Ród Dapkiewiczów
Nazwisko Dapkiewiczów, a raczej Dobkiewiczów znalazło się we wsi Żegary przed blisko dwustu laty. Nie jest to wiele, gdy się wie, że Żegary są znane w dokumentach od 1538 r. Pierwszym dokumentem był opis drogi wiodącej z miejscowości Merkinie do Prus krzyżackich. Pochodzenie nazwy wsi ma dwie wersje. Jedna mówi, że przy tej drodze stała karczma, której właścicielem był Zakhory, a druga, może nawet bardziej prawdopodobna, że pochodzi od litewskiego słowa żagarai - chrust, gałęzie. A tego w pobliskich lasach na pewno nie brakowało. Zresztą do pierwszej wojny światowej Żegary nazywały się Żagary. Na terenie współczesnej Litwie miejscowości o takich nazwach są jeszcze dwie.
Można wiele by pisać o historii obecnej wsi kościelnej Żegary, o jej zmieniającej się liczbie mieszkańców i przejściach z nazewnictwem zmieniającym się zależnie od okresu w historii, ale zatrzymam się przede wszystkim na swoim rodowodzie.
Mój dziadek Piotr, urodzony 5 II 1865 r., zawsze twierdził, że jego ojca Michała „matka przyprowadziła” ze wsi Bewizscai (Biewirsze), obecnie znajdującej się za granicą. Natomiast jego córka, moja ciocia Anna twierdziła, że spod Grodna. A najciekawszą wersję pochodzenia naszej rodziny stworzył przyjeżdżający tu na wakacje przez długie lata, aktor z Warszawy Jan Żardecki. Znający historię słynnego Szymona Konarskiego urodzonego w dworku Dobkiszki twierdził, że mógł stamtąd pochodzić i mój pradziadek jako nieślubne dziecko córki „państwa z dworu”.
Matka pradziadka Michała miała na imię Teofila i tu wyszła za mąż za wdowca Zabłockiego. Miał on tylko jedną córkę, którą wydał za mąż za Raudonowicza. Natomiast Michał, gdy dorósł, ożenił się z Różą Pietruszkiewiczówną. Gdy mój dziadek się urodził, miał już 37 lat, a jego żona 32 lata. Mieli jeszcze jednego, starszego syna Kazimierza. Ten dosyć młodo zmarł na chorobę zw. gumbas (ślepa kiszka), pozostawiając jedną córkę. Wdowa wyszła za mąż za Godlewskiego, a córkę Paulinę wydali za mąż za Jana Jakubowskiego.
Z wyciągniętej z ksiąg w 1974 r. w Suwałkach metryki urodzenia mego dziadka, bardzo dużo można się dowiedzieć. Chociażby to, że chrzestnymi byli: Andrzej Pietruszkiewicz i Marcella Zabłocka. Ochrzczony był w sejneńskiej katedrze przez księdza Cypriana Woronowicza. Wciąż stoi piękny pomnik na grobie tego księdza znajdującym się przy cmentarnej kaplicy. Natomiast samą metrykę sporządził berżnicki proboszcz, ksiądz Lubinski. Może dlatego, że wówczas Żegary należały do parafii berżnickiej. Dziadek poza bratem miał jeszcze trzy siostry, Marianna wyszła za mąż do Dusznicy za Tomasza Lewkiewicza, Anna została panną i przez bodajże trzydzieści lat służyła u panów w Częstochowie, a najmłodsza Ewa wyszła za mąż za mieszkańca naszej wsi, Pawła Pieciukanisa, dochowali się sześciu córek.
Dziadek Piotr wyrósł na przystojnego chłopaka, tyle że tańczyć nie umiał. Więc wciąż nie wracał do późna do domu i gdy matka chciała go zbić, powiadał, że uczy się tańczyć. Następnie „poszedł w rekruty”, tj. został powołany do wojska. I to aż do Petersburga, do pułku carowej.
