Studium obcości, Agnieszka Sabor, "Tygodnik Powszechny" 26/2006

Studium obcości, Agnieszka Sabor, "Tygodnik Powszechny" 26/2006

Autor, wychowany w arabskiej Tirze na terenie Izraela, pisze po hebrajsku. Autoportret, który buduje w książce, różni się bardzo od stereotypu Palestyńczyka, jaki codziennie serwują nam dzienniki telewizyjne.

Podobno wielu czytelników "Ha'arec", najbardziej opiniotwórczej gazety w Izraelu, zawsze rozpoczyna lekturę od felietonu. I nie byłoby w tym nic dziwnego – tak postępuje także większość czytelników "TP" – gdyby nie fakt, że popularny felietonista dopiero co przekroczył trzydziesty rok życia. Co więcej, Said Kaszua jest Palestyńczykiem. "Arabowie tańczą" to jego debiut literacki. Równie groteskowa, co smutna opowieść tylko po części jest autobiografią. Pozwala jednak zrozumieć, dlaczego autor, wychowany w arabskiej Tirze na terenie Izraela, postanowił pisać po hebrajsku. Autoportret, który buduje w książce, różni się bowiem bardzo od stereotypu Palestyńczyka, jaki codziennie serwują nam dzienniki telewizyjne.

Narrator nie ma w sobie nic z fedaina – bojownika, który poświęca życie za arabską wolność. Nie czuje nienawiści do izraelskich Żydów. Sam jest Izraelczykiem – ma przecież niebieski paszport (pomarańczowy sprawiałby tylko kłopot). Nie ukrywa twarzy, nie konspiruje, nie chce podkładać bomb w centrach handlowych. Żydowscy Izraelczycy nie są jego wrogami, nawet jeśli bierze udział w antyizraelskich demonstracjach. Budzą bardzo ambiwalentne uczucia: z jednej strony kojarzą się z upragnioną i niedostępną nowoczesnością, z drugiej – wywołują poczucie niższości, a jednocześnie bunt przed poniżeniem. Tęsknota i wstyd mieszają się z obowiązkiem lojalności wobec własnego narodu, determinując codzienność. 

Dlatego właśnie "Arabowie tańczą" to przede wszystkim książka psychologiczna, analizująca relacje między trzema pokoleniami palestyńskiej rodziny. Polityka jest w tym przypadku jedynie konsekwencją psychologii. Konsekwencją naturalną i nieuchronną, do której prowadzi... klucz otwierający szafę, w której babcia – kobieta pobożna, skromna i odważna – w tajemnicy przed synem i synową przechowuje swoją śmiertelną wyprawkę. W szafie skrywane są też wycinki z hebrajskojęzycznych gazet: fotografie, na których widać więźnia – młodego mężczyznę przypominającego ojca i tekst zapisany w nieznanym, wrogim, ale przecież intrygującym języku. 

Nie dowiemy się z książki, dlaczego ojciec narratora znalazł się w izraelskim więzieniu. Pozostaną przypuszczenia i niedopowiedzenia – wszak to rodzinne tabu. Jednak to właśnie ojciec jest spośród bohaterów opowieści postacią najbardziej zdeterminowaną. Prawdziwy komunista, wierzy w zbawczą potęgę Związku Radzieckiego – do tego stopnia, że jednemu z synów nadaje imię Sam, co nie odnosi się bynajmniej do amerykańskiego "wuja Sama", ale do sowieckich rakiet dalekiego zasięgu. To on "nie rozumie, jak ja i moi bracia wyszliśmy na takich. Nawet flagi nie umiemy namalować. Mówi, że dzieci mniejsze od nas chodzą po ulicach i śpiewają »Pi-el-o – Israel no«, i krzyczy na nas, że nawet nie wiemy, co to jest PLO" (chodzi o Organizację Wyzwolenia Palestyny, czyli Palestine Liberation Organization). Sam maluje wielokolorowe transparenty, organizuje pochody, znika gdzieś na długie godziny. 

Ojciec narratora martwi się, że syn – zakochany w Izraelce pochodzącej z rodziny lewicującej, ale nie na tyle, by zaakceptować poważny związek z Palestyńczykiem – ma problemy ze zdaniem matury w żydowsko-arabskiej szkole państwowej, że nie zostanie lekarzem ani prawnikiem, a najwyżej filozofem. Że nie będzie pierwszym palestyńskim pilotem ani nie skonstruuje bomby. Jednak romantyczny zapał i nadzieja na wolną Palestynę (podczas „Pustynnej Burzy" kazały one ojcu dostrzegać w księżycu oblicze Saddama Husajna) wygasną dopiero po powrocie z wakacji w Egipcie – gdy dojdzie do wniosku, że idea panarabizmu, którą żył przez dziesięciolecia, jest fikcją. Gdy powie, że "najlepiej, jeśli nasi kuzyni z Tul Karm, Ramalli, Sychem, Bakat al-Chateb przyjmą jak my niebieskie dowody osobiste i staną się obywatelami kategorii H... w państwie syjonistycznym". Gdy dojdzie do wniosku, że „to więcej warte od bycia obywatelem kategorii A w państwie arabskim". Bowiem "tato nienawidzi Arabów, mówi, że lepiej być niewolnikiem wroga niż niewolnikiem przywódcy własnego narodu". 

