Mój wykład miał się nazywać "Syzyfowe prace albo z doświadczenia Litwina dążącego do naprawy stosunków polsko-litewskich". Poproszono mnie o zmianę tytułu, jako że był przydługi. Ale patrząc na obecne niesnaski między Polską a Litwą, czuję się naprawdę jak Syzyf, który wtaczał kamień na wierzchołek góry przez wiele lat, aż kamień mu umknął. Leży teraz w dolinie i trzeba zaczynać od punktu zerowego, albo prawie.
Oczywiście nie byłem w tych pracach samotny: Syzyfów było co najmniej kilku, i to znacznie mocniejszych ode mnie. Cóż, tym gorzej. Wygląda na to, że nad stosunkami narodowymi w naszej części Europy ciąży jakaś klątwa. Dotyczy to nie tylko Polski i Litwy, ale także Polski i Ukrainy, Polski i Rosji, i to w jeszcze większym stopniu. Tę klątwę można na nazwać inercją historyczną.
Jak powszechnie wiadomo, stosunki polsko-litewskie aż do powstania styczniowego, i z powstaniem włącznie, były na ogół dobre, nawet bardzo dobre. Potem sprawy zaczęły się gmatwać i pogarszać. W dwudziestoleciu międzywojennym i w czasach okupacji nazistowskiej było już bardzo niedobrze i nawet okropnie, bo zaważyła tu sprawa Wilna, które obie strony uważały za swoje. Dopiero po wojnie nastąpił pewien przełom, który - jak wiele pożytecznych przełomów w polityce środkowoeuropejskiej - zapoczątkowała paryska "Kultura". Pracowali nad tym przełomem Jerzy Giedroyć, Juliusz Mieroszewski, no i Czesław Miłosz, którego rola w ostatnich dziesięcioleciach XX wieku okazała się ogromna. Chodziło o to, żeby wyjść z zaklętego kręgu, przerwać rachunek krzywd, wiecznych marzeń o odwecie, po którym ktoś zawsze pozostaje unieszczęśliwiony. Musi się skończyć także obrażanie wzajemne, wymyślanie od okupantów, imperialistów, także od krasnoludków i hajdamaków.
Z tego wynikało, że Polska musi się zgodzić na zmianę swoich granic wschodnich, nawet jeżeli ta zmiana odbyła się wbrew jej woli i bez pytania o zgodę mieszkańców tych ziem. Litwa, Białoruś i Ukraina mają swoje prawa do Wilna, Grodna i Lwowa, a więc państwa narodowe i demokratyczne, które kiedyś zjawią się - bo muszą się zjawić – pomiędzy Polską a Rosją, będą miały te miasta, oczywiście z tym że prawa ludności polskiej będą tam zabezpieczone.
Ta myśl nie odchodziła zbyt daleko od idei wcześniejszych, w stosunku do Litwy rozwijanych na przykład przez wileńskich "krajowców", w tym przez Michała Romera. Niemniej była bardzo ryzykowna. A jednak nie wzbudziła wśród Polaków tak dużego oporu, jak tego się spodziewano.
Giedroyć opowiadał mi kiedyś, że mówiono mu: "Przecież Kultura zbankrutuje, bo większość jej czytelników pochodzi właśnie z Wilna i Lwowa". Ale zrezygnowało z prenumeraty dosłownie kilkanaście osób. Nowa klasa polityczna polska, w znacznym stopniu wychowana przez "Kulturę", podzieliła punkt widzenia Giedroycia, Mieroszewskiego i Miłosza. Przyjął ten punkt widzenia także Jan Paweł II. Według słów Adama Michnika żelazną zasadą polskiej polityki od 1989 roku było dążenie do pojednania, dobrych stosunków ze wszystkimi sąsiadami i mniejszościami narodowymi. Polacy byli sojusznikami Litwy w drodze do niepodległości, popierali jej aspiracje do NATO i Unii Europejskiej, a co chyba najważniejsze - granica polsko-litewska została uznana za ostateczną.
Miało to skutki dobroczynne. Nie powtórzyła się w naszych krajach sytuacja bałkańska. A przecież granice u nas są przeprowadzone w sposób tak samo dziwaczny, jak w byłej Jugosławii (dobrym przykładem jest granica litewsko-białoruska, po części i litewsko-polska w okolicach Sejn - zależało to głównie od nastrojów i kaprysów towarzysza Stalina).
We wszystkich państwach śródkowoeuropejskich - nie tylko w Litwie - pozostały mniejszości, często bardzo znaczne, jak mniejszość rosyjska na Ukrainie, Łotwie i w Estonii, ale na ogół dano sobie z tym radę. Kiedy rozpadał się Związek Radziecki, byłem prawie pewny, że powtórzy się sytuacja z lat 1918-20, kiedy wszyscy w tych okolicach walczyli ze wszystkimi, tyle że chaos będzie jeszcze gorszy. Nie stało się tak, dzięki Bogu, a także dzięki "Kulturze", Giedroyciowi i Miłoszowi. Wilno nie jest teraz miastem polskim i już nie będzie, jeżeli nie odbędą się kolejne ogromne i krzywdzące przesiedlenia ludności, na co w dzisiejszej Europie się nie zanosi. Tak samo Gdańsk i Wrocław nie są miastami niemieckimi i już nie będą. Trzeba uznać, że wysiłek litewski w Wilnie dorównuje wysiłkowi polskiemu na Ziemiach Zachodnich. Stefan Chwin prowokacyjnie pisał, że przykład Gdańska, Wilna i Lwowa dowodzi, że zło w sposób niepojęty może okazać się narzędziem dobra. Bo gdyby nie wymuszone przesunięcie granic i zmiany ludnościowe po II wojnie światowej, mielibyśmy dzisiaj o wiele większe problemy na karku, niż aktualnie mamy. Można się z tym zgadzać albo nie. A jednak przez dziesięć albo i więcej lat wyglądało na to, że potrafimy stopniowo zapominać o dawnych niesnaskach i skupiać się na pięknych kartach naszej wspólnej przeszłości, których mamy wiele. Litwini i Polacy walczyli o wolność razem, i to przez dobrych parę stuleci, więc mogą wiązać szacunek dla przeszłości z umiłowaniem do wolności, co w Europie, a zwłaszcza w Europie Wschodniej, jest raczej wyjątkiem niż regułą.