Dużo mi opowiadał o swej służbie i o tym, co tam przeżył. Szczycił się tym, że gdy carowa założyła mu raz rękę na ramieniu i zapytała „od kuda galubczyk?” - odpowiedział „z suwalskiej guberni”. Caryca poklepała go serdecznie po ramieniu, czym poczuł się zaszczycony. Zresztą, opowiadał, że w tym pułku najwięcej było Polaków i Litwinów, doborowych chłopców „na schwał”. Miał służyć całe siedem lat, ale zmarł brat Kazimierz, więc władze wojskowe wcześniej zwolniły go do domu.
Dziadek ożenił się w 1891 r., w wieku 26 lat, z Teofilą Buchowską ze wsi Podgawieniance. Miał z nią ośmioro dzieci, jednak do dorosłości doszło tylko troje: Apolonija, zwana Palusią, Józef i Maria. Gdy w 1905 r. wybuchła wojna z Japonią, dziadek znów został powołany do wojska, ale jakiś życzliwy mu lekarz narodowości żydowskiej, odpowiednio go podszkolił, jak ma spuchnąć kolano. Po ponownym zbadaniu przez komisję, zmierzeniu kolan, został zwolniony o domu. Przez to uniknął wyjazdu na front, a może i śmierci.
Córka Palusia wyszła za mąż do wsi Miśkiniai (Litwa), syn Józef poszedł za zięcia do Bałulirów w Klejwachy, a córka Maria do wsi Łumbie za Wołukanisa Franciszka. Dziadek z Teofilią długo nie pożył, zmarła przy połogu. Następnie ożenił się z Elżbietą Wołukanis z Łumbi, z tego domu, gdzie później wydał swą córkę z pierwszego małżeństwa. W posag dał już na kolonii zbudowany dom mieszkalny. Z tą żoną miał również ośmioro dzieci, chociaż niechętnie się do tego przyznawał. Przeżyło czworo, najstarszy syn Jan urodzony w 1905 r., następnie Kazimierz 21 III 1908 r., córka Anna ur. w 1910 r. i Petronela urodzona w 1911 r.
Najstarsza moja ciocia Palusia dożyła sędziwego wieku i zmarła w byłym majątku Platerów Plinkściai (na Żmudzi), wiosną 1965 r. Każdy się dziwił, jak mogła tak długo żyć, skoro przeszła dwie operacje usuwające raka. A po operacji, już po wojnie, dokonał chirurg Żyd, któremu rodzina Kubilirów - nazwisko cioci po mężu, uratowała życie za okupacji niemieckiej, ukrywając go w komórce przez kilka lat. Natomiast już po wyzwoleniu przez Armię Czerwoną, część członków jej rodziny (którzy nie pouciekali) była wywieziona na Sybir. Mąż i syn Jan zmarli w Irkucku i tak są pochowani. Drugi syn Antoni długo ukrywał się, ale w końcu skończył studia i dotąd ma wykłady w Instytucie Weterynarii w Kownie. Najciekawsze były losy podczas radzieckiej okupacji córki Michalina - Mikasia. Jesienią uciekła rzeką, która wypływa z jeziora Hołny, z łapanki, zmieniła imię na Ada, a nazwisko na Bubelińki i tak przeżyła, pracując w muzeum kowieńskim. Zmarła przed trzema laty. Natomiast jej trzy siostry: Anna, Adela i Maryte były w Syberii. Adela tam nawet znalazła męża i jeszcze żyje w miejscowości Viluona.
Stryj Józef - Juozas wyjechał na Litwę w czasie wywózki w związku z układem Ribbentrop-Mołotow. Dochował się trzech córek i jednego syna - Jana. Żyją już tylko córki w Mariampolu i jego okolicy. I chociaż był w rawanorach - ochotnicy wojskowi w latach 1919-1920, po wojnie uniknął zsyłki na Daleki Wschód. Może dlatego, że żył biednie, syn poszedł służyć do armii, wtedy gdy wielu pouciekało do lasów, do „zielonych” - żaliukai.
