Kiedy podejmujemy decyzje brzemienne w życiowe skutki (na przykład: zostać w domu czy włączyć się do jakiejś zbiorowej akcji), wśród motywów, w pełni lub częściowo uświadomionych, wielką rolę odgrywają wyobrażenia. Spełniają rolę argumentów za danym wyborem albo przeciw niemu. Mogą to być wyobrażenia jakichś pożądanych albo niechcianych stanów rzeczy; takie projekcje, typowe dla buntowników i rewolucjonistów, mniej nas tutaj obchodzą.
Tu ważniejsze są motywacje oparte na pamięci: czasem na własnych wspomnieniach, częściej na osobistych lub zbiorowych wyobrażeniach przeszłości. Chcemy ją utrwalić, ochronić lub nawet wskrzesić. Chcemy jej jakoś dochować wierności. Wyobrażenia tworzą zazwyczaj całe obszerne zespoły składników, powiązane ze sobą skojarzeniami albo posiadaną wiedzą. Powstaniec roku 1863, decydujący się w mroźną styczniową noc ruszyć do walki, miał w głowie jakąś ogólną wizję Polski, za którą (czy o którą) był gotów walczyć, a nawet zginąć. Do takich bardziej lub mniej konkretnych wizji odwoływali się niezliczeni autorzy. Kiedy Jan Kochanowski wypowiada sądy o ówczesnej „Polszcze”, zdajemy sobie sprawę, że ma w głowie jakiś jej wyobrażony wzór, który jest dla niego argumentem za pochwałą lub naganą. Państwo polskie wykazuje, obok francuskiego, jedną z najdłuższych w Europie (trwającą od X wieku, choć z przerwami) ciągłości historycznych. Można więc bez obawy mówić i o ciągłości jego wyobrażonego wizerunku. Wizerunek ten był zakorzeniony w przekształcającym się stopniowo, zwykle na zasadzie dołączeń, nie podbojów, obszarze geograficznym. Skojarzenia przestrzenne z „Polską” od XV do XX wieku nie zmieniały się radykalnie. Mówię o „Polsce”, „Polonii”, a nie o „polskości”, bo na „Polskę” realną i wyobrażaną składali się i Rusini, i Niemcy, Ormianie, Żydzi, Białorusini, osiedleni Tatarzy, Litwini... Ugruntowanie przestrzenne wiązało się nie tylko z faktem zamieszkiwania w określonych wsiach i miastach, leżących nad określonymi rzekami, u podnóża określonych gór. To były dookolne lasy i pola, to była przyroda, i pory roku, i cała materialna rzeczywistość, którą opisywano, o której śpiewano pieśni, którą malowano na drewnie i płótnie. Całe naturalne, a również przez człowieka wytworzone środowisko, nasycające trwale, przez stulecia, miejscowy i ogólnokrajowy krwiobieg kulturowy.
Podobnie było z zapleczem instytucjonalnym. Główny ośrodek władzy państwowej przewędrował z Poznania do Krakowa, a w XVI wieku — do Warszawy, ale odbywało się to bez gwałtownych zwrotów. Ustrój ewoluował, jednakże przez wieki pozostał oparty na radach, uzgodnieniach, konsultacjach i wyborach. Polska nigdy nie zaznała ani królewskiej autokracji, ani administracyjnego centralizmu. Używając modnego języka, treść narracji o Polsce wykazuje godną pozazdroszczenia spoistość.
W późniejszej świadomości zbiorowej upadek I Rzeczpospolitej utrwalił się słabiej niż fakt, który to kluczowe wydarzenie bezpośrednio poprzedził — mianowicie: uchwalenie pierwszej w Europie konstytucji. Akt 3 maja 1791 urósł do wymiaru symbolu i stał się, bardziej niż sama treść ustawy zasadniczej, punktem odniesienia dla następnych pokoleń. I przez 123 porozbiorowe lata wizerunek Polski — jako państwa, którego nie ma, ale które ma prawo znów zaistnieć — funkcjonował potężnie w roli motywacyjnej.
Taka rola narzuca wizerunkowi potrzebę wewnętrznej zgodności — musi oddziaływać jako spójna całość. Wizja Polski stanowiąca uzasadnienie decyzji wycisza spory, urazy i sprzeczności, pamiętane i ujawniane w rzeczywistości społecznej. Jeżeli poczucie pęknięć albo przekonanie o praktycznej niemożliwości ucieleśnienia wyobrażeń stają się zbyt silne — wówczas powstaje bodziec do odrzucenia całości. Wiemy o nieprzeliczonych przypadkach odstępstwa: z niewiary, zmęczenia, chciwości albo po prostu z niewiedzy, że coś takiego jak Polska może jeszcze zaistnieć.
