tożsamości; oblężenie Pskowa przez Batorego, okrutne tłumienie kozackich powstań; popieranie samozwańczych pretendentów tronu moskiewskiego, uwieńczone zdobyciem i okupacją Moskwy itd. 

Różnica między Rosjanami a Polakami polegała, zdaniem pisarza, na tym, że w kręgach rosyjskiej elity intelektualnej zawsze byli ludzie poczuwający się do winy wobec Polaków i pragnący ją naprawić, podczas gdy w Polsce nie dochodziły do głosu wyrzuty sumienia wobec Rosji. 

Dlatego też pierwszą samodzielną akcją wojskową odrodzonego państwa polskiego była napaść na rewolucyjną Rosję, motywowana nie chęcią wspomożenia sił antyrewolucyjnych, ale wyłącznie dążeniem do ekspansji - do zbudowania Polski »od morza do morza «. Następnie zaś nadszedł czas niszczenia cerkwi w Polsce, dyskryminowania i wręcz prześladowania ludności prawosławnej, łącznie z nakazem odprawiania nabożeństw i nauczania religii w języku polskim”. 

Tak więc skrucha powinna być wzajemna, zawinili bowiem wszyscy. To wszystko napisał Sołżenicyn w 1973 r., gdy "słusznie - pisze Walicki - uważany był za sumienie Rosji". 

Skądinąd procesy polityczne zachodzące w Rosji w latach 1986-2000 dowodzą jednoznacznie, że tradycja despotyczna i polonofobia to nie jest fatum rosyjskie. Potencjał wolnościowy w Rosji okazał się żywotny. Jednak wydarzenia ostatnich lat nakazują pamiętać o tradycji despotycznej i imperialnej. Putin nie jest Stalinem, ale jest spadkobiercą tradycji stalinowskiej, gdy ogłasza, że Rosja ma prawo innym dawać nauczkę. 

Inaczej mówiąc: Rosja wciąż szuka swojej tożsamości; nawrót do tradycji imperialnej i despotycznej jest równie prawdopodobny jak zwrot w stronę demokracji. 

W starej polskiej pieśni były takie oto słowa: 

Przed Twe ołtarze zanosim błaganie, 

Pestlów, Hercenów daj nam więcej, Panie! 


Dziś powtórzyć można te słowa: więcej Pestlów i Herzenów, więcej Sacharowów i Kowaliowów. 

Natomiast rosyjski mit Polski jako podstępnego narzędzia Zachodu jest absurdem, który można włożyć między bajki. Problem Polski jest odmienny: jest nim niechęć Zachodu do uczynienia Polski partnerem - czy choćby narzędziem - w jakiejkolwiek polityce wobec Rosji; polski kompleks porzucenia przez Zachód w trakcie każdej konfrontacji z Rosją - od powstań narodowych poczynając, a na Jałcie kończąc. Stąd nerwowość - często bezsensownie histeryczna - wobec każdej politycznej inicjatywy rosyjsko-niemieckiej ponad polskimi głowami. 

Można twierdzić, że są to reakcje patriotyzmu patologicznego - sam tak często sądzę - ale pamięć o Rapallo, a zwłaszcza o pakcie Ribbentrop-Mołotow, a potem o postanowieniach konferencji w Teheranie, jest głęboko zakorzeniona w polskiej podświadomości. Jest to tyleż zrozumiałe, co i niebezpieczne. 

VII 

Rany obecne w pamięci zbiorowej trwają dłużej niż rany fizyczne. Te drugie goją się łatwiej. Dlatego tak bardzo niebezpieczne jest uporczywe pielęgnowanie kompleksów i złej pamięci, produktu złej polityki historycznej prowadzonej przez niektóre państwa naszego regionu, także w Polsce. Pozwala to bowiem na bujny rozkwit narodowej demagogii, która szuka popularności w hasłach i poczynania nasyconych rusofobią czy germanofobią. W tym sensie mitologia "patriotyzmu patologicznego" wciąż jest w Polsce żywotna; wciąż bywa w Polsce "laurowo i ciemno" (Norwid). 

