Janusz Byszewski: Projekt 4 x Pieróg - czyli władza dla wyobraźni, realizowany był we wsi Pieróg w województwie siedleckim. W Pierogu przez kolejne cztery lata, głównie latem, organizowaliśmy warsztaty i działania. Rozpoczęliśmy od pracy z dziećmi, potem pomału wciągaliśmy także starszych mieszkańców. Najłatwiej było zainteresować te dwie grupy, ponieważ miały one najwięcej czasu. Ten projekt doprowadził do wystawy, która odbyła się w Muzeum Okręgowym w Siedlcach. Była ona przygotowana przez samych mieszkańców o nich samych. Zadaliśmy sobie metodyczne pytanie: czy ludzie, o których przeważnie inni robią wystawy, są w stanie zrealizować wystawę o sobie samych? Wystawę o wsi przygotowują zazwyczaj ludzie z miasta; jeżeli jest to wystawa o kryminalistach - to robią ją prawnicy i psychologowie, o Afrykanach - biali, o emigrantach - tubylcy.
W projekcie przez cztery lata uczestniczyło kilkudziesięciu twórców: fotografików, plastyków, malarzy, grafików, psychologów, pedagogów, kulturoznawców. Na początku nasza rola była bardzo duża, potem chodziło o jej zminimalizowanie i doprowadzenie do takiej sytuacji, żebyśmy byli "przezroczyści". Przy przygotowaniach pomagaliśmy tylko tyle, ile było niezbędne: doradzając i ucząc pewnych technik przekazu. Przygotowaliśmy dwadzieścia kilka drewnianych paneli: 1,5 m wysokości i 1 m szerokości. Każda rodzina, która zgodziła się wziąć udział w projekcie, dostała na tydzień jeden z nich i przez ten okres na jego płaszczyźnie tworzyła. Umownie podzieliliśmy panel na cztery pola: dzieciństwa, młodości, wieku dojrzałego i starości. I to było jedyne ograniczenie. Każdej rodzinie pomagał jeden, czy dwóch artystów - w dyskretny sposób, zgodnie z wypracowaną metodą - wspierając, ucząc technik, akceptując. Rodziny w tajemnicy przed pozostałymi mieszkańcami wsi wykonały panele. Gotowe obrazy zostały przewiezione do Muzeum Okręgowego w Siedlcach, gdzie odbyła się wystawa. Dla gości ze wsi podstawiony został autokar. Mieszkańcy przygotowali koncert i pierogi na wernisaż.
Małgorzata Muszańska: Chciałam zapytać, jak to się odbywało? Czy Państwo przyszliście do tych ludzi i powiedzieliście: Chcemy wam dać panel i prosimy, żebyście namalowali coś o sobie?
J.B. Do tej wystawy dogło dojść tylko dlatego, że z mieszkańcami Pieroga pracowaliśmy wcześniej trzy lata. W remizie strażackiej w Pierogu odbyło się kilka wystaw i koncertów. Jednego roku pracowaliśmy z Jubilee Arts z Anglii - grupą, która specjalizuje się w działaniach kreatywnych z mniejszościami.
Jednym z pomysłów było zrobienie przedstawienia teatralnego o historii wsi Pieróg, ale zanim do tego doszło, nagraliśmy rozmowy z mieszkańcami Pieroga o historii wsi. Jeden z Anglików, Tony, który miał duże doświadczenie w tworzeniu teatru cieni, technice dalekowschodniej, kiedy zobaczył wycinanki ludowe (w Siedleckiem ta technika jest bardzo popularna), wpadł na pomysł, że można ją zastosować w teatrze cieni. I tak wycinanki, technika teatru cieni i rozmowy złożyły się na spektakl o historii Pieroga, w którym występowały prawdziwe "postacie". We wsi mieszkał pan Kaczorek - na ekranie pojawiła się więc figurka pana Kaczorka, a nie kogoś nieznanego. Pierwszy raz mieszkańcy wsi zobaczyli swoją historię, na którą złożyły się losy autentycznych rodzin.
Inny przykład to współpraca z angielską fotografką Sue Green, zajmującą się fotografią socjologiczną. Razem z mieszkańcami w remizie przygotowała ona wystawę fotograficzną. Jej metoda pracy polegała na tym, że umawiała się z mieszkańcami, a oni jej mówili, co powinno być sfotografowane - co jest dla nich ważne w ich otoczeniu. Jeżeli to były portrety, do których zresztą mieszkańcy Pieroga bardzo się przygotowywali, to były one tak fotografowane, jak chciały osoby portetowane. Zdjęcia zawisły w remizie, a dzieci ze wsi stworzyły do nich tytuły.
