1.
Widziana przez okular mikroskopu przypomina mapę prowincji o gęstej fakturze granic, rzek i dróg połączonych w sieć ogniskami splotu osobnych linii. Textus connectivus, tkanka łączna. Najbardziej zróżnicowana ze wszystkich tkanek. Wytwarza substancję międzykomórkową, budującą złącza, życiodajną. Pojedyncze włókna, luźno ułożone, osobne jak kreski Giacomettiego, nakładają się na grunt spoiwa, przez histologów nazywany istotą podstawową. To w niej zanurzone są komórki i włókna. Jest bezpostaciowa, wspólna dla wszystkich, wyłaniająca się u samego początku z mezenchymy, czyli tkanki łącznej zarodkowej, w której nie ma jeszcze włókien.
Choroba tkanki łącznej osłabia środowisko wewnętrzne organizmu. Zanika wytwarzanie przeciwciał, komórki tracą zdolność walki z „elementami obcymi”. Zagrożone są funkcje odżywcze, regeneracyjne, zapewniające elastyczność i przeciwdziałające krzepnięciu krwi. O dziwo, to nie sama komórka, ale substancja międzykomórkowa ochrania narządy wewnętrzne, stojąc na straży integralności ustroju organizmu.
Widziana przez teleskop nakierowany na Ziemię albo w Niebo tkanka łączna przypomina konstelację, społeczeństwo, wspólnotę. Widzimy ogniwa: gwiazdy, państwa, ludzi. Nie widzimy istoty podstawowej.
2.
Rozmowa toczyła się późnym wieczorem w klasztorze kamedulskim nad Wigrami. Był koniec września 1989 r. Czesław Miłosz zwrócił się do nas, do mojej żony Małgorzaty i do mnie, z pytaniem, co chcemy robić w nowej Polsce. Widząc nasze zakłopotanie, jego brat, Andrzej, szybko odpowiedział: „Przecież mówili ci, że chcą założyć fundację”. Dopowiedzieliśmy, że nosimy się z zamiarem przeniesienia się do Sejn z rodziną i przyjaciółmi i stworzenia tutaj ośrodka kultury. „No dobrze – nie ustępował poeta – ale czym będziecie się zajmowali?”. Z chaotycznej opowieści, którą zaczęliśmy snuć, jasno wynikało tylko to jedno, że mamy za sobą ciekawe doświadczenia teatru alternatywnego i działalności w podziemiu, ale nie potrafimy nazwać tych intuicji, które doprowadziły nas na polsko-litewskie pogranicze i kazały poszukiwać nowej formy działania w kulturze. „Książki zbójeckie” Miłosza, a także Vincenza, Stempowskiego, Mackiewicza, Ficowskiego, Konwickiego, Singera, Grassa, Bubera, Bachtina, Weil, Schulza, Gombrowicza..., czytane przez nas z bijącym sercem na ruinach „starej cywilizacji”, domagały się przełożenia na język nowych idei i praktyk. A tego języka jeszcze nie znaliśmy.
Potem rozmowa zeszła na sprawy życiowe, bo okazało się, że przepaść dzieli nasze marzycielstwo od warsztatu autora „Traktatu poetyckiego”, skoncentrowanego na konkrecie, detalach życia codziennego, uważnym przyleganiu do rzeczywistości. Było więc o dzieciach, szkole, mieszkaniu, funduszach... Czuć było jednak, że nie daje mu spokoju ta niemożność językowa. W pewnym momencie wstał i w milczeniu zaczął krążyć po pokoju. Aż zatrzymał się przed nami rozpromieniony: „Państwo zajmować się będziecie budowaniem tkanki łącznej! Czyż nie tak?”. Nasze „tak” było milczące, ale równie ostateczne jak zakończenie wiersza „Notatnik: Brzegi Lemanu”.
Wszystkim nam lżej zrobiło się na duszy. W pokoju było więcej światła i radości. Jak po narodzinach. Gdybyż ta wieczna chwila mogła trwać. Skąd mogliśmy wiedzieć, że słowo „tak”, wypowiedziane tego wieczora, oznaczać będzie wygnanie z polskiej ortodoksji i fakt, że gdziekolwiek byśmy się znaleźli, nie będziemy stąd.
3.
Pierwsze spotkanie z Czesławem Miłoszem przywoływałem dotychczas w krótkich relacjach, wywiadach, anegdocie. Naszą rozmowę ledwie muskałem pamięcią, opisując raczej okolice czasu i miejsca, jakbym lękał się zbliżyć do niej. A może nie było takich okoliczności, by zatrzymać się przy niej dłużej? Życie z „Pograniczem” nabrało przyspieszenia, i co było, szybko zasypiało pod rosnącą warstwą nowych wydarzeń. Nie słyszałem we śnie aniołów, powtarzających mi te słowa, ale dyktat był ten sam, co u Miłosza: „zaraz dzień / jeszcze jeden / zrób co możesz”. Dopiero teraz, gdy zamieszkałem w Krasnogrudzie, powrócił do mnie tamten wieczór, ze zdwojoną siłą, tak wyrazisty jak nigdy dotąd. Zdumiewające, ileż tam skrywa się zapowiedzi i nauk, które przyjdzie mi zgłębiać przez kolejne lata. Tak, Ciemno Wielmożny Profesorze: „Nawet śpiąc, pracujemy nad stawaniem się świata”.
Odzyskanie przyszłości | Zanim zdążyliśmy go zapytać o to, co było kiedyś, i jakie nosi w sobie wspomnienia, on już nas pytał o nową Polskę i nasze plany na przyszłość. Kolejne z nim spotkania i podróże tylko potwierdziły jego głód dyskusji z młodymi ludźmi i nienasyconą ciekawość nowego, które rodzi się wraz z przełomem ’89 roku. Od początku wektor naszych rozmów ustawił ku przyszłości. My chcieliśmy widzieć w nim wysłannika zatopionej Atlantydy, on chciał być powiernikiem naszego jutra.
Podczas innej rozmowy, już w Krasnogrudzie, powiedział, że prawdopodobnie jesteśmy pierwszym pokoleniem od stuleci, które na środkowoeuropejskich pograniczach ma szansę uchwycić nitkę długiego trwania, czyli odzyskać przyszłość. I niech nas nie zwodzi fakt, że sam był poetą-guślarzem, przywołującym zmarłych i żywych na obrzęd obcowania, powołującym się w jednym z listów do „Pogranicza” na słowa Simone Weil: „Skąd przyjdzie odrodzenie do nas, którzyśmy skazili i spustoszyli cały glob ziemski? Tylko z przeszłości, jeżeli ją kochamy”. Odzyskujemy przyszłość, przywracając pamięć istnieniu i zabierając zmarłych ze sobą w podróż, tak pracując świadomie dla tego, co kiedyś będzie. Teraz wiem, że linia powrotu biegnie do przodu.
Jedną z podstawowych zasad warsztatu praktyka pogranicza jest wychylenie wektora czasu ku przyszłości. Musi się to odbywać z zachowaniem heglowskiej reguły, o której też przypomniał nam Miłosz: „Przezwyciężyć, zachowując”. Uświadomienie sobie, jak długo – wskutek zaborów, wypędzeń, deportacji, totalitarnego zniewolenia – pokolenia przed nami żyły bez przyszłości, która została im odebrana, ma kolosalne znaczenie dla naszej pracy tak w Sejnach, jak w Wilnie, Czerniowcach, Târgu Mureș czy Sarajewie. Jesteśmy w błędzie, dopatrując się przyczyn niegasnących konfliktów narodowościowych czy kulturowych wyłącznie w przeszłości i usiłując im zaradzić albo przez gloryfikację własnych mitów przeszłości, albo przez zacieranie pamięci, w naiwnej wierze, że obojętność – jeden ze skutków lobotomii – lepsza jest od niezagojonej rany. Zebrane przeze mnie doświadczenie mówi, że na tę ranę najskuteczniejszy jest balsam odzyskiwanej przyszłości, zakorzenienia w długim trwaniu, póki oczywiście jest on gdzieś jeszcze w tej płynnej nowoczesności do zdobycia.
Esencja konkretu | Poeta i praktyk pogranicza dzielą warsztat pracy, wyposażony w narzędzia umożliwiające wydziedziczonym zbliżenie do rzeczywistości. Most, jak wiersz, buduje się z esencji miejsca, losów, imion, pamięci, ocalanych drobiazgów i doświadczanych dramatów, z esencji odsączanej z życia przez miłosną uwagę. Dlatego i poeta, i praktyk pogranicza muszą być ludźmi słowa „tak”, jak kiedyś mądrze o Miłoszu powiedział Tomas Venclova. Choćby dane im było zaglądać do czeluści wojen i czystek etnicznych, choćby sploty uprzedzeń i przeświadczeń o wyłączności własnej racji były jak węzły gordyjskie.