To się, niestety, zmieniło w ostatnich latach, po śmierci dwóch wielkich - i, jak zdawało się, zwycięskich - Syzyfów, Giedroycia i Miłosza.
Miłosz pochodził z Litwy, i to Litwy rdzennej, ale był Polakiem, tyle że jednym z niezbyt licznych Polaków dogłębnie rozumiejących litewski punkt widzenia i litewskie aspiracje. Został skarbem narodowym obu państw, pomostem między dwiema kulturami. Pisałem w swoim czasie: „Takie pomosty są dla dzisiejszych Litwy i Polski niezbędne. l fakt, że ta rola przypadła największemu polskiemu poecie, jest rzeczą nieocenioną". Niestety, Miłosza nie ma już wśród nas. Jak powiedział pewnego razu Clemenceau, cmentarze są pełne absolutnie niezbędnych ludzi, niemniej jakoś istniejemy, nie zważając na ich nieobecność. Ale czasem zdarzają się wśród wielkich zmarłych tacy, bez których dawać sobie radę zakrawa na niepodobieństwo.
Byli i są po obu stronach, polskiej i litewskiej, szowiniści, którzy widzą sens swojego życia w rozpamiętywaniu krzywd oraz wzywaniu do konfliktów. Istniały oraz istnieją niezbyt konstruktywne postawy psychologiczne, takie jak polskie odczucie wyższości i litewska nieufność. Ale jakoś zwyciężał rozsądek i pragmatyzm, wspomagane przez cierpliwość. To się skończyło. Znów zacytuję Adama Michnika: "Ignorancja i podejrzliwość są mieszaniną piorunującą. Niestety, tak dziś ewoluują stosunki polsko-litewskie. Wraca język wrogości, urazów, szantażu". Jest to absolutnie sprzeczne tak z polską, jak i litewską racją stanu. Wielu, chyba przede wszystkim w Litwie, widzi tutaj przysłowiową "rękę Moskwy" i obwiniają rząd polski o sprzyjanie Putinowi (tragiczna śmierć prezydenta Lecha Kaczyńskiego według tych mniemań miała jako jeden ze swoich skutków ogromne niebezpieczeństwo także dla Litwy). Z drugiej strony mówi się, że koniec kadencji Valdasa Adamkusa też jakoby zbliżył Litwę do Rosji. Oczywiście niezgoda między Polską i Litwą jest przez dzisiejszą Rosję (tak samo jak niegdyś) mile widziana: mówi o tym otwarcie na przykład znany rosyjski ideolog szowinistyczny Aleksander Dugin. Ale nie chciałbym optować na rzecz modnych ostatnio teorii spiskowych. Dostatecznie dużo głupstw robimy - i zawsze robiliśmy - sami, bez podżegania przez którąkolwiek ze stron. Zwróciłbym uwagę na inny moment, moim zdaniem ważniejszy. Kryzys Unii Europejskiej sprzyja odrodzeniu postaw i fobii przedwojennych, inaczej mówiąc - nacjonalistycznych, izolacjonistycznych, nawet faszystowskich - no, powiedzmy, faszystoidalnych. Dobrym przykładem są tu Węgry (wśród państw europejskich znaleźli sojuszników przede wszystkim w Polsce i Litwie, co jest niestety symptomatyczne). Rozpad Unii Europejskiej, którego niektórzy ze środkowoeuropejskich, także litewskich polityków i publicystów wprost wyczekują z niecierpliwością, byłby stuprocentową katastrofą dla Litwy (także dla Polski), bo natychmiast odrodziłyby się wtedy postawy skrajne i spory terytorialne rozwiązywane siłą oręża. Nie byłoby już hamulca, którym jest znienawidzona przez wielu Bruksela. Dwadzieścia lat temu mówiłem w Lublinie, mieście Unii Polski i Litwy, że znikło ogromne więzienie, którym było imperium komunistyczne, ale zagraża nam perspektywa wegetowania w kilkunastu małych więzieniach, w których mogą nas zamknąć nasze własne nacjonalizmy oraz ksenofobie. Jedyne, co nas będzie wtedy ratowało, to otwarta niezgoda na istniejący stan rzeczy, ta sama, co ratowała za komuny. Powiedziałem: oby nie zabrakło jej w nadchodzących trudnych czasach.
No więc trudne czasy nadeszły. Na czym polega spór o Wileńszczyznę? Spróbuję to wyjaśnić w sposób spójny, chociaż może i nudny, bo ignorancja w sprawie korzeni tego sporu jest duża - zresztą tak samo w Polsce, jak i w Litwie. Co prawda ignorancja polska oraz ignorancja litewska odnoszą się do różnych faktów historycznych albo różnych stron tego samego zjawiska.