Często też dochodziło do sytuacji, które określamy jako "wzmacniające". Jeden z gospodarzy "zrobił" zdjęcie swego małego 3-4-hektarowego pola i nadał mu tytuł: "Gdzie nie spojrzę - to moje". Gdy dzieci zobaczyły zdjęcie i tytuł, to kilkoro dopisało, że chce zostać na wsi, choć wcześniej deklarowały, że chcą stąd uciec.
I trzecie działanie - moje ulubione - z "wędrującą kamerą". Rok wcześniej po wsi od chałupy do chałupy wędrował święty obraz. Już nie wiem, kto wymyślił, żeby podobną drogą wysłać kamerę wideo. Mieszkańcy w domu przez 5-10 minut nagrywali to, co chcieli, by potem przekazać ją następnej chałupie, tak że kamera bez operatora przewędrowała przez całą wieś. Kiedy cała kaseta została nagrana w remizie odbył się pokaz filmu. I to był nasz pierwszy "sukces", ponieważ, jak się okazało, po raz pierwszy od czterdziestu lat cała wieś spotkała się. Staruszków, którzy nie mogli sami przyjść - przyniesiono. Film trwał 3 godziny. Wszyscy obejrzeli go do końca, spontanicznie, głośno reagując. I może dzięki temu, że uwierzyli, że można się spotkać, zrobić coś wspólnie, udało im się potem zmienić swoje otoczenie.
Oczywiście nie jest celem tego typu działań doprowadzać do tego, żeby drogi były wybetonowane, ale myślę, że jeżeli to osiągnięto, to dobrze. To, co się działo w sferze działań twórczych, przeniosło się w sferę aktywności we własnym otoczeniu.
M.M. Z jakim przyjęciem się Państwo spotkali, kiedy Państwo zaczynali pierwsze działania?
J.B. Spotkaliśmy się z nieufnością. Przez pierwszy rok właściwie nie weszliśmy do żadnego domu. Można powiedzieć, że głównie pracowaliśmy z dziećmi i poprzez nie trafiliśmy do rodziców i dziadków.
M.M. Ile czasu Państwo potrzebowali, aby zrobić coś wspólnie?
J.B. Dwa lata. Pierwszego roku robiliśmy sporo działań na zewnątrz. Dopiero czwartego roku zostaliśmy zaproszeni do domów, byliśmy goszczeni, rozmawialiśmy, mieszkańcy Pieroga znali nasze imiona, niektórzy bardzo się zaprzyjaźnili. Należy jednak pamiętać, że pracowaliśmy tylko latem. Stąd zresztą ta nazwa 4 x Pieróg. Stanowi ona nawiązanie po pierwsze: do czterech naszych spotkań, po drugie: do podziału paneli na cztery pola, jak i do słynnej wystawy 4 x Paryż. Chcieliśmy pokazać, że oprócz wystaw o czterech okresach w sztuce francuskiej, przygotować można też mniejszą ekspozycję, np. o mieszkańcach Pieroga.
Maria Parczewska: Ważne było też pytanie o proces. O to, co w ogóle chcieliśmy zrobić w Pierogu. Tak łatwo się teraz o tym mówi, ale przede wszystkim wśród tych trzydziestu osób, które tam pracowały, czyli wśród nas - artystów, nie było jednomyślności wobec właściwie żadnej sprawy. Było natomiast mnóstwo wątpliwości, a praca na pierwszym etapie odbywała się przede wszystkim w nas samych. To myśmy sobie zadawali pytania: o co nam właściwie chodzi? czyj to jest projekt? czy to jest coś zewnętrznego wobec wsi? czy w naszych głowach powstała jakaś idea, a oni tylko będą to pod nasze dyktando realizować? i jak sprawić, żeby ten projekt był wspólny, bo przecież mieszkańcy Pieroga nie mają takich artystycznych potrzeb! Gdybyśmy zapytali wprost o potrzeby mieszkańców wsi - to były to problemy z sianokosami, bo wichura z gradobiciem zniszczyła cały plon, nie było też asfaltowej drogi, a mieli cztery kilometry do najbliższego sklepu z chlebem; wieś nie miała także kościoła, nie ma przystanku, nie ma szkoły, nie ma posterunku, nie ma sklepu spożywczego. Rzadko się zdarza takie miejsce, gdzie nie ma nic.
M.M. Dlatego Państwo wybrali tę wieś?