W tym kontekście zaskakuje fakt, że syn-narrator pozostaje w nienazwanym aż do końca, pełnym poczucia winy (i to po obydwu stronach) konflikcie z ojcem. Wydawać by się mogło, że wiele ich łączy: palą papierosy, nie respektują ramadanu, są buntownikami – choć każdy na swój sposób. Ojciec pozostaje jednak w sferze tradycji, którą tak naprawdę odrzuca. Alkohol chowa w szafie tak, by nie wyszło na jaw, że nie przestrzega nakazów religii. Nie chodzi do meczetu, ale dba o to, by wesele jego syna odbyło się zgodnie z wielowiekową, klanową tradycją. Nie chce, by jego dzieci osiedliły się w mieście, które oznacza dla niego wykorzenienie. Zbudował dla nich przecież szkielety domów. Trzeba je tylko obudować i wyposażyć... 

Syn – jako pierwszy w rodzinie – poznaje bliski przestrzennie, ale zupełnie obcy mentalnie świat Żydów. Dopiero w nowej, hebrajskiej szkole dowiaduje się, że dla nich rok 1948 oznacza wojnę wyzwoleńczą. Na lekcjach religii słyszy, że to Izaak, a nie Izmael został ofiarowany Bogu. Zaproszony na wieczór sederowy poznaje smak nowych potraw, ale i siłę antyarabskich uprzedzeń. 

Jego celem – napędzanym wstydem, który nie pozwala odpowiadać na pozdrowienia niedawnych kolegów i który obrasta niechęcią wobec pobratymców, nieudolnie tańczących disco – staje się hebraizacja. Godzinami uczy się prawidłowej wymowy głoski "p" – szczególnie trudnej dla Araba. Na szpitalnym korytarzu zasiada z hebrajską książką. Nosi okulary "lennonki". W samochodzie słucha wyłącznie izraelskiego radia. Ma żal do żony, że wygląda zbyt arabsko. Wyemancypowana kochanka na pewno byłaby bardziej żydowska. 

Mimo wszystkich tych starań i masek bohater – tak jak jego ojciec, który dokonał zupełnie innego wyboru – skazany jest na niepowodzenie. I to nie tylko dlatego, że w najmniej oczekiwanym momencie policjant albo żołnierz zatrzyma jego samochód i zmusi do zjechania na pobocze. O wiele boleśniejsze jest coś innego: okazało się, że hebrajskość nie oznacza asymilacji, ale pozostawanie "pomiędzy" – na ziemi niczyjej. Z tym zaś wiąże się frustracja, poczucie niespełnienia, alkohol i depresja. Albo milczenie, odmowa kontaktu, wycofanie się w prywatność sztuki i świat umierających. Takiego wyboru dokonał pracujący w szpitalu młodszy brat bohatera, który również "związał swój los z innym światem. Odszedł ze wsi jak ja, ale nie został wchłonięty przez Żydów. Nie ma kolegów ani we wsi, ani w Tel Awiwie". 

Paradoksalnie, w tym zagubieniu ma zapewne źródło szczególna więź, która łączy narratora z babcią. Jako jedyna daje młodemu mężczyźnie poczucie godności i dumy. Jej mąż zmarł na progu własnego domu, a nie na wojnie, zostawiając żonę z pięciorgiem dzieci. Jedyny syn miał wówczas tylko dwa miesiące i kiedy Żydzi bombardowali rodzinną wioskę, kobieta nakryła go własnym ciałem. Pracowała na plantacjach, żeby zapewnić dzieciom godne warunki. Nigdy nie chodziła do szkoły, a przecież umie liczyć i grać w karty. Zapewne byłaby dobrym inżynierem... Tyle tylko że jej racjonalny, uporządkowany tradycją świat odchodzi w niepamięć. I nie bardzo wiadomo, co go zastąpi. 

*** 

W Hajfie zdarzyło mi się kiedyś spotkać młodego palestyńskiego prawnika. Bardzo chciał wrócić do swojej wioski, zostać burmistrzem i wyprowadzić ją z biedy. Nie mógł – dla większości rodaków był zdrajcą (ukończył przecież państwowy uniwersytet izraelski). Powrót oznaczałby zapewne skrytobójczą śmierć. Przestał liczyć na pracę w jakiejś izraelskiej kancelarii – był przecież Palestyńczykiem, a więc terrorystą. Myślał o wyjeździe do Stanów Zjednoczonych – po zamachach z 11 września stracił i tę możliwość. Mam wrażenie, że Said Kaszua napisał swoją opowieść przede wszystkim dla takich ludzi, jak ów prawnik. 

Przed dwoma laty ukazała się w Izraelu nowa książka Saida Kaszuy. "Wajehi boker" otrzymała nagrodę literacką przyznawaną przez premiera. Podobno pisarz jeszcze mocniej deklaruje tu swoją trudną, arabsko-izraelską tożsamość. Miejmy nadzieję, że książka ta pojawi się niedługo na rynku polskim. Choć zapewne jeszcze bardziej skomplikuje nam ona obraz i tak skomplikowanego konfliktu bliskowschodniego. 

Agnieszka Sabor "Tygodnik Powzechny" 26/2006

Said Kaszua Arabowie tańczą , Sejny 2005, Fundacja Pogranicze.