Oto tak się złożyło, że duża część terenów Wielkiego Księstwa Litewskiego, poczynając chyba od wieku XVI, ale głównie po unii lubelskiej, została spolonizowana. Litewska interpretacja tego faktu ukształtowała się w czasach "rewolucji filologicznej" XIX wieku (nazywają to odrodzeniem narodowym, ale raczej unikałbym tego terminu, bo naród wtedy nie tyle odradzał się, ile się rodził). Według tradycji litewskiej polonizacja była skutkiem złowrogiego spisku. Imperialistyczne polskie państwo i Kościół jakoby zawsze dążyły (i zawsze będą dążyć) do kolonizacji i zlikwidowania Litwy jako takiej, przekształcenia jej w prowincję nieróżniącą się zasadniczo od Wielkopolski, Małopolski czy Mazowsza. Uważam ten pogląd za błędny albo w każdym razie za znaczną przesadę. Polonizacja do końca wieku XIX odbywała się w sposób raczej dobrowolny, ale co z tego, kiedy wyniki jej dla tożsamości litewskiej były niedobre. Kultura w języku polskim na terenach litewskich rozwijała się wspaniale, i to nie zważając na represje carskie, podczas gdy kultura w języku litewskim została zepchnięta na margines, a i sam język przetrwał głównie wśród chłopów pańszczyźnianych jako oznaka drugorzędności społecznej. No i dlaczego właściwie musiało tak być? Przecież żaden język nie jest gorszy od innego, a litewski jest przecież bogaty i niezwykle ciekawy.
Istniał tu także, a nawet po części istnieje, komponent klasowy. Zacytuję Miłosza: "Konflikt pomiędzy panami i chłopami stawał się zarazem konfliktem narodowościowym, przy czym «panami» w ich własnym mniemaniu byli też ubodzy i analfabeci, tylko dlatego, że mówili po polsku". Przejście na polski oznaczało wstąpienie na wyższy stopień drabiny społecznej, chociaż nierzadko iluzoryczne, więc sprzyjało to polonizacji a także narastaniu wzajemnych resentymentów.
Otóż teoria złowrogiego polskiego spisku, wpajana w świadomość Litwinów przez wielu pisarzy jeszcze w XIX wieku, potem przez litewską szkołę i prasę, a najbardziej w czasach międzywojennych, stała się, niestety, niezbywalną (powiedzmy, prawie niezbywalną) częścią mentalności litewskiej, czy to chodzi o polityków, czy o masy ludowe. Zresztą była po cichu podtrzymywana także przez władze radzieckie - ot, na wszelki wypadek. Umocnieniu tej teorii wyraźnie pomogło to, że wielu Polaków odnosiło się do prób wskrzeszenia i rozwijania litewskiego języka i kultury z nieukrywanym lekceważeniem, a nierzadko z wrogością. Uważano to za niedopuszczalne trwonienie sił w walce z caratem. A ponieważ Polacy są tak samo skłonni do teorii spiskowych jak Litwini, zjawiła się teoria, że cały ruch narodowy litewski to skutek złowrogich konszachtów antypolskich, na początku carskich, potem niemieckich. W końcu XIX i w początkach XX wieku na terenie Litwy przeciwstawiły się sobie dwie grupy, które oświeceni historycy nazywają teraz Starolitwinami i Młodolitwinami. Starolitwini, należący głównie do szlachty, a nawet do arystokracji, poczuwali się do związku z polskością oraz tradycją zjednoczonej Rzeczypospolitej. Uważali siebie za Litwinów, ale także za prawdziwych Polaków, lepszych i bardziej patriotycznych niż Koroniarze. Język był tu sprawą drugorzędną. Starolitwinami byli Kościuszko, Mickiewicz i Piłsudski, ale także klasycy literatury litewskiej: Sirvydas (Szyrwid) i Baranauskas (Baranowski), nie mówiąc już o bardzo licznych Rusinach czy też Białorusinach, takich jak założyciel Uniwersytetu Wileńskiego biskup Walerian Protasiewicz albo kanclerz Lew Sapieha. Właśnie ci Starolitwini zrobili dla Litwy bardzo dużo i w pewnym sensie stworzyli samo jej pojęcie. To przez nich Litwa trafiła na mapę kulturalną Europy i świata. Robienie z Mickiewicza, który był Starolitwinem, Litwina w teraźniejszym sensie, albo naleganie na to, że dawny Uniwersytet Wileński był litewski, też w obecnym sensie, to proceder skazany na klęskę. Zresztą ostatnio, dzięki Bogu, już go zaniechano.
Młodolitwini, którzy zjawili się głównie po powstaniu styczniowym (prekursorem ich był Simonas Daukantas, kolega uniwersytecki Mickiewicza - dziś imię Daukantasa nosi plac przed pałacem prezydenckim w Wilnie), pochodzili głównie - chociaż nie obowiązkowo - z chłopstwa i przyjmowali język litewski jako prawie wyłączną oznakę przynależności do litewskiego narodu. Znali polski, czasem używali polskiego w rodzinie, ale publicznie promowali nie mowę słowiańską, ale prastare, dziwne narzecze bałtyckie. W końcu udało im się przekształcić to narzecze we wspaniały, równy polskiemu instrument, w którym teraz istnieją przekłady Prousta i Joyce'a, Gombrowicza i Miłosza (również ciekawa literatura własna) i którego z powodzeniem używa się nie tylko w szkołach, ale także na uniwersytetach, w mediach i w bardzo dobrych, może najlepszych