M.P. Ona była po prostu najbliżej Domu Pracy Twórczej w Chlewiskach, z którego wielokrotnie korzystaliśmy, organizując projekty Laboratorium Edukacji Twórczej.
Wieś chłoporobotnicza - ludzie mieszkali tam, a pracowali w Warszawie lub w Siedlcach, wieś biedna, z poczuciem braku perspektywy, strasznie, powiedziałabym, zgrzebna, z takim poczuciem schyłkowości. Myśmy mieli w głowach artystyczne pomysły, a oni mieli realne problemy. I tu tak naprawdę dokonywała się jakaś ogromna metamorfoza i przeformułowania pewnych pojęć, pewnych naszych poglądów. To między nami przebiegały podziały.
M.M. Czy pracowali Państwo w jakichś zespołach tematycznych?
M.P. W którymś momencie doszło do wykrystalizowania się grup zainteresowanych pewnymi tematami. Były to: historia, korzenie wsi, ale także np. "droga", która nas fascynowała jako miejsce.
Ta wieś to tzw. ulicówka, położona wzdłuż piaszczystej drogi. Wiedzieliśmy, że od czterdziestu kilku lat, od wojny, mieli problemy z tą drogą i nie udało im się jako społeczności pokonać ich, nawet przy dotacjach, które w którymś momencie były przyznane wsi. A sytuacja wymagała też konsolidacji i wykonania wspólnej pracy. Mieszkańcy nie mogli nawet na tym poziomie się porozumieć. Ważnym działaniem było więc działanie jednej z grup, która zajęła się "drogą", traktując ją jako temat wyzwania twórczego. Na tej drodze odbywały się różne akcje: od zamiecenia tych kilku kilometrów drogi - do zagrabienia jej. Ludzie nagle wychodzili z chałup i widzieli, że przychodzi kilkadziesiąt osób i zamiata im drogę, bez żadnego słowa.
J.B. Ale ile było wcześniej rozmów. Czy to, że artysta zamiata drogę we wsi Pieróg, można nazwać aktem twórczym? Powstało też pytanie, czy nie obrazi to mieszkańców Pieroga, bo działanie to można było odczytać w dwojaki sposób, po pierwsze, że przyszedł ktoś, zobaczył, że jest brudno i się wtrąca w nie swoje sprawy lub wręcz przeciwnie - jako akt pokory, tzn. przychodzę tutaj, żeby wam posprzątać.
M.M. W którym momencie w ludziach dokonała się ta zmiana?
M.P. Ona się nie dokonała w żadnym konkretnym momencie. Oni nas obserwowali od początku, ale szczęśliwie się składa, że każda grupa składa się z indywidualności i jeśli się wykorzysta siłę tych indywidualności, to ona zaprocentuje. Wśród nas byli instruktorzy domów kultury, m.in. także z siedleckiego. Oni pracowali całe życie z dziećmi. Robili wiele lat teatr, umieli to robić i pierwsze, co powiedzieli, to: wy tu sobie gadajcie, my mamy o dziesiątej spotkanie z dziećmi, coś z nimi wymyślimy i wyszli. I to była grupa, która poza tą strukturą nie miała innych spotkań. Oni robili codziennie teatr. Powstawały też inne grupy, które np. nieustannie dyskutowały, siedząc w Domu Pracy Twórczej. Tamci przychodzili w czasie obiadu i mówili: Skończyliśmy spektakl. Przedstawienie będzie w remizie o 16.00, przyjdźcie. Robili z dziećmi teatr różnymi metodami, bez pieniędzy, to był teatr z wykorzystaniem starych przedmiotów.
J.B. Na czym on polegał? Jurek Kaszuba tworzył teatr z przedmiotów, które pochodziły z zagród. To było np. stare żelazko ("A to to żelazko, co babcia wyrzuciła tam za stodołę"), obręcz od beczki ("O, to moja obręcz..."). To jest bardzo ważne, że były to przedmioty, z którymi ludzie się identyfikowali.