Od końca XVIII wieku właśnie samo istnienie Polski stało się na wiele lat problematyczne. Sieć znaczeń i skojarzeń, związanych z Polską, pozostawała przez pokolenia dramatycznie rozpięta między rzeczywistością taką, jaką znamy z bezpośrednich doświadczeń
— a taką, jaka być powinna. Konieczność podejmowania w imię „pewnej idei Polski” (by sparafrazować słynne określenie generała de Gaulle’a, zresztą polonofila) decyzji ostatecznych uwydatniała składnik aksjologiczny tej idei: skoro pełniła funkcje uzasadnienia, to poczucie, jaka być powinna, stawało się istotnym elementem jej wyobrażenia.
Myślę, już na podstawie własnych przeżyć, że świadomość dystansu, napięcia między tym, co jest, a tym, co i jak być powinno, była stale obecna w życiu publicznym II RP — nawet na etapie szkoły powszechnej. Już w wieku ośmiu lat wiedzieliśmy, że to, co widzimy wokół siebie, jest dopiero zapowiedzią tego, co powinniśmy i co chcemy zrobić. Tak samo było wśród dorosłych. Przy wszystkich wydmuszkach oficjalnej tromtadracji i prężeniu „mocarstwowych” bicepsów — w życiu intelektualnym II Rzeczpospolitej przetrwał duch Żeromskiego: pamięć o zasadzie, że żywe rany nie mogą zarastać bliznami podłości. Mieszkanie przydzielone jemu, i tylko jemu, na Zamku Królewskim w Warszawie wyrasta w perspektywie lat na symbol.
Wspólny, ogólnonarodowy obowiązek dążenia do niepodległości i jej obrony nakazywał jednak zarazem łagodzenie — albo po prostu przemilczanie — wewnętrznych konfliktów i sprzeczności, narzucał potrzebę solidaryzmu, tak silnie wyrażaną w literaturze XIX wieku. W zabawnej formie wyraża ją mało dziś pamiętana strofa popularnego marszu Karpacka Brygada (1940), mówiąca o jednostce Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, tworzonej na Bliskim Wschodzie jesienią 1940: „Byłem w Polsce socjalistą / A ja endek pełnej krwi / A ja tak pół-komunistą / Ale teraz przeszło mi / Jam ludowiec był istotny / Ja w OZON-ie cały czas / A ja byłem bezrobotny / Teraz my już wszyscy wraz!”.
Wbrew obiegowym opiniom o wrodzonym anarchizmie Polaków, fundamentalnym składnikiem trwającego przez pokolenia wizerunku Polski Niepodległej był kult PAŃSTWA, które po roku 1794 albo nie istniało wcale, albo wyłaniało się cząstkowo (jak w postaci Księstwa Warszawskiego). Symbolem kultu państwa, które jest w istocie postulatem, stała się pieczątka „tajemnego” Rządu Narodowego, uznana w znanym odczycie Józefa Piłsudskiego (1924) za główne świadectwo „wielkości” Powstania Styczniowego.
Rząd państwa, którego nie ma — to oryginalny polski wynalazek, później podjęty po niespełna 80 latach przez Polskie Państwo Podziemne okresu II wojny światowej. To państwo wyrażało i organizowało marzenia i ambicje Polaków — w sensie ich poczucia wspólnoty, a nie domniemanego dziedzictwa krwi — w latach 1939–45.
Więźniowie Ostaszkowa czy ochotnicy do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, przedzierający się przez zielone granice i tysiące kilometrów, by walczyć o ojczyznę — dokonywali ostatecznego wyboru w imię swoich wyobrażeń o Polsce, jaka może istnieć. Wizerunek Polski, za jaką ginęli walczący w II wojnie, był dalszym ciągiem — także w sensie geograficznym — wizerunku Polski, która zaczęła się kształtować w drugiej połowie X wieku. W latach 1939–45, podobnie jak pół tysiąca lat wcześniej i podobnie jak w okresie rozbiorowym, nikt nie wyobrażał sobie Polski bez Lwowa i Wilna; taka Polska nigdy w pamięci zbiorowej nie istniała.