Ciocia Maria mieszkająca w Łumbiach, doczekała się dwóch synów i trzech córek. Córki wszystkie jeszcze żyją, a ich bracia poumierali. Ich matka zmarła jeszcze w 1940 r. na raka, więc nie musiała przeżywać zawieruchy wojennej.
Z drugiego dziadka małżeństwa, Jan był najstarszym synem i to on miał objąć gospodarstwo, ale dziadek doceniając, że był bardzo zdolny, postanowił go wykształcić. Gimnazjum zaczął w Sejnach, a po jego zamknięciu przez Polaków w 1920 r., skończył w Łoździejach. Następnie, aby udobruchać swego ojca, by ten nadal łożył na dalszą naukę, wstąpił do seminarium duchownego w Kownie. Dalsze jego losy są opisane przy opisie jego zdjęć, jak zresztą i innych z rodzeństwa mego ojca.
Zatem wracam do historii Żegar. Żegary zostały skomasowane, tj. zostały skolonizowane w 1906 r. A to dzięki proboszczowi nowo powstałej parafii w Kucziunach, księdzu J. Galeckirowi. Był on w owych czasach jakby agronomem tych okolic. Przed niedzielnymi nabożeństwami uczył wiernych o hodowli zwierząt, o pszczołach i sadownictwie. Wiedział, że wioskowe pola podzielone na wiele działek nie dają dobrych plonów i nie przynoszą dochodu rolnikom, a tym samym jego parafianom. Więc namówił do scalenia tych pól i wyjścia na kolonie. Znalazł odpowiedniego geometrę, pochodzenia żydowskiego i to dzięki przeprowadzonym przez niego pomiarom żegarskie pola mało się zmieniły w przeciągu wieku. Nawet w latach osiemdziesiątych ubiegłwgo wieku geodeta z Suwałk p. Bielewicz, przeprowadzając pomiary gruntów wsi Żegary, nie mógł się nadziwić, jak można w terenie górzystym tak pięknie przeprowadzić komasację. Naturalnie i tu grunty nie są jednolite, o wiele gorsze niż w pozostałych wsiach. Z tego powodu niektórzy buntowali się przy objęciu gorszych gruntów. A pani Paukukanis nawet księdzu Galeckisowi rzekła - „Co mi tu ksiądz dobrodziej każe brać takie pole, gdzie tylko zające ostrzą swoje narzędzia”. W końcu ustalono, że tym mającym gorsze grunty będzie się dopłacało, biorąc pieniądze z dochodów od tych z lepszą ziemią.
Następna historia dotyczy przynależności państwowej Żegar. Opisy wypadków z lat 1918-1920 sporządzone przez różnej orientacji historyków mocno różnią od tego, co wiem z opowiadań mego dziadka i starszych mieszkańców mojej okolicy. Może najgorsze było to, że nikt z góry nie ustanowił granicy państwowej między Litwą, a Polską jak to się stało po drugiej wojnie światowej, więc poszczególne wsie walczyły między sobą. Na przykład Zaleskie chciały należeć do Polski, Żegary do Litwy, Sejwy do Polski, a raczej pan tamtejszego dworu, podczas gdy ludność z pobliskich wiosek do Litwy itp. Wieś Żegary przechodziła jedenaście razy z rąk do rąk, a wśród jej mieszkańców było dziewięciu chłopów, którzy należeli do tzw. ochotników - savanorai.
Nawet sam ksiądz Galeckis został aresztowany przez oddziały polskie i uprowadzony pod eskortą do Sejn. Wtedy chłopi zwrócili się do pana Krasnogrudy, Kunatta, i pod jego wpływem ksiądz został zwolniony do domu. A najbardziej trafnie określił te czasy były pierwszy konsul Litwy w Sejnach Vidmantas Povilionis, wyświęcając pomnik poświęcony poległym Litwinom na cmentarzu sejneńskim – „I jedni, i drudzy ginęli, uważając, że walczą o swoje”. Najgorsze jest to, że zginęli.