M.P. Ale też ważne jest to, co się działo między ludźmi. Jurek tam szedł i nie wiedział, czy przyjdą dzieci, czy nie przyjdą. Pierwszego dnia zgarnął je z jednego miejsca, drugiego - one czekały już w połowie drogi na polu w kucki przy drodze. Nie miały śmiałości, ale wiadomo było, że czekały na to, że ktoś przyjdzie, jakiś facet, który ma dla nich czas, bo przecież nikt tam nie miał dla dzieci czasu. I tak powstawały pierwsze przedstawienia. Powstał spektakl, do którego oni sami wybrali temat, w takim specjalnym miejscu we wsi, porzuconym z powodu kłopotów finansowych właściciela, który splajtował. Ten budynek posłużył za tło całego wydarzenia. No i co zrobili dorośli? Jak to dorośli - przyszli zobaczyć, co robią dzieci. Pierwszy kontakt z dorosłymi był taki, że tworzyli widownię - prosto z pola, z kosą, na traktorze. Jeszcze się nie ubierali jak do teatru. Zobaczyli, że tam się dzieciom krzywda nie dzieje, że jest fajnie, wesoło. Przypominało to sytuację teatru ulicznego. Nasza koleżanka - Angielka, specjalistka od spektakli ulicznych, pracująca w Anglii z mniejszościami narodowymi, stosowała takie metody jak w pracy u siebie. Wydarzenie artystyczne nagle zaczynało być wyzwaniem także dla widzów. Okazało się, że pojawiła się nowa sytuacja, że są ludzie na ulicy, tzn. na polu - wyszli tak jak wychodzi się na ulice w Birmingham czy w Londynie. Powstała sytuacja, która organizuje w jakiś sposób tę przestrzeń. Zostali zaproszeni do działania ci, którzy poczuli, że to jest do nich skierowane. Zaczęły się rozmowy na migi. Powstała jakaś zupełnie inna formuła - poznawania, fizycznego obcowania. Oni dotykali włosów naszej ciemnoskórej koleżanki z Jamajki, zainteresowani innością, bo nie było nigdy wcześniej tak egzotycznej osoby w tej wsi. Tu rządził czas, nie było scenariuszy, ta sytuacja się snuła, sączyła, nabierała tempa.
Myśmy się też trochę poddawali sprawom, które się działy wokół. Kiedyś np. zaprosili nas na wesele i nagle się okazało, że umarła najstarsza mieszkanka wsi - braliśmy więc udział w weselu i w stypie jednocześnie, w jakiś naturalny sposób. Kiedy indziej np. mieliśmy zaplanowane, że pojedziemy do wsi, a tam wszyscy spodziewali się deszczu i byli w polu, to naturalną decyzją było, że idziemy im pomóc w żniwach. Przestawaliśmy więc być obcy. Oni się zastanawiali, dlaczego my to robimy? To ich intrygowało. Nie byli w stanie początkowo zrozumieć, czego my oczekujemy? Był taki moment, chyba po którejś wystawie, że częstowaliśmy ich cukierkami, a oni pytali: jak to? To wy zaprosiliście nas na spektakl i dziękujecie nam, żeśmy przyszli? Im się to po prostu nie mieściło w głowie. To wykraczało poza ich normy.
Dom Pracy Twórczej uważali dotychczas za bardzo elitarny: z kortami, z basenem, z super-pokojami itd. Tam na ogół przyjeżdżali albo cudzoziemcy, albo twórcy z Warszawy, i pierwszy raz się zdarzyło, że ktoś przekroczył granicę i przyszedł do wsi. I nie dość, że z dworu, to jeszcze z całego świata zjechali się ludzie, by odwiedzać Pieróg. To było tak, jakby zupełnie inny świat im się otworzył. Mówili na spotkaniu z nami, że "jakby telewizję oglądali, tu się tyle rzeczy dzieje".
Mieli takie ławeczki przed domami. Wychodzili na te ławeczki, stawali przy płotach, a myśmy się przechadzali, gawędzili, przystawali. Oni mieli ciasto przygotowane. Pytamy: czy tak normalnie pieką? Nie, nie, ale właśnie myśleli, że przyjdziemy. Zaczęli więc na nas czekać.
I jeszcze dwie bardzo ważne wydarzenia miały miejsce: jedno to katalog przygotowany przez Anglików - bardzo prosty, zrobiony metodą ksero, przeznaczony dla każdego z mieszkańców, a drugie - to informacje w prasie.
W Gospodyni np. ukazała się cała seria artykułów dokumentujących te działania w bardzo życzliwy sposób. To było dla mieszkańców Pieroga niezmiernie ważne. Nagle stali się bohaterami - jedna maleńka, nieznana wieś.