Ale w 1945 roku nastąpiła katastrofa. Polska, przechodząc spod okupacji niemieckiej do statusu satelitarnego pseudopaństwa, doznała najostrzejszego w swojej historii, nieodwracalnego przerwania ciągłości. Zabiegu dokonano bez znieczulenia. Świadomość zbiorowa była jednak ogłuszona od spadających przez pięć lat ciosów; tylko emigranci na Zachodzie w pełni zdawali sobie sprawę z rozległości operacji. Już od września 1939 niszczono kształtujące się w II RP struktury organizacyjne; więcej — cały dorobek odrodzonej, budzącej szacunek cywilizacji państwowej. Wczesne lata 40. to okres niebywałego w Polsce bezprawia, nad którym rozpaczliwie starało się zapanować Kierownictwo Walki Cywilnej.
W wyniku II wojny światowej państwo (i znacząca część jego ludności) zostało przesunięte za zachód. Jednocześnie zniweczono dotychczasowe warunki egzystencji warstwy ziemiańskiej, która odgrywała istotną rolę dla polskiej tożsamości kulturowej, a po paru latach znikła na zawsze. Z tej tragicznej katastrofy trzeba sobie zdawać sprawę — nie po to, by komukolwiek (a już zwłaszcza naszym sąsiadom) wystawiać rachunki krzywd albo postulować odwety czy ponowne zmiany granic. Nie wolno o niej zapominać — bo nie wolno wymazywać ze świadomości tego, cośmy utracili; chociaż już nie jesteśmy tamtych ziem właścicielami czy współwłaścicielami w sensie materialnym, pozostają częścią naszego dziedzictwa duchowego.
Pobudzając zbiorową pamięć, odkrywamy naszą Atlantydę. Przede wszystkim jej część najbliższą, znaną jeszcze i pamiętaną przez ludzi mojego pokolenia (1930): II Rzeczpospolitą, ostatni materialny kształt Polski Niepodległej. Ta Atlantyda nie była kontynentem ideału i powszechnego szczęścia zbiorowego — były na niej gnojówki i więzienia, byli bandyci i karierowicze, były nędza i wyzysk, szowinizm i łamanie zasad demokracji. Ale II RP okazała się również państwem o imponującym dorobku instytucjonalnym i prawnym, ze znakomitymi uczelniami, świetną nauką i sztuką, znakomitą architekturą, rozmachem i nowatorstwem. I zupełnie bez kompleksu prowincji. A może nade wszystko ze wspomnianym już silnym, zbiorowym poczuciem różnicy między tym, co dzisiaj mamy — a tym, co chcemy osiągnąć.
Rzadko zdajemy sobie sprawę, z jakim uporem cenzura PRL tępiła wiedzę o II RP; doświadczałem tego nieraz, pracując w redakcji „Twórczości”. Stawiając opór peerelowskiej niby-Polsce — tamtą dawną, sprzed wojny, uważaliśmy za nie tylko bogatszą, ale i bardziej autentyczną, bardziej istotną niż ta „realna” wokół nas. Współcześnie, w ciągu ubiegłych 20 lat, uzyskanym w III RP swobodom nie towarzyszy generalne przemyślenie i przetworzenie spuścizny tożsamościowej państwa polskiego. Myślenie Polaków kształtuje się żywiołowo pod wpływem bieżącej praktyki, wyznaczanej przez hic et nunc aktualnych potrzeb politycznych.
A przecież spuścizna kulturowa I i II RP, państw wieloetnicznych i wielokulturowych, uzyskała niebywałe dawniej możliwości wykorzystania w dzisiejszej Europie, gdzie w obrębie unii współpracujących państw zniknęły nieprzenikalne granice. Spuścizna ta jednak pozostaje mało znana i ulega zapomnieniu.
Próby „polityki historycznej”, podejmowane pod hasłami defensywno-roszczeniowymi, zamykały Polskę w kręgu zubażającego egocentryzmu narodowego. Stawały się pożywką dla zbiorowych kompleksów, odczuć bezradności i zagrożenia przez Europę. Tworzyły zbiorową świadomość nie tyle polską, co postpeerelowską. Monokulturowy, rzekomo „piastowski”, Peerel był karykaturalnym wcieleniem endeckiej koncepcji Polski: jednolitej etnicznie, antyniemieckiej i niechętnej powiązaniom z Ukraińcami, Białorusinami i Litwinami. Jest to koncepcja, która zrywa z takimi składowymi naszej kultury, jak Mickiewicz, Orzeszkowa, Sienkiewicz i Słowacki.