Jednak - tak jak na Litwie - tendencje nacjonalistyczne nie są wszechwładne. Dowodzą tego choćby stosunki polsko-litewskie w ostatnim dwudziestoleciu. Nie brakowało chętnych - w obu krajach - by te stosunki zepsuć radykalnie. Uparte powracanie do żądań, by Polska potępiła "bunt Żeligowskiego", temat mniejszości polskiej na Litwie - to mogło te stosunki drastycznie skomplikować. 

Okazało się jednak, że świadoma wola polityczna elit, które rozumieją świat współczesny, a także polską i litewską rację stanu, potrafi konflikty dnia wczorajszego sprowadzić do poziomu marginalnego kolorytu lokalnego na granicy polsko-litewskiej. Dzisiaj jesteśmy świadkami cudu. 

Z Tomasem Venclovą znamy się od 37 lat. Nieraz powtarzaliśmy sobie, że granice między państwami nie powinny być przesuwane, lecz wolne od rygli i drutów kolczastych. I oto słowo stało się ciałem. Unia Europejska okazała się lekarstwem genialnym na rany, które wygenerowały nacjonalizmy. 

Pisze Tomas: "staromodny nacjonalizm w Wilnie nie odniósł prawdziwego zwycięstwa: w klimacie wolności stało się jasne, że nie jest on wszechmocny. Nie zważając na marzenia o nowoczesnym, tym razem narodowym ujednoliceniu, stolica Litwy pozostaje taka, jaka była - wielowarstwowa i wielowymiarowa, niczym mały kontynent. Jednakże nie można zapominać, że taki stan jest bardzo kruchy, a my wszyscy jesteśmy za niego odpowiedzialni". 

Żyjemy dzisiaj - my, Polacy i Litwini - w czasach względnie normalnych. Po epoce wielkiego ucisku i wielkiego wstrząsu tektonicznego nastała epoka średnia i umiarkowana. Norwid rzekłby - czyśćcowa. Czy zdołamy ten czas rozumnie wykorzystać? Czy potrafimy, wymęczeni nienawiścią, przełamać "dziwny i groźny los Polaków, którzy widzą jasno wtedy, kiedy już jest za późno albo gdy są już niepowrotnie daleko?" (Hanna Malewska). 

Są w Polsce ludzie - i jest ich niemało - którzy apel o pojednanie identyfikują jako apel o zapomnienie. "Retoryka pojednania - powiadają oni - obiecuje nam świat bez cierpienia, w którym nie będziemy musieli pamiętać o różnych rzeczach, nie będziemy musieli ścierać naszych tożsamości z innymi, co zawsze jest procesem bolesnym i nieprzyjemnym. Tak rodzi się też obietnica uwolnienia nas od cierpienia, ale za cenę zadania nowego". 

Te zadawane "nowe cierpienia" to np. apele o pojednanie polsko-niemieckie na wzór pojednania niemiecko-francuskiego. 

Ci ludzie nie chcą rozumieć, że pojednanie nie oznacza amnezji czy sklerozy; że to świadomy wybór ludzi, którzy chcą uniknąć "śmiercionośnej logiki odwetu" (Jan Paweł II). Wezwanie do pojednania polsko-litewskiego nie jest postulatem zapomnienia o tym, że Wilno było ważnym ośrodkiem kultury polskiej; oznacza ono troskę o przyszłość bez nienawiści. 

Ci ludzie nie wierzą w przyszłość bez nienawiści. Powtarzają za swoim arcykapłanem Carlem Schmittem, że "właściwym rozróżnieniem w dziedzinie polityki jest rozróżnienie między przyjacielem i wrogiem. Może się ono teoretycznie i praktycznie utrzymać bez jednoczesnego stosowania rozróżnień moralnych, ekonomicznych, estetycznych. Wróg polityczny nie musi być ani moralnie zły, ani estetycznie brzydki; nie musi być konkurentem ekonomicznym, może się nawet wydać korzystne i opłacalne robienie z nim interesów. Pozostaje jednak kimś innym, obcym". Dlatego też - pisał Schmitt - "punktami kulminacyjnymi wielkiej polityki są momenty, kiedy wróg zostaje ujrzany w całej wyrazistości jako wróg". Dla Schmitta - dodajmy - "punktem kulminacyjnym" było zdobycie władzy przez Hitlera. 