Wydaje mi się, że w całym projekcie najciekawsze były momenty, kiedy dochodziło do zupełnie nieoczekiwanego odzewu ze strony mieszkańców, do podejmowania inicjatywy, przejmowania odpowiedzialności za pewne sprawy. Bo dopóki ktoś ma kulturalno-oświatowego obok siebie, a my byliśmy tacy kulturalno-oświatowi, to się temu poddaje w mniejszy lub większy sposób. Ale w pewnym momencie oni zaczęli też przyjmować na siebie pewną odpowiedzialność, albo w każdym razie podejmować takie próby. Był np. taki spektakl nocą, który zainicjowała szkocka artystka Mary Walters, która zajmuje się robieniem slajdów, wykorzystując jednak przy tym nie tylko techniki fotograficzne, ale przede wszystkim manualne: malowanie, drapanie. Mary zrobiła taki spektakl z dziećmi. Dzieci wyświetlały przygotowane przez siebie slajdy na drzewach w nocy. Drzewa, szumiąc, dawały tło. Powstały nieprawdopodobne obrazy, nagle cała ściana lasu była zalana czerwienią, błękitami, falowała. Ludzie wyglądali przez okna i widzieli, że za oknem jest np. błękitnie albo żółto, że są jakieś niesamowite obrazy, chociaż wokoło ciemna noc. I dostrzeżono, że to właśnie dzieci są autorami tych wspaniałych zdarzeń. Dzieci, które w zasadzie nic nie musiały umieć, po prostu na tym slajdzie 2x2 robiły jakieś małe prace, niby nieudolnie, a teraz ten obraz powiększony, odbity od fruwających na wietrze płócien, stawał się niezwykłym zjawiskiem. W ogóle rzadko się zdarza tak pięknie zaprojektować wydarzenie artystyczne.
M.M. To była inicjatywa dzieci?
M.P. Niezupełnie. Mary im zaproponowała te slajdy i dzieci zaczęły szukać do projekcji miejsc innych niż ekran. Wyświetlały je na swoich butach, na ubraniach, na sobie nawzajem, na suficie, na oknie, za oknem. Otwierały okna i wtedy się okazywało, że ekranem może być ściana lasu.
Mieliśmy kilka projektorów. Jednym z tematów był "Mój wymarzony dom". Dzieci rzucały te obrazy na swoje domy i nieoczekiwanie w dwóch czy czterech miejscach ulicy rozbłyskały kolorowe rysunki. To było oryginalne, ale też i piękne i egzotyczne. Dochodziło do niezwykłych sytuacji, których nikt z nas wcześniej nie wymyślił, np. kiedy w obraz, który był puszczany na jednym z domów, wjechał na oklep syn gospodarza. Obraz z trzech rzutników, ruchomy, zatrzymywał się na srokatym koniu i na jeźdźcu. Filmowaliśmy to. Nagle się okazało, że ktoś z publiczności także poczuł tę sytuację jako sytuację artystyczną, wykorzystał ruch. Zwykły człowiek, który przyszedł na spektakl, włączył się do tego tak, że przebił w ogóle wszystkie poprzednie pomysły. Mary opowiadała, że nigdy nie przeżyła takiej sytuacji. Okazało się, jak inspirujące mogą być tego typu działania. Inicjatywy powstają w momencie, kiedy ludzie nabiorą zaufania, znajdą czas, przyjdą, wejdą w tę sytuację wkładając coś poza programem. Gdybyśmy chcieli ich włączyć na siłę, myślę, że nigdy nie wpadliby na to, żeby coś swojego dołożyć.
J.B. Oprócz tych działań, o których opowiadamy i które, jak pani słyszy, ciągle wywołują w nas sporo emocji, równie ważny był wątek refleksji twórczej i ciągłe stawianie pytań: po co to robimy? dlaczego? co chcemy osiągnąć? jakimi metodami? - tych pytań ciągle przybywało.
M.P. I nie znajdowaliśmy na nie odpowiedzi.
J.B. Nazwałem te poszukiwania - projektowaniem sytuacji twórczych. Gdy projektuje się sytuację powinniśmy zadawać sobie fundamentalne pytania: po co to robię? co chcę osiągnąć? co zrobić, żeby uniknąć manipulacji? jak zaprojektować sytuację, żeby ci, dla których ją projektujemy, naprawdę tam zaistnieli, żeby się mogli otworzyć, żeby mogli mówić o sobie? Tych pytań pojawiało się wiele.
Dwóch kolegów: Jurek Kaszuba i Wiesiek Karolak z tych pytań uczynili też działanie. Jednego wieczoru powbijali drogowskazy z napisami: dokąd? po co? dlaczego? za ile? z kim?... To była bardzo śmiała decyzja, znaczyła, że dzielimy się naszymi wątpliwościami i pytaniami. Współautorem całego projektu był Tomek Teodorczyk - psycholog, prezes Towarzystwa Psychologii Zorientowanej na Proces. To on patrzył na projekt 4 x Pieróg jako na całość, a nie tylko na jego elementy. Dzięki niemu myślenie procesualne było cały czas obecne w naszych poszukiwaniach.