w Europie teatrach. Stworzyli także małe, ale ambitne państwo etniczne, dla którego pojęcie zjednoczonej Rzeczypospolitej uchodziło w najlepszym razie za anachronizm. Nie można negować, że na początku grała tu pewną rolę polityka caratu i Niemiec, bo i Rosja, i Niemcy preferowały Litwinów, jako mniej licznych, a więc łatwiejszych do kontrolowania niż Polacy. Ale to nie ma większego znaczenia. Przede wszystkim łatwość kontrolowania okazała się iluzoryczna. Po drugie, emancypacja narodowa litewska i tak by się odbyła, tyle że w innym tempie (nie wykluczam, że nawet szybciej). Po wielu latach dawne realia nie przylegają do rzeczywistości - no, powiedzmy, prawie nie przylegają, bo Rosja pozostała na swoim miejscu. Ale z tą Rosją nie trzeba przesadzać. Putin to nie Stalin, chociaż byłoby pożyteczne, gdyby różnica między nimi była większa. W początkach wieku XX Starolitwini i Młodolitwini nie zgadzali się prawie w niczym. Głównym jabłkiem niezgody zostało Wilno: co najmniej od XVlI wieku panował tu język polski (także jidysz), ale Młodolitwini uważali miasto za niekwestionowaną stolicę swojego przyszłego państwa, a więc chcieli je za wszelką cenę zlituanizować. Polacy podkreślają, że przed I wojną światową Litwinów, tj. ludzi mówiących po litewsku, w Wilnie było nie więcej niż dwa procent (Litwini mówią o czternastu procentach, co też nie jest za dużo). Jest to prawda, ale z tego nic albo prawie nic nie wynika. Żydów w Jerozolimie przez wiele stuleci było jeszcze mniej albo nie było w ogóle, jednak Jerozolima zawsze była dla nich głównym miejscem na kuli ziemskiej, i to jak najbardziej wystarczyło, żeby została stolicą duchową odrodzonego Izraela. Dla Polaków Wilno jest bardzo ważnym ośrodkiem polskich dziejów i kultury, ale mają kilka innych ośrodków, i to ważniejszych, jak Warszawa i Kraków. Dla Litwinów jest ośrodkiem nieporównywalnym z niczym, bez Wilna Litwa w zasadzie nie istnieje, jak Izrael bez Jerozolimy. Także i dlatego przyjmuję i podtrzymuję litewski punkt widzenia. A więc nastąpił rozbrat, który przekształcił się we wrogość, kiedy Polska i Litwa pod koniec I wojny światowej zaczęły wybijać się na niepodległość. Większość Starolitwinów nie wyobrażała sobie Wilna i Wileńszczyzny poza Polską, w najlepszym razie mogła zgodzić się na federację; Młodolitwini, owszem, wyobrażali sobie Wilno niepolskie, i większość z nich żadnych związków z Polską nie chciała. Było kilku Starolitwinów, którzy optowali na rzecz młodej Litwy, i nawet można powiedzieć, że to było towarzystwo doborowe: Michał Romer, Stanisław Narutowicz, Oskar Miłosz, Józef Albin Herbaczewski. Ale dla Józefa Piłsudskiego i Lucjana Żeligowskiego, też Starolitwinów, ta opcja była nie do pomyślenia. Konflikt o Wilno w latach 1918-20 miał pewne cechy wojny domowej. Co prawda, po obu stronach wtedy już miała duży wpływ ideologia w stylu endeckim, traktująca stosunki między narodami jako darwinowską walką o byt. Zaczęto mówić o wspólnocie krwi (z tym że ta wspólnota krwi albo jak teraz mówią nacjonaliści, "genofondu", jest pojęciem niewytrzymującym podstawowej krytyki, zwłaszcza w takim kraju jak Litwa, gdzie wszystko się zawsze mieszało i przewalały się wielotysięczne armie). Czesław Miłosz zawsze twierdził, że stosunki polsko-litewskie dają się porównywać ze stosunkami między Finlandią i Szwecją. Zgadzają się z tym co światlejsi historycy litewscy, tacy jak Alfredas Bumblauskas i Alvydas Nikzentaitis. Szwedzi odgrywali w Finlandii rolę podobną do Polaków w Litwie: byli arystokratami w środowisku chłopskim, dominowali w miastach, kultura Finlandii była w znacznym stopniu szwedzka (do tego języki różniły się zasadniczo). Ale znaleziono inne wyjście niż u nas. Pierwszy (i to wspaniały) przywódca niepodległej Finlandii, marszałek Mannerheim, był Szwedem i fińskiego nawet nie znał. To tak, jakby Piłsudski (albo Żeligowski) został przywódcą niepodległej i niezwiązanej z Polską republiki litewskiej: sytuacja niewyobrażalna. Kiedy wraz z Alfredem Bumblauskasem zaproponowaliśmy ten alternatywny scenariusz historyczny w audytorium litewskim, ktoś krzyknął: "Ale Szwedzi nie wydzierali Finom Helsinek!", tak, ale Finowie byli znacznie mniej zakompleksieni, znacznie bardziej pragmatyczni i ufający sobie niż Litwini, czemu sprzyjała wieloletnia autonomia w ramach cesarstwa rosyjskiego. Byli przeważającą liczbowo grupą w Helsinkach już od XIX wieku. Do tego nie odmawiali Szwedom pewnego prawa do Helsinek, na przykład nie zabraniali używania nazwy Helsingfors. Dotychczas każda ulica w Helsinkach ma dwie nazwy - fińską i szwedzką (to sprawa czysto kurtuazyjna, bo Szwedów w mieście teraz jest bardzo mało). A więc Szwedzi nie musieli walczyć o Helsinki, bo i tak czuli się tam dobrze.