Odnośnie do zajść polsko-litewskich na sejneńszczyźnie, muszę opisać jeszcze jeden wątek, jaki znam z opowieści mego wujka zamieszkałego we wsi Łubnie, a zmarłego przed kilku laty - 1996 r. Otóż przy zagrodzie jego ojca stacjonował oddział litewski, a w tym oddziale był żołnierz narodowości polskiej. Chłopi pytają się go - Dlaczego nie idziesz do oddziału polskiego? A on odpowiada - Litwini obiecują ziemię po parcelacji dworów i to więcej niż strona polska mają dać. Następne, co zauważył wuj - wojsko nie było zdyscyplinowane. Gdy dowódca kazał żołnierzowi wyczyścić mu konia, ten mu odburknął - „Sam go sobie wyczyść!". Wujek Antoni Soroka był urodzony w 1902 r., więc do wojska nie został jeszcze powołany, ale takie rozmówki między żołnierzami mógł dobrze pamiętać.
Nieraz rozważam, czy Litwie był potrzebny chrzest i posiadanie tej samej wiary, co większość Polaków. Zapewne jednak to łagodziło większe niesnaski, jakie powstawały w 1919 r. Przecież to mogło zamienić się w już nam nieodległe Kosowo i Serbię, gdzie przez parę lat mordowały się całe narody, gdy tworzyły swe państwa.
I jeszcze sprawa zmiany mego nazwiska w przeciągu pokoleń. Kiedyś sądziłem, że pod wpływem stryja Jana zostało ono zlituanizowane, ale będąc w Kownie u ciotecznego brata, w książce telefonicznej znalazłem 13 nazwisk piszących się tak, jak obecnie nazwisko mojej rodziny, naturalnie z litewską końcówką, a osiem nazwisk o pisowni obecnej. I gdy zacząłem w archiwach szukać metryk dziadka i jego dzieci, zauważyłem, że jedni są napisani jako Dobkiewicze, a inni jako Dapkiewicze. Więc skoro mój ojciec został przy chrzcie przez organistę wpisany jako Dapkiewicz, więc i jego dzieci tak są wpisane. A i tak najstarsza moja siostra - Anna była wpisana jako Dobkiewicz i dopiero po założeniu sprawy sądowej, została nazwana tak jak i reszta rodzeństwa, a jest ich jeszcze pięcioro.
Wracając myślami do pokoleń z tych dwóch wieków, mogę mieć satysfakcję, że moi przodkowie byli bardzo tolerancyjni. Przyjaźnili się z ludźmi kilku narodowości i przekonań zamieszkałymi na sejneńszczyzny. Zapewne również nie zważali na majętność poszczególnych ludzi. Mogę przytoczyć parę przykładów: W czasie pierwszej wojny światowej dziadek przez całe lato ukrywał dwóch jeńców wojsk rosyjskich, którzy uciekli z niewoli niemieckiej. Natomiast oni, odwdzięczając się, nocami wykopali rów odwadniający bagienko, nazywające się Dubioja. Ten rów istnieje do tej pory, przypomina tą historię.
Gdy w przedwojennej Polsce nastąpiła po śmierci marszałka Piłsudskiego sanacja i zaczęto zamykać litewskie szkoły, wprowadzać w kościołach nabożeństwa tylko po polsku i inne podobne historie, mój ojciec napisał do brata Jana w Kownie list, prosząc, aby litewski rząd nie robił podobnie z tamtejszymi Polakami. List był pokazywany poszczególnym ministrom i zapewne odniósł pozytywny skutek.
Następnie, gdy w 1939 r. weszli tu Niemcy, sejneńscy Żydzi prosili, aby nasza rodzina przechowała ich cenniejsze rzeczy. Czuli, że będą wysiedlani, ale nie wiedzieli, że mogą tu już nie wrócić. Jednak dziadek z ojcem też już wiedzieli, że długo nie zażyją swobody i tych rzeczy nie przyjęli. To samo potwierdził Bronisław Żukowski z Burbiszek, wówczas każda rodzina miała „swego Żyda”, u którego robiła w Sejnach zakupy, sprzedawała mu produkty rolne. Nas wywieziono 8 października 1940 r. rano.
No i ta zażyłość z dworem w Krasnogrudzie. Dziadek jako pszczelarz ciągle tam jeździł doglądać pasiekę, w zamian pani Lipska obiecała jesienią wybrać dla niego ładną sosnę. Szkoda tylko jej później było, a może całego lasu, bo z trudnością taką sosnę znajdowała. A po zakończeniu wojny przez parę tygodni u nas obie panie z dworu przebywały, zapewne do czasu, aż odnalazły w kraju swych bliskich. A przecież mogły wybrać inną, polską rodzinę, bardziej majętną, niezniszczoną w okresie wojny.
W trakcie pisania tych wspomnień, przyszedł list od mojej najstarszej siostry, urodzonej 21 maja 1933 r., a zamieszkałej obecnie z rodziną w Puńsku. Anna Tumialis wspomina, jak obsługiwała krasnogrudzkie panie, jeszcze nie mówiąc po polsku. Był to zapewne okres letni 1945, a może 1944 r., gdyż rodzina wychodziła w pole, a zostawione w domu panie Lementowska z Lipską przyrządzały obiad. Prawdopodobnie naszej rodzinie zazdrościły, my wszyscy wróciliśmy na swoje, a one potraciły wszystko, dwór, las, pole i rodziny. Ich byli parobcy wycinali długo hodowany las i budowali sie na wyznaczonych przez reformę rolną działkach ziemi.
Siostra po wakacjach 1944 r. poszła do I klasy. Umiała pisać i czytać po litewsku, tego nauczył nasz ojciec, a tu trzeba było uczyć się po polsku. Dzieci przyniosły ze dworu przedwojenne „świerszczyki” i z tego się uczyły czytać, poznawać litery. Aby szybciej nauczyła się po polsku, nauczycielka ją posadziła z dziewczętami ze dworu - Czeropską Janina i Koncewicz Helą (zmarła w tym roku). Po dwóch tygodniach jakoś przyuczyła się polskiego, więc ją przeniesiono do klasy drugiej. Zaprzyjaźniła się z dziewczętami, często odwiedzała te mieszkające w „czworakach”. Odległość w prostej linii do dworu wynosi 1,5 km, to stosunkowo niedużo. Nazwa „czworaki” wzięła się stąd, że mieszkały w takim budynku cztery rodziny. Ja również parokrotnie odwiedzałem Koncewiczów, jak i inne tam zamieszkałe rodziny. Nieraz ojciec wysyłał mnie prosić kogoś do sezonowej roboty, albo zanosiłem kartkę od sołtysa, wówczas oni podlegali pod sołtysa z Żegar.
Mieszkanie w „czworakach” składało się z sieni i jednego pokoju z kuchnią. Przy drzwiach stał piec, dalej stół, ławka, parę łóżek, kufer. W sieni było klepisko, tj. ubita glina, ale już w pokoju była podłoga z drewnianych desek. Każda rodzina przy domu miała ogródek - warzywnik. Gdy już niektóre czworaki zapadały się w ruinę, rodziny z nich przenosiły się mieszkać do pałacu. Naturalnie każdy dążył, by zamieszkać we własnym, nowo zbudowanym domu. Pierwszy wyprowadził się mieszkać „na swoje” Bronisław Ambrosiewicz z rodziną, a ostatni Aleksander Czeropski przy drodze biegnącej przez las do Ogrodnik. Siostra twierdzi, że „panie ze dworu” jeszcze raz przyjechały, ale wtedy zamieszkały już u Czeropskich.