M.M. Czy to, co Państwo zrobili oznacza, że z każdego można wydobyć energię twórczą? Czy to jest po prostu kwestia właśnie dobrego przygotowania, metody współuczestnictwa obu stron?
M.P. Nie wiem, o jakiego typu energię twórczą Pani chodzi? Twórczy lub nietwórczy może być każdy z nas. Każde działanie: kelnera, kucharza, dziennikarza, lekarza może być twórcze. Dla mnie twórczość to postawa, to nie jest tylko akt działalności plastycznej i dlatego myślę, że z każdego można wydobyć taką energię, choć nie w każdym momencie i nie zawsze. Jest tyle niesprzyjających sytuacji, które się utrwalają w życiu człowieka i takich okoliczności, które po prostu bardzo trudno jest przełamać. Wobec tego człowiek nie okaże się twórczy, jeżeli mu się nie stworzy wystarczająco dobrych warunków do tego, żeby się takim okazał. Tutaj chodziło także o to, żeby być w ogóle aktywnym, żeby ludzi zachęcić do tego, żeby się zainteresowali danym tematem, powiedzieli coś o sobie. Mówię nie tylko o mieszkańcach wsi Pieróg, ale także o nas wszystkich. Czy ktokolwiek z nas ma czas na to, żeby w wieku 40 czy 60 lat dokonać rachunku własnego życia i zrobić to w dodatku w formie plastycznej? Przecież nikt normalnie nie robi tego! Dlaczego mieli to robić akurat mieszkańcy wsi Pieróg?
Wśród nas byli artyści różnych specjalności. Mieszkańcy poznawali nas także od tej strony, stykali się z naszą domeną, z naszą profesją. Zaczynali trochę bardziej przybliżać się do pewnych dziedzin sztuki: fotografii, filmu, sztuk plastycznych, teatralnych, czyli ta sztuka zaczęła być w ich życiu obecna. Pewne rzeczy tylko oglądali, pewnych słuchali. I nagle, kiedy się okazywało, że oni też mogą coś powiedzieć - mówili. Kiedy zaproponowaliśmy im wykonanie czegoś trwałego ze śladów, które im życie pozostawiło: z fotografii, z różnych przedmiotów - podjęli to wyzwanie. Bo mieli możliwość pokazania kawałka swojego życia w sposób, który będzie odbiciem ich osobowości i tego, co robią: ich funkcji społecznej i znaczenia w tej wsi, pewnych doświadczeń, rodziny, tego, co tam się wydarzyło. Ta forma pewnej instalacji plastycznej była dla nich prostsza.
Dorośli bardzo rzadko chwytali za pędzel. Dzieci chętniej malowały swoje przeżycia czy mówiły o sobie poprzez rysunek, dorośli używali raczej przedmiotów, które miały dla nich znaczenie: od legitymacji członkowskich po przedmioty, jakie udało im się zachować z czasów wojny, z niewoli. One były też śladem ich życia przedwojennego: fotografie rodzinne, pamiątki rodowe, przedmioty związane z pracą, czy z polem, czy z czymkolwiek innym, wycinanki, bukiet ślubny... Powstawały bardziej obiekty typu instalacja niż obiekty malarskie. Taka opowieść poprzez przedmioty jest dużą prostszą opowieścią, ponieważ każdy z tych przedmiotów ma swoją historię, ma jakiś ładunek emocjonalny i umieszczenie tego, a nie innego przedmiotu w centrum jest także decyzją co do ważności pewnych spraw w naszym życiu: czy ważniejsze jest zdjęcie dziecka, czy ważniejsza jest właśnie legitymacja partyjna? Ważne są też relacje między tymi przedmiotami, ich usytuowanie. Wokół obiektów powstawały pewne teksty, komentarze. To były bardzo różne prace, wykonane różnymi technikami, np. praca komiksowa. Jedna pani opowiedziała swoją historię poprzez wycinanki. Niesamowita praca. Nie efekt artystyczny jest tu jednak najistotniejszy, ważne, że tym ludziom zaczęło się chcieć mówić o sobie, wspominać. Uznali, że jest to sensowne, że opowiedzą o sobie komuś jeszcze, że pokażą kawałek swojego doświadczenia, swojego życia.
J.B. Że pokażą swoje dobre, mocne strony.