Oczywiście, polscy deklamatorzy złowrogich frazesów Schmitta nie są wyznawcami Hitlera. Oni jedynie traktują polską przeszłość jako argument na rzecz Prawdy Absolutnej, której czują się posiadaczami. Ta przeszłość pełna jest wrogości naznaczonej krwią, a oni chcą tę wrogość pielęgnować. Nie potrafią żyć bez wroga, co sprawia, że mówią o "grozie pojednania" i deklarują otwarcie, że nie znoszą tolerancji. 

Piękna to szczerość, ale oparta na fałszywej samoświadomości. Oni nie znoszą sami siebie. Dlatego nie mogą też znosić innych; nie mogą żyć bez wroga. Karmią się nienawiścią; tą nienawiścią, którą mój mistrz Leszek Kołakowski nazywa "tajną bronią totalitaryzmu". Nienawiść zatruwa duszę i przez to pozbawia człowieka godności. A przecież, godząc w cudzą godność ludzką, pozbawiamy siebie godności własnej. 

VIII 

Sprowadzając rzecz całą do konkretów: Wilno zostało odłączone od Rzeczypospolitej Polskiej ostatecznie. Uznanie tej oczywistości przez takich ludzi z emigracji, jak Giedroyc, Miłosz czy Mieroszewski, otworzyło drogę do polsko-litewskiego pojednania. Była to deklaracja, która z pewnością zadała ból wielu uchodźcom z Wilna. Ale była to deklaracja, której źródłem była pamięć, a nie zapomnienie. Jej twórcy pamiętali bowiem słowa Norwida, że w Polsce siły wyczerpane na dwa pokolenia naprzód, a myśli niedomyślane na dwa pokolenia wstecz. Dlatego domyślali myśli zawczasu. Myślenie, które ona promowała, uchroniło - być może - Wilno przed losem Sarajewa, a Polskę i Litwę przed konfliktem typu bałkańskiego. 

Byli w Polsce wilniucy, którzy przyjęli tę deklarację bez entuzjazmu i radości, ale z powagą i zrozumieniem. Pamiętali oni wszystko: dyskryminację Polaków w Wilnie w 1940 r., rozpędzenie Uniwersytetu Stefana Batorego przez władze litewskie, konflikty między Armią Krajową a litewskim podziemiem niepodległościowym... 

Ale przez cały czas powracał w ich słowach i czynach duch Wilna - miasta wolności i różnorodności, tradycja humanizmu i tolerancji. 

Tomas Venclova pisze o spadku po Mickiewiczu i Słowackim, także o Miłoszu. Jednak to tylko początek długiej listy. Wymieńmy choćby garść nazwisk Polaków o wileńskich korzeniach: Barbara Skarga i Józefa Hennelowa, Hanna Świda-Ziemba i Maria Janion, Antoni Gołubiew i Stanisław Stomma, Stanisław Cat-Mackiewicz i Paweł Jasienica, Jerzy Zagórski i Wacław Korabiewicz, a nade wszystko - Tadeusz Konwicki. 

Oczywiście byli i inni. Funkcjonariusze aparatu bezpieczeństwa, prokurator wojskowy epoki stalinowskiej, pisarze służebni, uczeni dyspozycyjni, ministrowie, członkowie Komitetu Centralnego PZPR czy wręcz Biura Politycznego KC. Ale nawet wśród tych ludzi trafiali się tacy, którzy byli inni od zwykłych służalców, bywali bardziej tolerancyjni i otwarci, rozumniejsi, wolni od okrucieństwa i zapiekłego fanatyzmu. Piętno wileńskiego klimatu pozostawało niezatarte. 

IX 

Drogi Tomasie, kończę już moje zapiski sporządzone na marginesie Twojej książki. Piszesz w niej o dramacie białoruskim. Białorusinów - intelektualistów - "zwabiła" republika sowiecka. Tam mogli pisać i wykładać po białorusku, tam otrzymywali stanowiska profesorów. 