Podsumowania tradycji, która uległa zagładzie w 1945, powinni byli po 1989 roku dokonać Aleksander Gieysztor i jego ostatni koledzy z Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK. Pewnie zabrakło im czasu na zastanowienie; wyrzucam sobie, że pomysł nie przyszedł mi do głowy za życia Gieysztora. Sądzę, że mamy dzisiaj ostatnią szansę na uchwycenie i utrwalenie na piśmie tej idei, tej wizji.
Żyją jeszcze świadkowie, żyją ludzie — jak piszący te słowa — dla których II RP jest przedmiotem żywej pamięci. Dla których „Polska” jest zespołem wspomnień i skojarzeń, powiązanych w wizję, trwającą nieprzerwanie od końca XVIII wieku, wizję, której przybliżeniem była Polska Niepodległa. Którzy mogą zdobyć się na wysiłek przekazania swoich wyobrażeń i wspomnień o empirycznej „istocie” Polski niezamkniętej w żadnych konkretnych granicach. Obejmującej, w sensie nie politycznym, ale kulturowym (a t a k i sens jest w dzisiejszej Europie najważniejszy), także Polaków na Litwie, Podolu i Wołyniu.
Polacy, świadomi tej spuścizny, mogący nawiązywać do ciągłych tradycji, trwających przynajmniej od wieku XVI do połowy XX, będą lepiej wyposażeni, by kontynuować i rozwijać własną tożsamość w obrębie Unii Europejskiej. Tam ani Francuzi, ani Hiszpanie, ani Holendrzy nie odwracają się od swojej przeszłości, chociaż ich państwa wyzbyły się już kolonii. Także Niemcy, poddając surowej krytyce zbrodnie, dokonywane w imieniu ich narodu, nie wyrzekają się ani Kanta, ani gdańszczanina Chodowieckiego, ani dorobku Niemców madziarskich czy bałtyckich. Współczesne doświadczenia Gdańska, Sejn czy — nade wszystko — Wrocławia wskazują, że jest to także możliwe u nas.
Bezpośrednim bodźcem do powstania projektu stało się dla mnie przypomnienie, że historyk francuski Pierre Nora opracował słynny 7-tomowy zbiór Lieux de memoire (1984–92), bo uświadomił sobie, że na jego oczach tradycyjna Francja radykalnie się zmienia: chciał udokumentowanego opisu tego, co odchodzi na zawsze. Ale dzisiejsza Francja jest o wiele bliższa Francji sprzed stu lat niż współczesna Polska — tej Polsce, w której się urodziłem i wychowałem! Mój projekt ma jednak inne ramy pojęciowe i inny cel, wyraźniej zabarwiony uczuciowo świadomością katastrofy i straty.
W projekcie „Polska — węzły pamięci zbiorowej”, zamiast niejasnych lieux (które u Nory odnoszą się nie tylko do „miejsc” w sensie geograficznym, ale do jednostek semantycznych, takich jak „gastronomia”), wprowadzam termin „węzły”. Zawarta w tym słowie metafora jest oczywista i celowo wieloznaczna. „Węzłami” są nazwy, pełniące funkcje połączeń („supełków”) w rozmaitych sieciach znaczeniowych, które składają się na zbiorową pamięć i zbiorowe wyobrażenia. Nazwy te wiążą się z rozmaitymi kontekstami historycznymi i psychologicznymi, a zarazem są połączone w sieciową całość. Ponieważ zaś na płaszczyźnie psychologicznej (czy raczej: socjo-psychologicznej) nazwy funkcjonują jednocześnie jako bodźce, wytwarzające dyspozycje do określonych zachowań, pełnią więc zarazem rolę węzłów łączących ze sobą zbiorowości, społeczno-kulturowe wspólnoty.
Zacząłem od pokazania projektu i wstępnej listy 150 haseł (przeważnie nazw geograficznych, ale także nazw instytucji — jak Ossolineum i BIP, wydarzeń — jak bitwa warszawska i Katyń, dat — 1905, 11 listopada; utworów — Mazurek Dąbrowskiego i Warszawianka) przyjaciołom i dobrym znajomym, starszym ode mnie. Przede wszystkim Zofii Korbońskiej, dziś już nieżyjącej wdowie po Stefanie, Kierowniku Walki Cywilnej Polskiego Państwa Podziemnego. Zosi bardzo się pomysł podobał, wzywała do energicznej roboty. Potem Ryszardowi Kaczorowskiemu, ostatniemu Prezydentowi na Wychodźstwie; rozmawialiśmy trzy razy, zgodził się objąć patronat nad projektem; byliśmy w tej sprawie umówieni na 14 kwietnia 2010.
Pokazałem wszystko także Władysławowi Bartoszewskiemu, Zbigniewowi Brzezińskiemu i Andrzejowi Ciechanowieckiemu; wszyscy aprobowali i zachęcali (Brzeziński przestrzegał tylko przed idealizacją II RP, zapewniłem go, że będziemy się przed tym pilnować, Ciechanowiecki dorzucił cenne uzupełnienia). Także Marii Straszewskiej, sekretarce redakcji „Biuletynu Informacyjnego”, oficjalnego organu Komendy Głównej AK i najbliższej współpracowniczce Aleksandra Kamińskiego. Powiedziała, że widzi analogię między tym projektem a cyklem „O jaką Polskę walczymy”, ogłaszanym przez Kamińskiego w „Biuletynie” w 1943 roku. Sięgnąłem do rówieśników: Jerzego Holzera (z którym współdziałaliśmy w latach 1977–81 w Polskim Porozumieniu Niepodległościowym), Henryka Samsonowicza, Marka Skwarnickiego i Janusza Odrowąża-Pieniążka (przyjaciela od 1949 roku); a potem do młodszych historyków — i niemal wszędzie spotykałem się z życzliwością i zachętą, szczególnie ze strony Ośrodka KARTA.
Przez parę miesięcy projekt krążył w internecie, aż zainteresował się nim Robert Kostro, dyrektor Muzeum Historii Polski. Od marca 2010 zaczęliśmy się przymierzać do realizacji. Odbyły się dwie narady osób zainteresowanych, przedyskutowaliśmy sens i sposoby realizacji zamierzenia. Ponad dziesiątka autorów (m.in. Jacek Leociak, Janusz Marszalec, Andrzej Nowak, Wojciech Roszkowski, Andrzej Rottermund, Adam Zamoyski i Jerzy Zdrada) zgodziła się napisać hasła próbne. Wyłoniliśmy dwa zespoły robocze: kilkuosobowy do ustalenia listy haseł oraz szerszą radę redakcyjną, w której skład weszli: Krzysztof Czyżewski, Zbigniew Gluza, Andrzej K. Kunert, Roman Kuźniar, Zdzisław Najder, Andrzej Paczkowski, Janusz Odrowąż-Pieniążek, Bartłomiej Sienkiewicz, Jerzy Stępień, Wojciech Tygielski, Wojciech Włodarczyk i Jerzy Zdrada. Sekretarzuje całości Anna Machcewicz.
Ustalono, że projekt będzie realizowany przede wszystkim w postaci książkowej, tomu o objętości około 70 arkuszy wydawniczych. Lista planowanych haseł liczy obecnie 350 pozycji i nie powinna się już bardzo zmienić. Pod względem objętości dzielą się one na trzy grupy: duże (do 15 tysięcy znaków), których będzie około 10 procent; średnie (5–8 tysięcy znaków, tych będzie około 30 procent) i małe,
1–5 tysięcy znaków. Każde hasło ma zawierać rzeczowy opis danego zjawiska, ukazywać rolę, jaką odegrało w historii; przedstawiać jego funkcję jako składnika wizerunku Polski niepodległej; jeżeli to możliwe, wspominać o jego obecności w pamięci ludzi nam współczesnych.
Pod względem treści hasła można podzielić na dziewięć grup tematycznych: nazwy geograficzne (co naturalne, bo wydarzenia dzieją się gdzieś konkretnie); daty (jak 11 listopada 1918); idee/pojęcia (np. niepodległość); obyczaje (dwór szlachecki); ustrój–prawo–struktury (electio viritim); instytucje i organizacje (Ossolineum); utwory literackie – symbole – książki (Warszawianka); procesy i wydarzenia społeczne (pańszczyzna); ikonografia (reprodukcje będą tworzyły osobny ciąg: nie mają ilustrować poszczególnych haseł, ale tworzyć obrazowe uzupełnienie treści tomu).
Zamiarem realizatorów projektu jest wydanie książki na 150. rocznicę Powstania Styczniowego. Mamy nadzieję, że rocznica stanie się też okazją do wielkiej wystawy muzealniczej. Powstanie Styczniowe — źródło mitu założycielskiego II RP
— jest dla naszego projektu kluczowym wydarzeniem w historii Polski.