Ja pracowałem z 35-letnim Zdzisławem. On nie umiał pisać. I jedyną rzeczą, którą się zajmowaliśmy, była nauka zapisania jego imienia i nazwiska. To było tak ważne, że w końcu na całym panelu podpisał się wielkimi literami. To była również z punktu artystycznego ciekawa praca. Gdy inni mieszkańcy Pieroga na wystawie zobaczyli ten obraz mówili: O, nasz Zdzisio, jak ładnie się tutaj podpisał. A co on zrobił? Zrealizował swoje marzenia.
Była tam też "praca historyczna" z książką do nabożeństwa z powstania styczniowego i z zegarem z XIX wieku. Autorzy - starsze małżeństwo - pokazali siebie poprzez historię. Bardzo prawdziwa, ważna dla nich realizacja. Tę metodę nazywamy metodą demokratyzacji mediów. Polega ona na tym, że medium, które zawsze jest narzędziem politycznym oddajemy tym, przeciwko którym często było wykorzystywane. Oddaliśmy im teatr, sale wystawowe, aparaty fotograficzne, magnetofony, kamery wideo...
M.M. Czy ten projekt już się skończył?
J.B. Tak, dwa lata temu.
M.M. Czy Państwo wiedzą, co się teraz dzieje w tej wsi? Czy ktoś tam jeździ od czasu do czasu?
M.P. Instruktorzy. Tam było kilka osób, które pracują w województwie siedleckim. One wracają do tej wsi, wracają na plenery z dziećmi, w czasie wakacji, w ramach własnych projektów. To dalej żyje swoim życiem i na to nie mamy scenariusza. To nie jest tak, że ponosimy teraz odpowiedzialność za wieś, którą żeśmy rozbudzili. W naturalnym rytmie życia, jak we wszystkim, są święta albo normalny dzień pracy. To było coś na kształt święta, pewnego spotkania, długiej wizyty, który okazała się ważna dla nas wszystkich, także dla artystów. To było ważne doświadczenie. Niektórzy się zaprzyjaźnili, utrzymują kontakty, korespondują. Wracali też do nich dziennikarze, kilka razy była Gospodyni. To się nie ucinało 20 czerwca, tylko w taki naturalny sposób gdzieś się w ludziach kończyło lub trwa nadal. W nas np. trwa dobra pamięć o tym intensywnym okresie - o tych czterech latach zmagań i satysfakcji.
J.B. Po wystawie odbyło się uroczyste zwrócenie prac. Była jesień, wszyscy czuli, że to już jest czas rozstania.
M.M. Mi chodziło o jeszcze inną rzecz, bo wydaje mi się, że Państwo dokonali czegoś - powstała droga. Wcześniej we wsi był marazm, przekonanie, że nie warto robić nic...
M.P. Nie tyle nie warto, tylko że ludzie nie umieli się dogadać, nikt nie przejmował inicjatywy, nikomu się nie chciało. Oni się w ogóle wcześniej nie spotykali. Remiza była nieczynnym miejscem. Podczas projektu odkryli, że jest takie miejsce jak remiza, zaczęli używać go jako miejsca spotkań. Mają też teraz sklep i wybudowali drogę, doszło do jakiejś konsolidacji przy pracy.
J.B. Nie jest to nasze ulubione pytanie, które pani zadała. Dość mechanicznie mieszamy aktywność w sferze poszukiwań kreatywno-artystycznych z działaniem w sferze społecznej. Boimy się, że jeżeli przeżyjemy ważny dla nas czas, a nie wybudujemy drogi, to znaczy, że go zmarnowaliśmy.
M.M. Moje pytanie nie zmierza do tego, czy oni sobie teraz wybudowali trzy kilometry drogi, czy kościół czy coś jeszcze, tylko czy zmiana, jaka zaszła w nich samych, to że mogli o sobie mówić, jest w nich nadal obecna?