Giedroyć i Miłosz byli chyba ostatnimi Starolitwinami, i to takimi, którzy znajdowali z Młodolitwinami wspólny język. Mnie zdarza się tęsknić do tożsamości starolitewskiej, ale z racji urodzenia, języka i wychowania jestem Młodolitwinem. Jedyne, co mi pozostaje, to dążyć do zrozumienia tej dawnej formacji, starać się, żeby jej miejsce w dziejach Litwy zostało uwzględnione i żeby niektóre pożyteczne jej cechy zostały włączone do nowej litewskiej tożsamości. Niestety, i w Polsce, i w Litwie rozumienie tych wszystkich komplikacji i odcieni jest znikome. Rzuca to przykry cień na tak zwaną politykę historyczną w obu krajach. Prawie dla każdego Litwina jest aksjomatem, że w latach 1920-39 Wilno i Wileńszczyzna znajdowały się pod okupacją PoIską. Termin ten jest używany w podręcznikach szkolnych, gazetach, drukowanych wspomnieniach i w ogóle wszędzie. Mówi się o polskiej zdradzie, która znalazła swój wyraz w podeptaniu traktatu suwalskiego i w zbrojnej akcji przeciwko prawowitym właścicielom litewskiej stolicy. Tak samo dla każdego prawie Polaka jest aksjomatem, że w latach 1939-40 Wilno i Wileńszczyzna znalazły się pod okupacją hitlerowską: chyba nie popełnię większego błędu, jeżeli powiem, że w mentalności wielu Polaków, w tym niektórych polskich polityków, wciąż się pod tą okupacją znajdują. Mówi się o różnych przewinieniach Litwinów, o szykanowaniu Polaków, które w czasach nazistowskIch przybrało jakoby rozmiary wręcz zbrodnicze. Sądzę, że w obu wypadkach termin "okupacja" nie jest przydatny, trzeba znaleźć jakiś inny, mniej konfrontacyjny, chociaż nie wiem jaki. Ale sprawy te w obu krajach nie podlegają żadnej dyskusji, no bo nie mogą podlegać: jest to dziedzina, gdzie chodzi o honor narodowy. Zawsze trzymałem się zasady, że w podobnych sytuacjach wypada krytykować tylko swoich, bo krytykowanie oponentów (do czego i tak zawsze znajdzie się wielu chętnych) może tylko zaognić spór, podczas gdy w przeciwnym wypadku mamy pewną, zresztą niewielką szansę jego złagodzenia.
Niedawno pewien Polak powiedział mi, że to już staje się kontrproduktywne. A więc pozwolę sobie na uwagi krytyczne pod adresem obu stron. Jak wyjaśniał w swoim czasie Juliusz Mieroszewski, jeżeli mówimy, i to nie bez racji, o imperializmie rosyjskim, musimy zrozumieć, że w odczuciu Litwinów, Białorusinów i Ukraińców tak zwana idea jagiellońska zalatuje imperializmem polskim. Istnieje komponent imperialistyczny w żeligowskiadzie, w kulcie "kresów" (nawet jeżeli przyjmuje formy łagodne i poniekąd pożyteczne), także w samym pojęciu "kresów", które inne narody uważają i mają prawo uważać po prostu za swoje tereny. Dodam, że Litwini też mają swoje "kresy ", do których włączają Sejny, Wigry, Suwałki, Grodno, Lidę, Nowogródek, cały obwód królewiecki, ostatnio nawet Ukrainę. W mentalności obu narodów panuje bardzo prosta (zbyt prosta) zasada: jak okupant, to ktoś inny, jak wyzwoliciel, to my. Tak u Polaków, jak u Litwinów występowały i występują przesadne odruchy obronne, skłonność do wynoszenia Narodu z wielkiej litery na ołtarze, no i w ogóle zwyczaje Ciemnogrodu. Co do tego, że człowiek innego pochodzenia albo używający innego języka jest z definicji obywatelem drugiej kategorii albo nawet "piątą kolumną", wielu Polaków i wielu Litwinów jest (niestety) zgodnych. Trzeba powiedzieć, że tutaj litewscy prawicowcy często uczyli się u endeków. Podejrzewam, że w Polsce, a jeszcze częściej w polskiej diasporze można bez większego trudu znaleźć ludzi, nawet wśród polityków, którzy skrycie (albo i niezupełnie skrycie) marzą o powrocie Wileńszczyzny do Polski, chociaż otwarcie mówią o tym wyłącznie postacie z marginesu.
Nawet jeżeli odbywa się to na podświadomym poziomie, dla wrażliwości litewskiej bywa uchwytne. W dzisiejszej Europie są to oczywiście ambicje bezpodstawne, ale chodzi tu o imponderabilia, które czasem mają większe psychologiczne znaczenie niż umowy rządowe.
Oto bardzo dosadny cytat z Miłosza (list do Giedroycia z 15 I 1981 roku): "Ten nieszczęsny naród, doszczętnie i podwójnie upupiony, przez nacjonalistyczno-komunistyczną szkołę w stylu Moczara i przez opór wobec tej szkoły w domu i w kościele, ale też nacjonalistyczny, jest już jak pan Jourdain, który nie wiedział, że mówi prozą, czyli że jest we władzy dzikiego nacjonalizmu i mesjanizmu". Sam bym tego nie powiedział, i nawet trochę wzdragam się przed cytowaniem, bo po pierwsze, tekst ten nie był przeznaczony dla publiczności, po drugie, mnie, nie-Polakowi, takich rzeczy mówić nie wypada, po trzecie, niecałkowicie tu się z Miłoszem zgadzam; ale coś w tym zdaniu jest. Dla pocieszenia Polaków dodam, że prawie to samo powiedziałbym o swoich rodakach. Mieliśmy prawie taki sam komunizm z wyraźnie nacjonalistycznym odcieniem i taki sam opór wobec niego, ale też nacjonalistyczny. To, że byliśmy częścią Związku Radzieckiego, a nie państwem formalnie niepodległym, zmusza do wprowadzenia niektórych uściśleń, ale nie takich znów wielkich, jak się na ogół sądzi. Wracam do problemów litewskich. Po utracie Wilna, w czasach międzywojennych, umacniano i nawet tworzono tożsamość narodową przez kreowanie obrazu wroga, ściśle według wskazówek Carla Schmidta, które i teraz są bliskie wielu naszym ideologom, nawet tym, co nazwiska Schmidta nigdy nie słyszeli. Za głównego wroga uchodzili Polacy, którzy zresztą odpłacali "karzełkom" z Kowna pięknym za nadobne. Muszę powiedzieć, że Litwinom się udało. Może środki były wątpliwe, ale cel został osiągnięty, tożsamość litewska jest nieporównanie mocniejsza niż stulecie temu. Na terenach kowieńskich przeprowadzono depolonizację (według terminologii litewskiej, relituanizację). Po roku 1939 taki sam proceder zastosowano do Wilna i Wileńszczyzny. Twierdzono, że przodkowie tamtejszych mieszkańców byli Litwinami, a więc ci mieszkańcy muszą powrócić do pierwotoego języka, czy tego chcą, czy nie. Teoria, że Polacy w Litwie to spolszczeni Litwini, po części (chociaż tylko po części) odpowiada prawdzie, ale z tego nic nie wynika, bo od wielu pokoleń ci ludzie mówią po polsku, uważają siebie za Polaków i mają do tego pełne prawo, czego im w głębi duszy niejeden Litwin nie chce przyznać, nawet jeżeli publicznie mówi coś innego. Szowiniści litewscy zresztą twierdzą otwarcie, że proceder lituanizacji po 1939 roku był rzeczą jak najzupełniej słuszną i godną naśladowania. Zastopowano go w czasach radzieckich, bo wtedy Polaków chciano nie lituanizować, ale rusyfikować. Dziś są w poważnym stopniu zruszczeni, ale to się nie liczy, bo zawsze znajdą się politycy, którzy im wytłumaczą, że są Polakami, i to okupowanymi. Niestety, Litwini swoją niezbyt mądrą polityką do tego się przyczynili.
