Nie jest to pierwszy tekst w polskiej prasie próbujący opisać wileńską rzeczywistość. I chociaż inny niż 99 proc. tekstów na ten temat, które się okazały ostatnio, to mający w moim odczuciu jednak ten sam duży minus. Wcale nie ten, że „dziennikarka zapamiętale kopie w jedną tylko bramkę. Nie dostrzegła najdrobniejszego argumentu uzasadniającego trwanie Polaków z Wileńszczyzny przy ich polskości, nie wypatrzyła w nas najmizerniejszej sympatycznej cechy <...>. Jesteśmy w jej reportażu tak prymitywni, nieokrzesani i dzicy, że aż niewiarygodni” jak zauważa na łamach „Tygodnika Wileńszczyzny" Lucyna Schiller-Dowdo. Nasze rodzime „orle pióra" umieją kopać w jedną bramkę może nawet dziesięć razy lepiej niż Wiernikowska. Po prostu jest schematyczny. Schematy oczywiście bywają różne, zależnie od tego jaką opcję autor wyznaje – „patriotyczno-bogoojczyźniana” czy „liberalno-giedrojciowską”. Jednak jak trafnie ocenił pewien mój znajomy koniec końców wszystko się sprowadza do tego, że „patrioci piszą, że „Polacy na Wileńszczyźnie - to bydło, ale bydło polskie, dobre bydło, a bydło dlatego że źli Litwini nie dają im się rozwijać”, a liberałowie piszą, że „Polacy na Wileńszczyźnie to bydło i bydłem zostaną, bo nie chcą się lituanizować i chodzić do normalnych litewskich szkol”...
Nie jestem kotem i nie chcę by mnie głaskano, a i na krytykę reaguje raczej spokojnie, ale muszę przyznać, że i ja po przeczytaniu tekstu Marii Wiernikowskiej mam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony sporo w nim gorzkiej prawdy o Wileńszczyźnie i litewskich Polakach: o Polakach na wiecach „Jedinstwa” (a propos nikt ich nie spędzał z kołchozów, jak się autorce wydaje, w zdecydowanej większości przybywali na nie z własnej woli); o tym, że ekspedientki, kelnerki, mieszkańcy w Solecznikach nie mówią po polsku, a w wileńskich polskich szkołach „słychać gwar mowy... rosyjskiej”; o tym, że „Polacy oglądają rosyjską telewizję, która o głowę bije słabiutką TVP Polonia. Słuchają rosyjskiego radia - zadziorne informacje i dowcipni didżeje, serwujący rosyjski pop przyciągają dużo więcej polskich słuchaczy niż polskie Radio znad Wilii, pachnące naftaliną”; o zawianych osobnikach wędrujących poboczem podwileńskich dróg, „którzy z trudem odróżnią niebo od ziemi”; i o tym, że każda krytyczna uwaga wkurza naszego nieomylnego Wodza („Słyszałam na antenie Radia znad Wilii wywiad z liderem Polaków na Litwie w dniu, kiedy uczniowie zaczynali rok szkolny strajkiem przeciw reformie edukacji. Waldemar Tomaszewski upierał się, że politycy nie mają z tym nic wspólnego, że to same dzieci i rodzice... Dziennikarka delikatnie zauważa, że odwoływanie się do strajku we Wrześni, gdzie Prusacy karali chłostą za mówienie po polsku, to przesada. Nie wiadomo, czy i tu wkrótce też nie dojdzie do rękoczynów - podbija bębenek europoseł. Jak długo uczniowie mają strajkować? Do skutku. Jak to? - drąży coraz bardziej wzburzona dziennikarka. Dzieci mają wychodzić na ulice, dopóki politycy się nie dogadają? Gęstnieje atmosfera i przy kolejnym pytaniu poseł wybucha. Ja wiem, pani tak naciska, bo pani mąż jest w rządzie! Ale nic się nie stało, posła nikt nie wyrzucił ze studia, dziennikarka nazajutrz przyszła do pracy, skończyło się naganą i przeprosinami, bo przecież wyborcy Tomaszewskiego to najlepsi słuchacze radia, a przywódca uciemiężonych Polaków jest pupilkiem Warszawy” – ten fragment szczególnie lubię, chociaż obawiam się, że diagnoza jest niezupełnie trafna; przeproszono Lidera nie dlatego, że jego wyborcy są najlepszymi słuchaczami owego radia (wyborcy AWPL jak i cała reszta litewskich Polaków słuchają Russkoje raio), tylko dlatego, że Tomaszewski ma bezpośredni wpływ na warszawskie dotacje z których to radio (jak i reszta lokalnych polskich mediów) się utrzymuje).