M.P. Ja wcale nie jestem pewna, czy zaszły trwałe zmiany. Mnie się wydaje, że sytuacja jakiegoś święta, wyjątkowości uruchamia też wyjątkowe reakcje. W normalnej codzienności nie było takiego powodu, żeby ludzie nagle zaczęli się umawiać i organizować sobie jakieś projekcje filmowe. Oni sami to podkreślali, że im się pierwszy raz udało spotkać, że jest wesoło, fajnie, że razem są dzieci i dorośli i starzy, że wyrostki za oknem, bo wyrostki przez okna zaglądały, taka nastoletnia młodzież, która jest w kontrze do wszystkiego. Ciągnęło ich okropnie, ale gdzież tam będą coś robić, wystawiać, oni by najwyżej poderwali kilka dziewczyn. No i o czym można było z nimi rozmawiać? O dziewczynach i o podrywaniu, ponieważ dzisiaj to jest dla nich ważne. Oni nie wiedzą jeszcze, co ze sobą mają dalej zrobić, jak się mają ożenić, bo we wsi nawet jak są panienki to wszystkie biedne, a dziewczyny z miasta ich nie chcą i mają taki problem, że by się chciało poszaleć i mieć fajną dziewczynę, a nie ma skąd jej wziąć. To był nasz wspólny temat, a nie sianokosy, ani robienie paneli, czy historia własnej wsi. I nie było naszą rolą opowiadać im, że ważną sprawą są korzenie. O tym, co jest dla nich istotne decydowali sami. A myśmy ich słuchali.
J.B. Większości ludzi na wsi chce się z niej wyrwać. Natomiast nasz projekt skierowany był w drugą stronę. I myśmy to sobie bardzo szybko uświadomili. I to jest chyba bardzo ważne doświadczenie, które z Pieroga wynieśliśmy.
M.P. Wniosków na całe życie, bardzo generalnych ja bym z tego nie wyciągała: politycznych czy psychologicznych. Jakaś specjalna rewolucja tam się raczej nie dokonała i nie miała też się dokonać. Naprawdę muszą upłynąć lata, żeby się w ogóle jakieś zmiany dokonały. Na zmiany ma wpływ tyle czynników, że na pewno żadna wizyta artystów, psychologów czy kogokolwiek innego nie zmieni nagle czyjejś świadomości. Natomiast w tym, co się w Pierogu zdarzyło, było kilka ważnych momentów. Mieszkańcy przeżywali sytuację święta i radości z tego powodu, że ktoś się nimi zajął. Byli z tego dumni, byli szczęśliwi. To zburzyło ich taką codzienną, smutną rzeczywistość. Myślę, że zwłaszcza dzieci nauczyły się wielu rzeczy, odkryły swoje mocne strony: uczestniczyły w przedstawieniach, brały udział w akcjach plastycznych. Nagle zaczęły grać bardzo ważną rolę, bo dzieci na wsi są ważne, jak pomagają w polu, ale tak naprawdę to dziecko nie ma wysokiej pozycji. Natomiast przy naszym udziale, dzieci stawały się bohaterami dnia, nagle grały pierwsze skrzypce. To, że pytaliśmy dzieci, a nie starszych, o ich zdanie, pokazało dorosłym, że warto być może czasami pytać dzieci, bo one sensownie i do rzeczy odpowiadają. Zdarzyło się też mnóstwo takich sytuacji osobistych, które są np. dla cudzoziemców nie do zapomnienia, bo dotychczas z taką serdecznością, z taką gościnnością nigdy się nie spotkali. My też chcieliśmy mieć swoje własne sukcesy i satysfakcję, mile spędzić czas, zjeść kawałek dobrego ciasta, porozmawiać.
Były w Pierogu dwie ważne osoby: chłopak, o którym wspominaliśmy, upośledzony umysłowo, ale akceptowany we wsi i Marysia, która była bardziej otwarta niż inni, mniej zahamowana, mniej zajęta różnymi innymi sprawami. To ona była naszym przewodnikiem po wsi i rola jej jako naszego ambasadora we wsi była silna i ważna nie tylko dla niej, ale też dla wszystkich innych. Myślę, że dla Marysi był to czas szczególnie ważny. Mieszkańcy Pieroga przyglądali się naszej pracy i pytali: Co was w nas interesuje? Dlaczego wy się pochylacie nad takimi prostymi ludźmi? O co tutaj chodzi?
Po prostu myśmy starali się zrozumieć potrzeby i możliwości mieszkańców wsi. A oni zrozumieli nas i wyszli naprzeciw. Spotkaliśmy się. Było to na "drodze" w Pierogu.
J.B. Mój przyjaciel, niemiecki artysta Robert Rehfeldt, powiedział, że "wyobraźnia potrzebuje innej wyobraźni". Myślę, że to jest dobry klucz do otwierania takich sytuacji, tzn. nasza wyobraźnia potrzebuje ciągle innych wyobraźni, żeby się rozwijać, kształtować, żeby móc w ogóle być wyobraźnią.
Władza dla wyobraźni
16 września 2013 17:51
Rozmowa z Marią Parczewską i Januszem Byszewskim z Laboratorium Edukacji Twórczej Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie.