Narrator nie ma w sobie nic z fedaina – bojownika, który poświęca życie za arabską wolność. Nie czuje nienawiści do izraelskich Żydów. Sam jest Izraelczykiem – ma przecież niebieski paszport (pomarańczowy sprawiałby tylko kłopot). Nie ukrywa twarzy, nie konspiruje, nie chce podkładać bomb w centrach handlowych. Żydowscy Izraelczycy nie są jego wrogami, nawet jeśli bierze udział w antyizraelskich demonstracjach. Budzą bardzo ambiwalentne uczucia: z jednej strony kojarzą się z upragnioną i niedostępną nowoczesnością, z drugiej – wywołują poczucie niższości, a jednocześnie bunt przed poniżeniem. Tęsknota i wstyd mieszają się z obowiązkiem lojalności wobec własnego narodu, determinując codzienność.
Dlatego właśnie "Arabowie tańczą" to przede wszystkim książka psychologiczna, analizująca relacje między trzema pokoleniami palestyńskiej rodziny. Polityka jest w tym przypadku jedynie konsekwencją psychologii. Konsekwencją naturalną i nieuchronną, do której prowadzi... klucz otwierający szafę, w której babcia – kobieta pobożna, skromna i odważna – w tajemnicy przed synem i synową przechowuje swoją śmiertelną wyprawkę. W szafie skrywane są też wycinki z hebrajskojęzycznych gazet: fotografie, na których widać więźnia – młodego mężczyznę przypominającego ojca i tekst zapisany w nieznanym, wrogim, ale przecież intrygującym języku.
Nie dowiemy się z książki, dlaczego ojciec narratora znalazł się w izraelskim więzieniu. Pozostaną przypuszczenia i niedopowiedzenia – wszak to rodzinne tabu. Jednak to właśnie ojciec jest spośród bohaterów opowieści postacią najbardziej zdeterminowaną. Prawdziwy komunista, wierzy w zbawczą potęgę Związku Radzieckiego – do tego stopnia, że jednemu z synów nadaje imię Sam, co nie odnosi się bynajmniej do amerykańskiego "wuja Sama", ale do sowieckich rakiet dalekiego zasięgu. To on "nie rozumie, jak ja i moi bracia wyszliśmy na takich. Nawet flagi nie umiemy namalować. Mówi, że dzieci mniejsze od nas chodzą po ulicach i śpiewają »Pi-el-o – Israel no«, i krzyczy na nas, że nawet nie wiemy, co to jest PLO" (chodzi o Organizację Wyzwolenia Palestyny, czyli Palestine Liberation Organization). Sam maluje wielokolorowe transparenty, organizuje pochody, znika gdzieś na długie godziny.
Ojciec narratora martwi się, że syn – zakochany w Izraelce pochodzącej z rodziny lewicującej, ale nie na tyle, by zaakceptować poważny związek z Palestyńczykiem – ma problemy ze zdaniem matury w żydowsko-arabskiej szkole państwowej, że nie zostanie lekarzem ani prawnikiem, a najwyżej filozofem. Że nie będzie pierwszym palestyńskim pilotem ani nie skonstruuje bomby. Jednak romantyczny zapał i nadzieja na wolną Palestynę (podczas „Pustynnej Burzy" kazały one ojcu dostrzegać w księżycu oblicze Saddama Husajna) wygasną dopiero po powrocie z wakacji w Egipcie – gdy dojdzie do wniosku, że idea panarabizmu, którą żył przez dziesięciolecia, jest fikcją. Gdy powie, że "najlepiej, jeśli nasi kuzyni z Tul Karm, Ramalli, Sychem, Bakat al-Chateb przyjmą jak my niebieskie dowody osobiste i staną się obywatelami kategorii H... w państwie syjonistycznym". Gdy dojdzie do wniosku, że „to więcej warte od bycia obywatelem kategorii A w państwie arabskim". Bowiem "tato nienawidzi Arabów, mówi, że lepiej być niewolnikiem wroga niż niewolnikiem przywódcy własnego narodu".
W tym kontekście zaskakuje fakt, że syn-narrator pozostaje w nienazwanym aż do końca, pełnym poczucia winy (i to po obydwu stronach) konflikcie z ojcem. Wydawać by się mogło, że wiele ich łączy: palą papierosy, nie respektują ramadanu, są buntownikami – choć każdy na swój sposób. Ojciec pozostaje jednak w sferze tradycji, którą tak naprawdę odrzuca. Alkohol chowa w szafie tak, by nie wyszło na jaw, że nie przestrzega nakazów religii. Nie chodzi do meczetu, ale dba o to, by wesele jego syna odbyło się zgodnie z wielowiekową, klanową tradycją. Nie chce, by jego dzieci osiedliły się w mieście, które oznacza dla niego wykorzenienie. Zbudował dla nich przecież szkielety domów. Trzeba je tylko obudować i wyposażyć...
