Przedmiotem analizy Jančara jest zarówno owo dziwne połączenie komunistycznego, opresywnego rządzenia, wykluczającego á priori demokratyczny byt i narodowe aspiracje z pozornym samozadowoleniem gospodarczym, jak i antyrosyjska strategia "tamponu". Eseje Jančara, choć mają charakter przenikliwych, politycznych analiz, świadczących o świetnym rozpoznaniu środkowoeuropejskiej przestrzeni duchowej i jugosłowiańskiego, nierozerwalnego węzła, nie poprzestają na szczęście na wnikaniu w repertuar politycznych gestów, nb. łatwych do nazwania. Są czymś więcej: przesyconymi autobiograficzną aurą literackimi gawędami, w których co rusz odzywa się i moralista, i zaciekły polemista (np. w tekście zbijającym znane proserbskie argumenty Petera Handkego), czy w końcu świetny pisarz-stylista, rozsmakowany w błyskotliwych grach słownych. Jančar wbrew nawet sobie jest typowym przykładem środkowo-europejskiego intelektualisty, wyczulonego na zło i głupotę i wpisującego się do nieokreślonej wspólnoty "bezsilnych", walczących z brakiem tolerancji, pisarzem zaangażowanym w sprawy społeczne i z nich czerpiącym swoje pasje twórcze.
Nie zapomina przy tym o słoweńskości. Pyta o swoją tożsamość narodową, jednak w sposób daleki od prowincjonalnego gadulstwa. Odkrywa ojczyznę duchową, rozpoznając ją w literaturze i losach wielu bliskich mu pisarzy. Słowenię ogląda z perspektywy Mitteleuropy, raczej niechętnie - Jugosławii. Uciekając od demonów nacjonalizmu, dość sceptycznie odnosi się do wszechobecnych marzeń o "wejściu do Europy". Dla niego tęsknota za Europą jest "wytworem tych samych mózgów, które czekały na zbawienie zwane komunizmem". Bardzo to interesujące, oryginalne spostrzeżenie. Przestrzega więc - w roku 1992, kiedy rozpadły się imperia i państwa - przed wiarą w szybką odnowę, bowiem widzi, jak ci sami ludzie, którzy przed chwilą prowadzili masy do komunistycznej Ziemi Obiecanej, namawiają teraz do wejścia do Europy.
Mówi o sobie "my, ludzie literatury". Jest to, trzeba przyznać, nowa kategoria społeczna, tak ważna od momentu narodzin ruchu dysydenckiego w naszej części Europy. On zatem, człowiek literatury, myśli o absurdalnym, irracjonalnym czasie, w którym oblegane Sarajewo staje się metaforą naszego stulecia, inaczej, głębiej, nie dając się ponieść banalnemu patriotyzmowi. Według Jančara akt przemocy i terroru został po prostu wmontowany w system wartości, który obowiązuje na Bałkanach od ponad siedemdziesięciu lat, od chwili, kiedy Gavrilo Princip, członek konspiracyjnej organizacji "Młoda Bośnia" podniósł rękę na arcyksięcia Ferdynanda. Obecny stan rzeczy jest więc wynikiem "fałszywej, nierozumnej, fanatycznej idei podniesionej do rangi symbolu, humanistycznej wartości i mitu", mitu terrorysty-patrioty, który zburzył porządek z początku naszego stulecia.
Jančar, idąc śladem kilku znanych opozycjonistów z Serbii i Chorwacji, winę za to, co stało się w Sarajewie, w całej Jugosławii, zrzuca nie tylko na jugokomunizm, ale również na dominujące w życiu publicznym prymitywne myślenie polityczne, często biorące się z chłopskiego sposobu rozumowania. Ludziom po prostu pomieszano w głowach - mówi słoweński pisarz - bo politykę agresji przesłoniło ideologicznymi, propagandowymi hasłami o świętej sprawie serbskiej, a potem słowiańskiego braterstwa (czytaj: komunizmu). Autor "Esejów" nie jest równocześnie najlepszego zdania o nowych elitach politycznych, które pojawiły się po rozpadzie Jugosławii. Zwrot od komunizmu do demokracji "przyniósł tyle samo woluntaryzmu i amatorskich rozwiązań". Dawni dysydenci, którzy znaleźli się nagle u władzy, wcale nie zmienili dawnego stylu polityki. Częściowo wiązało się to z trudnymi procesami zdobywania niezależności. Nie do pojęcia jest dla Jančara krótka pamięć nowych polityków, którzy szybko po wyborach zapomnieli o braku wolności, o przemocy i zastraszeniu w ciągu długiej drogi do jugosłowiańskiego socjalizmu. Wprawdzie ma on na myśli głownie sytuację słoweńską, ale przecież podobnie było u sąsiadów. Nowa władza okazywała się starą władzą: "zaczęły się przechwałki i ideologiczny, nieustający bełkot". To samo o chorwackiej elicie pod rządami Tudjmana i jego partii pisała, znana polskiemu czytelnikowi, Dubravka Ugrešić w Kulturze kłamstwa. Jančar nie może pogodzić się z polityką, która czyni farsę z demokracji i postępuje na wskroś egoistycznie. Nazywa to cynicznym dystansem. Ale słoweński prozaik nie potrafi pogodzić się także z pomniejszaniem zbrodni titoizmu. Uporczywie na kartach swoich Esejów przypomina okrucieństwa systemu, od obozów koncentracyjnych po skrytobójczą likwidację dziesięciu tysięcy młodych słoweńskich partyzantów-domobrańców, którzy kolaborowali z okupantem w czasie wojny.
Jančar pochyla się nad przeszłością i z jej doświadczenia wyciąga wnioski: "koniec stulecia to czas, gdy trzeba zdać rachunek". Nie odcinając się od, odchodzącego powoli w zapomnienie, modelu Europy Środkowej, dostrzegając jego pozytywną stronę w okresie monarchii habsburskiej, kiedy współżyło obok siebie piętnaście narodów bez żadnych właściwie konfliktów, dochodzi do zaskakującej puenty, że tylko literatura tego obszaru dokonała najwłaściwszego bilansu rachunków. Nie wielkie i zawsze agresywne idee tego stulecia, ale pisarze ciągle nadstawiający karku. Pisarze broniący indywidualizmu i różnorodności.
Julian Kornhauser, "Tygodnik Powszechny" nr 31, 1.08.1999
Drago Jančar, Eseje, Sejny 1999, Fundacja Pogranicze