A więc mamy do czynienia z kłębkiem przeróżnych hipokryzji. Sądzę, że niejeden teraźniejszy polityk litewski, który pochwala wielokulturowość i podkreśla, że Polacy w Litwie mają się znakomicie, tak naprawdę uważa, że mają się zbyt znakomicie, i że Litwa musi zostać państwem monoetnicznym, bo inaczej zginie. Według tej mentalności Polacy wileńscy, jeżeli nie zostaną zasymilowani (można to nazywać integracją, jednak dla polityków tego pokroju to wygodny pseudonim asymilacji), zawsze będą obcym żywiołem, zadrą w ciele Litwy. Kryje się za tym niewiara we własny naród i jego siły, a także niezrozumienie stosunków w dzisiejszej Europie. Powiedziałbym, że ci politycy żyją ciągle w świecie międzywojnia, tak samo zresztą jak niektórzy politycy w Polsce. Sprzężenie zwrotne dwóch nacjonalizmów to rzecz wysoce niebezpieczna. Można i nawet trzeba zrozumieć sprzeciw Litwinów wobec postulatu autonomii terytorialnej. Domagano się tego w epoce Sajudisu, i była to wtedy niesympatyczna intryga, która mogła zaowocować drugim Karabachem, Naddniestrzem albo nawet Bośnią. Część posłów polskich w Sejmie litewskim spisała się fatalnie, bo nie głosowała za niepodległością. Mówiłem wtedy, że to pierwszy casus od czasów targowicy, kiedy Polacy idą za Moskwą. Ale także mówiłem, że trzeba ludziom naprawdę mocno dokuczyć, żeby na to poszli. Może są manipulowani przez kogoś, kto służy Sowietom, ale niepodobna manipulować kimkolwiek, jeżeli nie stoją za tym pewne krzywdy realne. Państwo litewskie, jak każde inne, ma prawo domagać się lojalności od swoich obywateli. Ale nie powinno to przerastać w odruchy paniczne, w kompleks oblężonej twierdzy i w dumną nieustępliwość. Nie jest moją sprawą doradzać coś elitom polskim, ale jednak powiem, że byłoby dobrze, gdyby unikano słów i działań, po których elity litewskie wpadają w przedwojenny kompleks i zastygają w pozie obrażonej godności - pozie nawet częściowo usprawiedliwionej. Elitom litewskim powiem coś innego - zresztą kiedyś już to mówiłem. Jest łatwiej wybaczać nacjonalizm małym i wiecznie zagrożonym narodom niż dużym i bardziej ufającym w siebie. Ale nie powinniśmy wybaczać sobie tego sami. Tym bardziej kiedy zagrożenie na ogół nie istnieje i kiedy mamy wszelkie powody, żeby w siebie ufać. W ciągu mniej więcej piętnastu lat mieliśmy do czynienia głównie z zadrażnieniami na poziomie lokalnym, w Sejnach albo Solecznikach, które Litwini nazywają i będą nazywali Seinai i Śalcininkai. To też było niedobrze, ale dziś doszło do zadrażnień na poziomie państwowym. Są różne wspólne ciała polityczne, na przykład parlamentarne, których funkcją ma być rozładowywanie polsko-litewskich napięć, ale to jakoś nie pomaga. Jak słusznie zauważył niedawno politolog litewski Vladas Vićius, te wspólne instytucje mają charakter raczej kurtuazyjny i zbyt mało zajmują się aktualnymI problemami. Sądzę, że po obu stronach dużo ważą tu sprawy przyziemne, a więc zabieganie o względy elektoratu. Jeżeli istnieje Polska A i Polska B, tak samo można mówić o Litwie A i Litwie B. Ta ostatnia wyznaje poglądy raczej anachroniczne, ale pewne i to mocne siły polityczne uważają za wskazane tym poglądom schlebiać. Bardzo irytująca była i jest sprawa alfabetu oraz dwujęzycznych napisów . Muszę powiedzieć, że stanowisko litewskie, tu opiera się moim zdaniem na całkiem anachronicznych podstawach. Wpisy nazwisk do paszportów według nielitewskiej ortografii uchodzą za proceder antypatriotyczny, zalatujący zdradą stanu i sprzeczny z konstytucją. Używanie liter w, x, q i polskiej pisowni w dokumentach (a więc na przykład cz zamiast litewskiego ć "z ptaszkiem") to rzecz jakoby zgubna i demoralizująca, chociaż ojcowie naszego ruchu narodowego w końcu XIX wieku używali pisowni polskiej, co ich jakoś nie zdemoralizowało. Później zapożyczono niektóre litery z czeskiego, żeby odróżnić się od Polaków. Może i można to zrozumieć w kontekście początków XX wieku, ale dziś to naprawdę sprawa calkiem nieistotna. No, a dwujęzyczne napisy w niektórych rejonach to jakoby pierwszy krok do zmian terytorialnych. Takie napisy są przyjęte w wielu krajach, gdzie istnieją rejony zamieszkane przez mniejszości i do zmian albo sporów terytorialnych chyba nigdzie nie prowadzą. Są także na Sejneńszczyźnie. Bardzo niedobrze, że są tam zamazywane przez ekstremistów, ale nie sądzę, że tamtejsi Litwini musieliby z tego powodu z nich zrezygnować. Obiecano swego czasu, że te sprawy na Litwie zostaną rozstrzygnięte w pozytywnym duchu, ale obietnicy nie spełniono. Może dawano ją z reservatio mentalis, w stylu przysłowia "obiecanki cacanki, a głupiemu radość". Powiem otwarcie: jeżeli tak, to nie jest to dobry styl dyplomatyczny. Ostatnio sprawą pierwszorzędną stala się sprawa wykładania niektórych przedmiotów w szkołach polskich po litewsku, także ujednolicenia egzaminów. Mówi się, że Litwa postępuje według litery prawa europejskiego, i zasadniczo to jest prawda. Ale sytuacja historyczna i narodowa w Litwie była bardziej złożona niż w większości państw europejskich, więc lepiej byłoby z tym się nie spieszyć i nawet pójść na pewne ustępstwa od litery. W każdym razie niezbyt mądrą rzeczą jest zmiana istniejącej sytuacji na gorszą z punktu widzenia mniejszości, tym bardziej zmiana szybka i natrętna. Mówi się, że Łotwa i Estonia w tych sprawach nie różnią się od Litwy i nawet uprawiają politykę językową surowszą, chociaż mniejszości, przede wszystkim rosyjska, procentowo mają tam większą wagę niż w Litwie. To także jest prawdą, tyle że Łotwa i Estonia moim zdaniem nie rozwiązują spraw mniejszości we wzorowy sposób.
We wszystkich państwach bałtyckich mamy do czynienia z przesadną, nawet paniczną ochroną języka, próbą tworzema dla niego warunków specjalnych, cieplarnianych, jak gdyby nie był językIem tysięcy książek, uniwersytetów, gazet, radIa, telewizji, ale znikającym językIem wymierającego plemienia (jakim był może w wieku XVII, a i to niezupełnie). Nie jest to proceder mądry, także z punktu widzenia zdrowia języka. Upór arcylitewski, który w oczach wielu Litwinów uchodzi za godny chwały upór patriotyczny, niestety, rodzi nieadekwatną, przesadną reakcję wielu polityków polskich, po części i polskiego rządu. Adam Michnik mówił niejednokrotnie, że Polska, ktora Jest dziesięciokrotnie większa ma być dziesięciokrotnie bardziej wyrozumiała od Litwy.
Odpowiadałem na to, że dziesięć razy to przesada, dwukrotnie większej wyrozumiałości starczy. Byłoby dobrze, gdyby Polacy i przede wszystkim politycy polscy rozumieli te ambicje Litwy, do których Litwa, jak każdy ukształtowany i świadomy naród, ma pełne prawo. Trzeba rozumieć odruchy obronne Litwinów. Mają prawo obrażać się, kiedy traktuje się ich jako "krasnoludków", nawet jeżeli to jest robione bez specjalnie złośliwego zamiaru. Żaden naród nie jest gorszy od innego, niezależnie od jego rozmiarów: Litwini mają wiele osiągnięć historycznych, które stawiają ich na równym poziomie czy to z Polakami, czy z kimkolwiek innym. Jeżeli uważamy polskie poczucie narodowego honoru za rzecz pozytywną i potrzebną, a ja osobiście tak uważam, musimy podchodzić tak samo do litewskiego poczucia narodowego honoru. Ale nie jest dobrze, kiedy to poczucie przechodzi - i to po obu stronach - w małostkowość. Nie uważam Waldemara TomaszewskIego za poważnego polityka. Jest politykiem w stylu kresowym, i to niedobrym, kiedy kresy uważa się nie za płodne pogranicze, ale za teren niekończących się pretensji, może nawet rewindykacji. Ta niedobra mentalność kresowa jest wysoce niepożądana dla Litwinów, a sądzę, że w końcowym rachunku i dla Polaków: nie można tego oczywiście zabronić w demokratycznych krajach, jakimi dzięki Bogu jesteśmy, ale dla mądrego i dalekowzrocznego polityka chyba nie jest wskazane jej zbytnie hołubienie, tym bardziej otwarte solidaryzowanie się z nią. Ale z drugiej strony, wielu polityków litewskich, w tym bardzo znanych i zasłużonych, w poletruce z Tomaszewskim i w ogóle z Polakami stacza się na zupełnie niepoważny, prowincjonalny poziom.