Jednak nie trwało to długo. Stalin traktował białoruski ruch narodowy tak jak wszystko, co było choć trochę niezależne. Przeto białoruscy intelektualiści zostali oskarżeni, że są "agentami polskiego wywiadu" bądź "narodowymi faszystami". Dlatego niemal wszyscy padli ofiarą stalinowskich represji. 

Udało się jednak uratować - piszesz - dramatopisarza Franciszka Alachnowicza (został wymieniony na komunistę białoruskiego Bronisława Taraszkiewicza), tłumacza "Pana Tadeusza" na białoruski. Alachnowicz opublikował jedną z pierwszych książek o Gułagu, "potem dosięgła go jednak ręka stalinowskiej bezpieki - został zastrzelony przez radzieckiego szpiega". Taraszkiewicz, który dzieło Mickiewicza tłumaczył, siedząc w polskim więzieniu, został - po wymianie więźniów - zamordowany w ramach czystek stalinowskich. 

Był jeszcze Anton Łuckiewicz, socjalista, rewolucjonista i mason, który po 1905 r. wydawał pierwsze gazety białoruskie. W II RP opublikował kilka artykułów krytycznych wobec Stalina, co nie przeszkodziło mu - po 17 września 1939 r. - witać Armię Czerwoną, "która jego zdaniem urzeczywistniła odwieczne marzenie narodu". Ten stary przywódca Białorusinów wnet został aresztowany przez bezpiekę sowiecką, "a ślad po nim zaginął gdzieś w Kazachstanie". 

Los narodu białoruskiego był najbardziej może tragiczny - i takim do dziś pozostał. Wciąż spoglądamy na bezsilne dążenie, „aby Białorusini zaczęli »nazywać się ludźmi «, jak pisał ich największy poeta Janka Kupała”. 

Jak możemy im pomóc? 



"Przeszłość czasem się odbiera jako domenę zła - piszesz, Tomasie. - Bywa nawoływaniem do zemsty, przechowalnią prawdziwych, ale często również rzekomych krzywd. Bywa pętami i ograniczeniem. Ale jednocześnie uczy trzeźwo oceniać własny los i nadawać mu sens. W końcu zwraca się przeciwko ponurym utopiom, które boją się upływu czasu i ze wszech miar usiłują go powstrzymać. Niepojętymi, lecz niewątpliwymi więzami przeszłość łączy się z wolnością. 

Wiem, że prawdziwą przeszłością mego miasta są ludzie - ci, którzy je budowali, bronili w nieszczęściu, łączyli ze światem, aż wreszcie upodobnili się do drzew i murów Wilna, do jego wzgórz i gwiazd. Nie byli podobni do siebie, często żyli w niezgodzie, lecz to właśnie oni pomagają mi żyć w tym krótkim, danym mi czasie, zanim również odejdę w przeszłość". 

To bardzo osobiste i przejmujące wyznanie. Odczytuję w nim aksjologię, która jest mi bliska. 

Wbrew codzienności, która zaprzecza naszej aksjologii, nie wierzymy przecież, Tomasie, w prawo pięści, w zwycięstwo intrygi i kłamstwa, w zasadność wyboru między wiarą fanatyków a rozsądkiem ludzi cynicznych; w potęgę wrogości i nienawiści. Przeto chronimy wdzięczną pamięć o tych, co żyć nam pomagali i pomagają, przeciw tym, którzy zatruwają nasze środowisko naturalne nienawiścią. 

Być może - wielu powie - jest to postawa archaiczna, niedzisiejsza, naiwna. Być może - ale jeśli tak, to tym bardziej chrońmy w naszym świecie to, co w taki sposób niedzisiejsze i naiwne.

Pozdrawiam Cię serdecznie 

Twój Adam Michnik 

Jesień 2008 roku 

Tomas Venclova, „Opisać Wilno”, Zeszyty Literackie, Warszawa 2006 

Więcej szukaj w zbiorach CDKP 

List Adama Michnika do litewskiego pisarza 

Tekst pochodzi z serwisu Wyborcza.pl - www.wyborcza.pl © Agora SA 

List Adama Michnika do litewskiego pisarza, "Gazeta Wyborcza", 12 kwietnia 2009