Kończyła się praca w grupie laboratoryjnej i wyjazdy na Grodzieńszczyznę. Wiedzieliśmy, że zebrane przez nas materiały powędrują do szuflad w archiwum Katedry, do których rzadko kto zagląda, a zdjęcia zobaczy tylko kilka osób. W tekstach podsumowujących nasze badania mogliśmy przekazać tylko część swoich doświadczeń z Białorusi. Żal. Dla nas nie były to rutynowe badania etnograficzne. Debiutowaliśmy w roli „etnografów w terenie". Kiedy wiosną 1993 г., uzbrojeni w dyktafony, aparaty fotograficzne i kwestionariusze, pojechaliśmy po raz pierwszy okolice Lidy, wcale nie czuliśmy się pewnymi siebie badaczami.
Zdjęcia, które znalazły się na wystawie, były w większości amatorskie. Robiliśmy je dla siebie, bez zamiaru prezentacji. Tak więc pokazanie ich, razem z fragmentami naszych rozmów z ludźmi, nie miało być dokumentacyjnym aneksem do badań. Chcieliśmy zrobić zwyczajną wystawę, którą moglibyśmy pokazać nie tylko gościom Pałacu Kazimierzowskiego, ale również naszym przyjaciołom z białoruskich wiosek. Wszystko, co najważniejsze, zdarzyło się przecież w czasie spotkań z nimi.
Wystawę nazwaliśmy „Po prostu".
„Jakim językiem się tutaj mówi?" - pytaliśmy w pierwszych rozmowach. „Po prostu. Tu w wiosce to wszyscy po prostu. U nas wioska mieszana. I polskie, i ruskie, i wszystkie..."; „No, po prostu... Po prostu, no to po prostu, mówi się po prostu, ot my tak haworim, tak o, jak jest, prostymi słowy. I polskie słowo, i prawosławne, wot takije słowa".
Oglądając wystawę, można było zobaczyć drogę, którą przeszliśmy. Od samego początku - od rozłożenia mapy i wskazania miejsca: „Tu jedziemy". Rejon lidzki. Kołchoz imienia Czapajewa w Wawiórce (parafia katolicka), sowchoz Małe Możejkowo (parafia prawosławna), wioska litewska Pielasa, okolica szlachecka Surkonty, wioska polska, wioska ruska, wioska mieszana...
Drogi. „Szosza" grodzieńska, trakt z Feliksowa do Radziwoniszek, leśna ścieżka między Papiernią a Roubami... Rozległe aż po horyzont kołchozowe pola. Krzyże katolickie i prawosławne.
Wejście do wsi. Pierwsi ludzie, którzy wyglądają przez okna i zza płotów, ciekawi kim jesteśmy i czego chcemy. Zaproszenie na podwórko, do domu. Na obiad, na nocleg. Potem wracaliśmy do tych samych wiosek - już jako dobrzy znajomi, niemalże członkowie rodzin; przyjeżdżaliśmy na święta i po prostu w odwiedziny.
Ludzie wiedzieli, że wrócimy, czekali. Kiedy byliśmy tam ostatnim razem, Babka Maryja z Krasnowców, po pół roku niewidzenia się, przywitała nas: „Przecież mieliście być wczoraj. Chodźcie szybko! Obiad stygnie!"
Właśnie dzięki temu było możliwe wszystko to, co rasowy etnograf nazywa obserwacją uczestniczącą. Braliśmy udział w nabożeństwach w kościele i cerkwi. Byliśmy na ślubach i pogrzebach, na weselu, na listopadowych katolickich Zaduszkach i wiosennych prawosławnych „dziadach", zwanych Radaunicą. Na święta Paschy, po wsiunocznej w cerkwi, razem z hłykalnikami chodziliśmy po wielkanocnej kolędzie (fot). W innej wsi wpólnie ze śpiewakami pogrzebowymi czuwaliśmy przy zmarłym, śpiewając żałobne pieśni, które śpiewacy pieczołowicie spisują w specjalnych zeszytach. To wszystko pokazywały zdjęcia, cytaty z rozmów, nagrania pieśni. „My studenty iz Warszawy, z uniwersiteta, istoriu izuczajem" - przedstawialiśmy się. „Zbieramy folklor, stare takie historie, i inne takie różne" - próbowaliśmy wytłumaczyć nasze zadanie. Tytuł kwestionariusza brzmiał: „Stosunki etniczne", a naszym celem było dowiedzieć się, kto jest kim w rejonie lidzkim. Mieliśmy robić wywiady, szukać informatorów... Jadąc, wiedzieliśmy, że nasz teren to pogranicze wyznaniowe (prawosławno-katolickie), narodowościowe i językowe (polsko-białorusko-litewskie). W głowach mieliśmy gotowe terminy i odpowiadające im rubryki. Należało jeszcze tylko znaleźć właściwe odpowiedzi, i już wiedzielibyśmy wszystko.
Na miejscu bardzo szybko przekonaliśmy się, że nic tu nie jest takie, jak nam się wydawało. Musieliśmy zaczynać wszystko od nowa. Poznać język naszych rozmówców. Nauczyć się mówić gwarą białoruską, czyli po prostu. Przede wszystkim jednak zrozumieć język pojęć, które tworzą ich obraz świata.
Okazało się na przykład, że kluczowe dla nas pojęcie „narodowość" w ogóle tam nie funkcjonuje. Zamiast tego używa się słowa „nacja", które nie jest jednak dokładnym odpowiednikiem „narodowości". Nacja przeważnie utożsamiana jest z wiarą. Nasi rozmówcy, pytani czy nacja i naród to to samo, odpowiadali: „To samo. Nacja to jest nacja: nacja polska, nacja prawosławna, nacja muselmanów - to nacja." „A nacja i wiara?" - pytaliśmy dalej - „Każda nacja musi wierzyć w swoje". Tak więc miejsca, do których jeździliśmy, to nie tyle wsie zamieszkałe przez Polaków, Białorusinów i Litwinów, ile raczej wsie prawosławne, zwane tam ruskimi lub białoruskimi, i katolickie, zwane polskimi lub litewskimi, w zależności od tego, w jakim języku modlą się ich mieszkańcy.
Spodziewaliśmy się, że takie „pomieszanie światów" będzie źródłem konfliktów, albo przynajmniej sąsiedzkich zatargów. Ale wcale tak nie było. Przekonaliśmy się, że wioski „mieszane", małżeństwa „mieszane" i „pomieszany" język tworzą swoisty porządek, charakterystyczny dla kultury pogranicza. I nasi rozmówcy nie pamiętają, żeby kiedykolwiek było inaczej. Zawsze stały tu obok siebie cerkwie i kościoły. W każdej prawie rozmowie mówiono nam: ,,Boh adzin, wier mnoha". Oczywiście byłoby dobrze, żeby wiary „nie mieszały się" bo „kto jaki urodził się, niech i taki będzie", ale najważniejsze jest, żeby człowiek po prostu wierzył: „Wiara to musi być w każdym człowieku. Czy on prawosławny, czy on muselmanin, jeśli on będzie po prawdzie iść, to źle nie zrobi człowiek".
Z każdym następnym wyjazdem nasze „wywiady" stawały się coraz bardziej rozmowami. I często dotyczyły spraw ważniejszych niż „stosunki etniczne". Pani Nina ze Szpilek, której słowa stały się mottem wystawy, powiedziała nam: „Nadta ciażka razebratsa w etych wiarach, w etych ludziach... I ja dumaju, kab liepiej eto wsie naczalstwo wyższeje, wsie uczone adczapilisie ad tych ludziej. Jakij on radziłsia, chaj taki budzie, aby drużno żyli, aby lubili druh druha. Jakaja tut raznica, my dzieci adnaje płaniety. My dzieci adnaje płaniety. Nie zawisiť ad nas, ni Palaka ni Ruskaha. Zawisiť ad charoszaha czeławieka. Jeśli jeho dusza charosza, tak u jom Boh. A jeśli jon zbójca jaki, u jaho Boha ni ma. Chaj, on czi Paliak, czi jaki, wsierawno... Biełaruski jazyk, ruski jazyk, da jakim kto haworiť - chaj haworiť. Jak kto radziłsia - wsie wiery adnoho Boha."
Miejsce ekspozycji również miało znaczenie. Dzięki temu, że wystawa mieściła się na terenie Uniwersytetu, zobaczyliśmy, jak różne mogą być reakcje: od zdziwienia egzotyką wsi w ogóle, poprzez radość z poznania czegoś nowego, refleksję nad innością, wzruszenie, aż po zarzut sentymentalizmu i oburzenie na naszą niekompetencje. W księdze pamiątkowej wpisywano:
„Nie byłem. Obejrzałem. Byłem." Albo: „jak bardzo prosta i jednocześnie głęboka jest mądrość tych ludzi...", czy: „Bardzo przykry dowód ignorancji w problematyce białoruskiej. To doprawdy wstyd, że UW patronuje takim imprezom. Fałszywym i landrynkowym", ale też: „Nic z pychy kogoś, kto wie więcej i lepiej."
Katarzyna Dołęgowska
„Etnografia Polska", t. XXXIX: 1995, z. 1-2