Syn – jako pierwszy w rodzinie – poznaje bliski przestrzennie, ale zupełnie obcy mentalnie świat Żydów. Dopiero w nowej, hebrajskiej szkole dowiaduje się, że dla nich rok 1948 oznacza wojnę wyzwoleńczą. Na lekcjach religii słyszy, że to Izaak, a nie Izmael został ofiarowany Bogu. Zaproszony na wieczór sederowy poznaje smak nowych potraw, ale i siłę antyarabskich uprzedzeń.
Jego celem – napędzanym wstydem, który nie pozwala odpowiadać na pozdrowienia niedawnych kolegów i który obrasta niechęcią wobec pobratymców, nieudolnie tańczących disco – staje się hebraizacja. Godzinami uczy się prawidłowej wymowy głoski "p" – szczególnie trudnej dla Araba. Na szpitalnym korytarzu zasiada z hebrajską książką. Nosi okulary "lennonki". W samochodzie słucha wyłącznie izraelskiego radia. Ma żal do żony, że wygląda zbyt arabsko. Wyemancypowana kochanka na pewno byłaby bardziej żydowska.
Mimo wszystkich tych starań i masek bohater – tak jak jego ojciec, który dokonał zupełnie innego wyboru – skazany jest na niepowodzenie. I to nie tylko dlatego, że w najmniej oczekiwanym momencie policjant albo żołnierz zatrzyma jego samochód i zmusi do zjechania na pobocze. O wiele boleśniejsze jest coś innego: okazało się, że hebrajskość nie oznacza asymilacji, ale pozostawanie "pomiędzy" – na ziemi niczyjej. Z tym zaś wiąże się frustracja, poczucie niespełnienia, alkohol i depresja. Albo milczenie, odmowa kontaktu, wycofanie się w prywatność sztuki i świat umierających. Takiego wyboru dokonał pracujący w szpitalu młodszy brat bohatera, który również "związał swój los z innym światem. Odszedł ze wsi jak ja, ale nie został wchłonięty przez Żydów. Nie ma kolegów ani we wsi, ani w Tel Awiwie".
Paradoksalnie, w tym zagubieniu ma zapewne źródło szczególna więź, która łączy narratora z babcią. Jako jedyna daje młodemu mężczyźnie poczucie godności i dumy. Jej mąż zmarł na progu własnego domu, a nie na wojnie, zostawiając żonę z pięciorgiem dzieci. Jedyny syn miał wówczas tylko dwa miesiące i kiedy Żydzi bombardowali rodzinną wioskę, kobieta nakryła go własnym ciałem. Pracowała na plantacjach, żeby zapewnić dzieciom godne warunki. Nigdy nie chodziła do szkoły, a przecież umie liczyć i grać w karty. Zapewne byłaby dobrym inżynierem... Tyle tylko że jej racjonalny, uporządkowany tradycją świat odchodzi w niepamięć. I nie bardzo wiadomo, co go zastąpi.
***
W Hajfie zdarzyło mi się kiedyś spotkać młodego palestyńskiego prawnika. Bardzo chciał wrócić do swojej wioski, zostać burmistrzem i wyprowadzić ją z biedy. Nie mógł – dla większości rodaków był zdrajcą (ukończył przecież państwowy uniwersytet izraelski). Powrót oznaczałby zapewne skrytobójczą śmierć. Przestał liczyć na pracę w jakiejś izraelskiej kancelarii – był przecież Palestyńczykiem, a więc terrorystą. Myślał o wyjeździe do Stanów Zjednoczonych – po zamachach z 11 września stracił i tę możliwość. Mam wrażenie, że Said Kaszua napisał swoją opowieść przede wszystkim dla takich ludzi, jak ów prawnik.
Przed dwoma laty ukazała się w Izraelu nowa książka Saida Kaszuy. "Wajehi boker" otrzymała nagrodę literacką przyznawaną przez premiera. Podobno pisarz jeszcze mocniej deklaruje tu swoją trudną, arabsko-izraelską tożsamość. Miejmy nadzieję, że książka ta pojawi się niedługo na rynku polskim. Choć zapewne jeszcze bardziej skomplikuje nam ona obraz i tak skomplikowanego konfliktu bliskowschodniego.
Agnieszka Sabor "Tygodnik Powzechny" 26/2006
Said Kaszua Arabowie tańczą , Sejny 2005, Fundacja Pogranicze.