„Obawiam się, że ktoś mocno zamerdał jej obiektywizmem, a co za tym idzie obiektywizmem całego „Newsweeka” - pisze publicystka „Tygodnika Wileńszczyzny" sugerując zapewne w publikacji tego artykułu jakiś spisek litewski lub masoński. Ale „на зеркало неча пенять, коли рожа крива". Taka niestety jest część prawdy o Wileńszczyźnie i Polakach tu mieszkających. Prawda gorzka, niemiła, starannie zamiatana pod dywan przez lokalnych dziennikarzy i działaczy. Prawda z która wcześniej czy później będziemy musieli się zmierzyć, nawet jeśli dziś powszechnie się na Wileńszczyźnie uważa, że niewygodne pytania mogą zadawać tylko „wrogie elementy".
Zarazem jest to jednak tylko część prawdy i kształtowanie swojej opinii tylko i wyłącznie na podstawie takich obserwacji jest równie sensowne jak kształtowanie opinii na temat dzisiejszej Polski jedynie na podstawie obserwacji zaczerpniętych w popegieerowskich wsiach na Ścianie Wschodniej, rozmów z obrońcami Krzyża i medialnych doniesień na temat zniszczonych pomników w Jedwabnym czy Puńsku. Mimo to przyjmuje ten „Polaka wileńskiego portret własny” autorstwa Marii Wiernikowskiej do wiadomości i gotów jestem uznać za głos w dyskusji.
Jednak niestety dziennikarka „Newsweeka” nie tylko opisuje wileńskie realia, ale i próbuje udzielać „cennych” rad litewskim Polakom, kierując się bardzo kontrowersyjnymi założeniami i przesłankami, nie mającymi zbyt wiele wspólnego z prawdą. Po spotkaniu z uczniem jakiejś polskiej szkoły zastanawia się: „Ciekawe, do jakiej pracy szykują go polscy nauczyciele, którzy nie chcą, żeby ten młodzieniec zdawał litewską maturę. Widać nie chcą, żeby znał dobrze język kraju, w którym żyje. Bo najpierw sami nauczyciele musieliby się dobrze nauczyć choćby nazw geograficznych. Państwo litewskie proponuje im kursy doszkalające, ale powiedzieć nauczycielowi, że ma się uczyć?! Od nowego roku dostali dodatkowe zeszyty do nauki historii i geografii Litwy oraz wychowania obywatelskiego po litewsku, i o to ta cała awantura”. Otóż cała „awantura” nie jest wcale o „zeszyty po litewsku”, tylko o to, że uszczęśliwia się nas po raz kolejny na siłę. Nawet jeśli polscy politycy, nauczyciele, rodzice i uczniowie nie mają racji i swoim uporem przekreślają fantastyczne możliwości i kariery – to dajcie im prawo do tego błędu. „Z tylu różnych dróg przez życie każdy ma prawo wybrać źle”, o ile nie narzuca swojego wyboru innym. A Polacy go nie narzucają. Skoro chcą mieszkać, zdaniem Wiernikowskiej, w „skansenie” czy „na gdańskiej Starówce zbierać do kapelusza z Cepelii, śpiewając „Nie rzucim ziemi...” – dlaczego władze litewskie miałyby im w tym przeszkadzać? Zresztą i nie o te dodatkowe przedmioty po litewsku kopie się kruszą, tylko o ujednoliconą maturę z litewskiego, którą dzieciaki z polskich szkół już za dwa lata będą musiały składać według tych samych zasad co dzieciaki ze szkół litewskich, chociaż ci ostatni do tej matury (z języka przecież ojczystego!) szykują się przez lat 12, a Polacy będą mieli na przygotowanie zaledwie dwa lata! Do jakiej pracy, na jakie studia średniostatystyczny młody Polak po oblaniu takiej matury się nada, pani Mario?
Im jednak dalej - tym lepiej. Bo o to zdaniem Marii Wiernikowskiej jest na Litwie jednak ktoś, kto ma pomysł na polskie szkoły: „To dziewczyny z Polski, na które tutejsi krzywo patrzą, bo chciały Litwinów. Urodziły im dzieci, posyłają je do normalnych szkół, a w soboty same prowadzą społeczną szkołę polską”. Obawiam się, że jeśli tylko litewskie szkoły uznajemy za „normalne”, zaś jedyną receptę na „polski skansen” widzimy w przekształceniu polskiego szkolnictwa w szkółki niedzielne, to się różnimy z panią Wiernikowską zasadniczo. Znam mnóstwo wileńskich Polaków, którzy ukończyli lokalne polskie szkoły i zrobili zawrotne kariery w litewskim środowisku i nie znam żadnego Polaka, który ukończył litewską szkolę i osiągnął to samo. Nie dlatego, że absolwenci litewskich szkół nie robią karier na Litwie, tylko dlatego, że w większości przypadków już niestety nie są... Polakami. I obawiam się, że dzieciaki tych „dziewczyn z Polski” po ukończeniu „normalnych” szkół też Polakami już nie będą. Mam sporo zastrzeżeń do polskiego szkolnictwa na Litwie i jego poziomu, ale tylko dzięki polskim szkołom polskość tu przetrwała.
19.10.2011, vile
www.rojsty.blog.pl