A to już z własnych wspomnień. Gdy w ostatniej wojnie front przechodził przez wieś Krejwiany koło Puńska, gdzie nasza rodzina zamieszkiwała w opuszczonym gospodarstwie Sakowiczów, po wystaraniu się o nie przez wujka Piotra Uzdziłę, który powrócił z niewoli niemieckiej. Ojciec przy studni poił uciekających żołnierzy niemieckich połonnikiem z wiadra. A były wówczas wielkie upały 1-2 sierpnia 1944 r. I gdy oddział Niemców odszedł na zachód, nagle zza góry od strony Molurzysów ukazał się żołnierz z czerwoną gwiazdką na furażerce z pepeszą skierowaną w stronę ojca. Ojciec zdrętwiał z przerażenia i, nic nie mówiąc, stał nadal. Żołnierz podszedł na tyle blisko, że rozpoznał, co to za narzędzie chłop trzyma w ręku, i po rosyjsku mówi - „Całe szczęście, żeś nie unosił ręki w górę, bo bym pomyślał, że to granat, i bym cię zastrzelił”. Tak to ojciec by zginął pierwszego dnia po oswobodzeniu przez oczekiwanego oswoboditiela. Następnie tym samym połonnikiem podawał zimną wodę już żołnierzom sowieckim.
Do Żegar wróciliśmy po prawie czteroletniej zsyłce 5 sierpnia 1944 r. Jechaliśmy wozem zaprzężonym w konia, którego ojciec wymienił od żołnierzy rosyjskich za wódkę, i w drugiego, pożyczonego od wujka. Koń rosyjski był nazwany Sybirakiem, prawie nigdy nie chorował i bardzo nie lubił dzieci. Nieraz uganiał się za mną, gdy go chciałem przywiązać na pastwisku.
Rodzinną wieś znaleźliśmy wyludnioną, ale prawie całą, jeśli chodzi o zabudowania. Podczas przejścia frontu w ciągu dwóch dni spaliła się tylko stodoła stojąca przy brzegu Gaładusia i dom Maciukanisów - dawna wioskowa karczma. Naturalnie nie było tych budynków, które zostały rozebrane na opał przez zamieszkałego tu Niemca. Ich właściciele byli już na Litwie. Stamtąd nazajutrz powrócił dziadek z babcią, też w wozie zaprzężonym w siwego Sybiraka. Chciałbym dodać, że dziadków ze względu na starszy wiek, Niemcy na roboty nie brali. Te konie przez kilka lat obrabiały nie tylko nasze pola, ale i tych rolników, którzy nie mieli żadnego konia. Znaleźliśmy jedną krowę, ale zaraz o tym sołtys powiadomił władze i ojciec musiał ją zdać dla wojska radzieckiego jako poniemiecką. Chociaż swoich zostawił cztery, nie licząc cieląt i owiec.
Pod koniec sierpnia, gdy mama coś chciała ugotować z obranych jabłek, już tak pod wieczór od strony wsi Dusznica, weszło do chałupy ośmiu żołnierzy niemieckich, uzbrojonych, ale wygłodniałych, jeden z nich został na zewnątrz. I proszę sobie wyobrazić, chwycili z wiadra obierki z jabłek i chciwie je zjedli. Kto by pomyślał przed kilku laty, że coś takiego się zdarzy „zdobywcom Europy”. Pamiętam, że mama popłakała się na ten widok, mówiąc, że na pewno gdzieś na ich szczęśliwy powrót oczekują ich matki. Ale czy wrócili?
Parę miesięcy później znów ktoś pod wieczór zapukał do naszego mieszkania. Przyszła kobieta w średnim wieku, a może jeszcze młoda, ale zabiedzona, z chłopcem mającym jakieś osiem-dziesięć lat, mówiącym tylko po niemiecku. Chłopak był ubrany w jakiś mundurek. Kobieta prosiła o nocleg i coś do jedzenia. Dostali kolację i nocleg w kuchni, a nazajutrz odeszli, kierując się na zachód. Do tej pory nigdy o tym nikomu nie mówiłem, ale zapewne obecnie już mogę, nie narażając rodziny na perypetie. A nawet się szczycę, że moi rodzice nie czuli nienawiści do narodu, którego władcy wywołali drugą wojnę światową i od których my sami ucierpieliśmy. Tak zresztą nas nauczał o wiele lat później, niedawno zmarły Papież Jan Paweł II.
Piotr Dapkiewicz
Żegary, 7 czerwca 2005 r. tekst zamieszczony w Almanach sejneński nr 3