Kanowicz przekroczył siedemdziesiątkę i od kilku lat mieszka w Izraelu. Powieści zawsze pisał po rosyjsku, sztuki sceniczne po litewsku, a jak to jest teraz – trudno powiedzieć. To wspaniały pisarz; nie sposób zapomnieć dawniejszych powieści, Świece na wietrze oraz Łzy i modlitwy głupców, ale ta najnowsza też jest doskonała. Zwykle porównuje się go do Singera, chociaż bardziej zestawialna byłaby zapewne proza Johannesa Bobrowskiego oraz Izaaka Babla, ale bez przesady: Kanowicz to Kanowicz.
Tę jego najnowszą powieść wydała Fundacja "Pogranicze", zlokalizowana w Sejnach – aranżując też przyjazd autora w grudniu 2001. Tekst znakomicie przełożył z rosyjskiego Aleksander Bogdański, a próg translacyjnych trudności był bardzo wysoki. Szkoda natomiast, że w korekcie nie wyłapano "literówek" – jest ich stanowczo za dużo.
Konstrukcja powieści, złożonej z mniej lub bardziej autonomicznych nowel, przypomina spiralę. Każda z tych nowel skupia się wokół jednej osoby i po części nakłada na nowelę poprzednią, a po części nie. W ten sposób tworzy się spiralny łańcuch narracyjny, w którym opowieść pierwsza oraz opowieść ostatnia odnoszą się do tej samej osoby; to matka rodziny Dudaków, Danuta-Hadassa.
Byłoby to więc poniekąd rondo, ale sytuacja początkowa oraz sytuacja finalna nie są zlokalizowane w tym samym czasie. Poszczególne nowele nie naruszają reguł sekwencyjności: wszystko "dzieje się" po kolei, jakkolwiek w tempie mocno zwolnionym. To wrażenie następstwa i jednolitości podkreśla też autorska narracja – mimo osobowego oznakowania wszystkich nowel żadna z postaci narratorem nie jest. Najwyżej czasem "użycza" swoich opinii.
Miejsce i czas akcji są dokładnie określone. Oto litewskie miasteczko Miszkine, blisko granicy sowieckiej, gdzie żyją razem Litwini, Żydzi, Polacy i jeszcze Rosjanie. Okres zaś jest wyjątkowo niespokojny, właśnie bowiem kończy się niepodległość Litwy, a zaczyna inkorporacja do ZSRR – ze wszystkimi sowieckimi konsekwencjami. Jednocześnie czuje się już bliskość nadchodzącej wojny.
Ale ważniejsza od tych realnych odniesień wydaje się częściowa lokalizacja zdarzeń na cmentarzu – to u Kanowicza stały wątek sytuacyjny – czyli w mieście snu. W domu grabarza miały kiedyś miejsce narodziny, na cmentarzu Jakub Dudak kopie nowe groby, więc łączy się tu początek oraz kres życia, i to polaryzuje emocje, jak też porządkuje oceny. Nie ma mianowicie wątpliwości, że życie jest egzystencją między tym początkiem i tym kresem.
Może to i zgrzebne, ale ważne spostrzeżenie. Bowiem tak naprawdę Nie odwracaj twarzy od śmierci jest uniwersalną przypowieścią o tej egzystencji właśnie, pojmowanej jako trwanie. Oraz o porządku owego trwania.
W świecie Kanowicza nic nikomu nie udaje się do końca; zarazem nie wszystko jest klęską. Wartość samą w sobie stanowi właśnie trwanie, codzienność, egzystencja w warunkach takich, jakie są. Trudnych, ponieważ świat nie jest przyjazny, ale też innych warunków nie ma.
Wszyscy mają jakieś nadzieje. Jedni liczą na Stalina, inni na Hitlera, i oczywiście jest to alternatywa ponura. Byłych prominentów, szaulisów, zresztą posiadaczy czegokolwiek, sowieccy funkcjonariusze wywożą na Sybir, lecz przecież wiadomo, że wkrótce, zaraz po wkroczeniu Niemców, zacznie się wywózka innych, w innym kierunku. Wychodzi więc na to, że można jedynie trwać – być ptakiem z jednym tylko piórem, który chociaż jest, nigdzie odlecieć ani uciec nie potrafi.
Tak właśnie trwa matka rodu Danuta-Hadassa Dudak, Polka, która całe życie przeżyła jako Żydówka; ponieważ potrafi przewidywać przyszłość, niczego już od tej przyszłości nie oczekuje. Trwa też ojciec kolejnej rodziny, stary krawiec Gedali Bankweczer, szanując jedyne co naprawdę ma: właśnie egzystencję.
Innym marzą się wprawdzie zmiany, wyjazdy, ucieczki, jednak realne tylko w wyobraźni. Nie wyjedzie zapewne do Palestyny syjonista Eliszeba, jej siostra Rejzł nie urodzi żywego synka, a szwagier Aron, enkawudzista, nie potrafi zbawić rewolucją świata. Bo dla nikogo ten świat nie jest łaskawy ani przyjazny: oferuje mniej niż mało, nic na zawsze. I akceptowany lub nie, inny nie będzie.
Tę mroczną sugestię formułuje Kanowicz bez rozgoryczenia jednak, bo wychodzi na to, że tak musi być, więc rozpacz nie miałaby sensu. Życie, chociaż generalnie smutne, nie jest wszak wyzute z momentów zabawnych ani z chwil radosnych, trzeba je tylko dostrzegać i cenić. Żyjąc w jakiej takiej zgodzie ze zgrzebną codziennością, bo taka jest powinność każdego człowieka. Co czasem historia umożliwia, a znów innym razem (jeśli ma się pecha) – nie. Ale z historią wygrać nie można.
Ta prawda: czas historyczny, w którym autor usytuował akcję swojej powieści, wydaje się dzisiaj czasem bardzo złym. Każdy ma nadzieję, że niepowtarzalnym. Ale tego nigdy nie wiadomo do końca.
Tym bardziej zatem autorska refleksja nad kondycją ludzkiej egzystencji – niekiedy smutna, a znów chwilami zabawna – nie jest przypisana ściśle do żadnego czasu ani do żadnego miejsca. Wystarczy pozmieniać kostiumy oraz dekoracje. Można z Kanowiczem zgadzać się lub nie, ewentualnie można częściowo, natomiast tę mądrą i piękną powieść na pewno przeczytać trzeba. Takich bowiem nie wydaje się codziennie.
Jacek Wojciechowski, "Nowe książki", 1/2002
Grigirij Kanowicz, Nie odwracaj twarzy od śmierci, Sejny 2001, Fundacja Pogranicze.