Miłosz pisał do Giedroycia 11 I 1974 roku: ,,Jedne, co można, to starać się prowincjonalizację hamować. [ ... ] Jeżeli moja poezja i proza nie są prowincjonalne, to znaczy, że spełniam swój obowiązek". Jest to właśnie postawa, z której należy brać przykład. A teraz jeszcze raz o Starolitwinach i Młodolitwinach. W roku 1920 Michał Romer, który sądził, że Wilno powinno należeć do LItwy, przewidywał dla Starolitwinów w mieście i kraju zaszczytne miejsce. Pisał do Piłsudskiego: "Ten szczep, z którego wyrastają ludzie, jak Kościuszko, jak Mickiewicz, jak nawet Ty, Panie, tak różny charakterem i wolą od etnograficznego szczepu polskiego, nie może zginąć i ma prawo do bytu i do wydawania nadal owoców w ojczyźnie. Odradzająca się Litwa będzie syntezą całości, w której i ten szczep wyraz swój znajdzie. Wilno będzie tej syntezy czynnikiem głównym i koniecznym. Ale droga, którąś Ty obrał, nie do syntezy tej wiedzie, jeno do rozłamu i do zapanowania pospolitego etnicznego nacjonalizmu polskiego... ". Niestety, miał rację. "Pospolity, etniczny nacjonalizm" panuje dzisiaj po obu stronach. Do tego sytuacja Polaków w WIlnie i na Wileńszczyźnie zmieniła się radykalnie: byli dominującą grupą i demograficzną większością, stali się mniejszością, i to raczej zacofaną, co skłania do odruchów obronnych, czasem prymitywnych. Starolitwinów już nie ma. Była to elita, która z Litwy wyjechała. Ci co pozostali, za Starolitwinów się nie uważają, chociaż to prawdopodobnie złagodziłoby napięcia. Jeszcze raz zacytuję Miłosza (O konflikcie polsko-litewskim, "Kultura", 1989): "Wilno jest i będzie stolicą Litwy. I miasto, i okręg mają spory procent ludzi o kulturze polskiej, nie jest to jednak, z rzadkimi wyjątkami, ludność napływowa i nie stanowi cząstki odciętej od zbiorowego organizmu, mającego swój dom w dorzeczu Wisły. Bliższe prawdy będzie twierdzenie Litwinów, że są to Litwini spolonizowani, choć należy wprowadzić tutaj zasadniczą poprawkę. Jeżeli są spolonizowani, to nie są przez to obciążeni garbem, którego powinni się pozbyć, raczej wprost przeciwnie". Nie zawsze są potomkami Starolitwinów, ale historyczny i kulturalny spadek tego szczepu, należący do całej Litwy, należy także, a może i przede wszystkim, do nich. Jest to, jak wiadomo, spadek wspaniały. A więc są częścią zbiorowego organizmu Litwy, i to częścią ważną, chociaż nie zawsze zdają sobie z tego sprawę i są utwierdzani w innych mniemaniach przez niezbyt rozgarniętych albo niezbyt odpowiedzialnych polityków tak litewskich, jak i polskich. Demonstracje polskie w Wilnie mają potencjał niebezpieczny, bo mogą przekształcić się w starcia, czemu, zdaje się, sprzyjają szowinistyczne kręgi po obu stronach. Ale demonstracja ostatnia, co do której żywiono jak najgorsze przewidywania, zrobiła - w każdym razie na mnie - wrażenie przez to, że odbyła się w spokojny i godny sposób.
Może właśnie teraz Polacy wileńscy dojrzewają do swojej obywatelskiej roli. Chciałoby się w to wierzyć. Chciałoby się także wierzyć, że wśród Litwinów w końcu przeważy nie konfrontacyjny model polityki, ale postawa oświecona - postawa, którą promował nie tylko Michał Romer, ale także błogosławiony Jurgis Matulaitis, Stasys Lozoraitis senior, Jurgis Saulys albo przyjaciel Miłosza Vladas Drema. Według mnie obie strony muszą ustąpić. Ta, która ustąpi pierwsza, nie zazna uszczerbku na honorze, ale będzie po prostu mądrzejsza.
Obie strony muszą dbać o bardziej wyważoną politykę historyczną. Litwini muszą zrozumieć, że asymilacja Polaków wileńskich nie jest niezbędnym warunkiem przetrwania Litwy. Muszą przyjąć nowoczesne określenie narodu jako zbiorowości obywatelskiej, gdzie pochodzenie i język nie grają roli najważniejszej i tym bardziej jedynej. Jest to bardzo trudne zadanie, bo wymaga przemyślenia na nowo całej historii litewskiej i odrzucenia mitologii narodowej, ukształtowanej przez wiele pokoleń, więc funkcjonującej w sposób prawie automatyczny.
Ale jeżeli będziemy uważali, że tego nie da się zrobić - albo nawet gorzej, że ta mitologia jest nietykalną świętością - zostaniemy anachronicznym zaściankiem. To by właśnie było prawdziwą katastrofą narodową. Polacy ze swojej strony muszą zrozumieć, i to, powiedziałbym, zrozumieć na poziomie odruchu, że kwestia wileńska została rozwiązana raz na zawsze i że to wychodzi na dobre miastu i krajowi, tak samo jak wszystkim obywatelom miasta i kraju. Że nie są pod obcą i niepożądaną władzą, ale są u siebie, jako spadkobiercy Starolitwinów, dla których Litwa była rzeczą najważniejszą. A więc są współodpowiedzialni za losy kraju i nie muszą skupiać się na zadawnionych niechęciach i urazach. Polska musi ich traktować nie jako rodaków odłączonych od macierzy wskutek historycznego nieszczęścia, ale jako prawowitych obywateli innego państwa, a także pomost do tego państwa. To także wymaga bardzo trudnych przewartościowań i odrzucenia wielu mitologii, dawnych jałowych sposobów myślenia, przede wszystkim pokutującej w wielu środowiskach idei, że "odwiecznie polskie Wilno" i Wileńszczyzna Litwinom się nie należy. Owszem, należy i należeć będzie, ale nakłada to na Litwinów wielką odpowiedzialność, obowiązek jak najściślejszego - może nawet trochę przesadnego - stosowania norm i procedur demokratycznych. Obie strony powinny unikać działań szowinistycznych, flirtu z mniej oświeconymi grupami wyborców (rozumiem, że to trudne dla polityków, ale trzeba myśleć nie tylko o doraźnych korzyściach, lecz i o racji stanu). Nam, pisarzom oraz publicystom, wypada dalej starać się o zmianę mentalności narodowych. Oczywiście jest to praca syzyfowa, no, ale trudno. Jak wiadomo skądinąd, właśnie w tej pracy Syzyf znajduje sens istnienia. Pisałem kiedyś w wierszu pod tytułem Uzupis albo Zarzecze, że zło nie znika nigdy, lecz ślepotę można złagodzić. Nadzieja polega wyłącznie na tym.
/TOMAS VENCLOVA/