Czesław Miłosz odczytywał nasz wyjazd na prowincję i zatrzymanie się w Sejnach na życie, a nie tylko na jeden występ artystyczny, jako gest niezgody na zastępowanie konkretu, wszelkiego szczegółu tak zwanymi ideami ogólnymi, idées générales. Po latach, wiedząc już, czym się zajmujemy, potrafił więcej powiedzieć o tajnikach budowania tkanki łącznej, znowu dając rzeczy odpowiednie słowo: „»Pogranicze« przez 10 lat swojej działalności zajmowało się tym, co w naszej części Europy jest szczegółowe, konkretne, bolesne, a zarazem życiodajne. Sama nazwa »Pogranicze« oznaczała wybór sfery dla ludzi z zewnątrz niejasnej, gdzie trzeba być na miejscu, żeby ludzi o różnych językach i różnych tradycji rozumieć”.
Wymówione, wzmacnia się | Podczas tamtej wieczornej rozmowy z Czesławem Miłoszem trudziliśmy się nad znalezieniem słów określających naszą przyszłą pracę. Minęło wiele lat i dalej się trudzimy. Miłosz zainicjował wtedy jedną z najważniejszych pracowni w warsztacie „Pogranicza” – pracownię języka. Dzisiaj nasz leksykon jest dużo bogatszy, ale ciągle szukamy słów, które zbliżałyby nas do rzeczywistości „istoty podstawowej”, niewidzialnej w przestrzeni międzyludzkiej, nie nazwanej, a więc może nie istniejącej... Ludzie z zewnątrz pytali: „Po co wam ten ośrodek pomiędzy? Jeśli jesteście Polakami, macie polski dom kultury, jeśli Litwinami – jest przecież litewski. Kim jesteście?”. W takiej sytuacji znalezienie imienia dla swojej obecności jest tak samo ważne, jak znalezienie miejsca dla swojego warsztatu – w naszym przypadku w opuszczonym kwartale żydowskim w centrum miasteczka.
„Obrzydliwość spustoszenia”, o której pisał Miłosz, konstatując kres starej cywilizacji, obejmuje nie tylko erozję pamięci i materialną degradację, jak w przypadku zrujnowanych dworów i zdziczałych parków w Szetejniach i Krasnogrudzie, także utratę języka tworzącego textus connectivus. W zamian odziedziczyliśmy język zamykający nas w obrębie „swoich”, obronny, giętki jedynie w wyrażaniu konfliktu i naszej odrębności. Zatem odpamiętujemy dawne słowa, przywracamy wartość zdeprecjonowanym, autentyczność wytartym i skompromitowanym, tworzymy nowe. Któż wcześniej u nas mówił, że spotykamy się na naszej sejneńskiej agorze? A doskwierał nam brak i takiego miejsca, i określającego go pojęcia. Podobnie jak imienia dla budowniczego mostów – neimara, które odnaleźliśmy na Bałkanach. Z kolei słowo „pogranicze” nie miało tutaj dobrych konotacji, skoro wartością był czysty Polak albo Litwin, a o życiu decydowało nieraz zatajenie prawdy o własnych, mieszanych – jak w większości tutejszych rodzin – korzeniach. Trochę to trwało, zanim przestano nazywać nas „przygraniczem” albo „zarzeczem”.
Podobnie było z przekładami na języki obce. Na przykład na angielski usilnie nas tłumaczono jako „Borderline Foundation”. Trzeba było czasem całego wykładu, by wyjaśnić, że chodzi o borderland, coś diametralnie różnego. Któregoś razu w Barcelonie opowiadałem o etosie pogranicza przedstawicielom europejskiej sieci miast wielokulturowych. Ktoś z sali poprosił mnie wtedy, abym nauczył ich polskiego słowa „pogranicze”, bo angielskie intercultural dialogue jest już w Europie tylko irytującym sloganem. Od tego czasu zacząłem częściej posługiwać się polskim słowem jako trudno przetłumaczalnym, woląc opisywać jego sens, niż zdawać się na wypaczające ten sens ekwiwalenty. W mojej małej ojczyźnie słowo „pogranicze” też jest już oswojone, co w istocie znaczy „przypomniane”, a także i to, że wraz ze słowem staliśmy się częścią rzeczywistości, wprawdzie uwierającą czasem, ale swoją.
Długo można by snuć opowieść o słowach i związanych z nimi perypetiach w praktykowaniu pogranicza. Ułożone w leksykon, z pewnością dobrze służyłyby ludziom, którzy parają się tym niezwyczajnym rzemiosłem i zwykle wpadają w panikę, słysząc sakramentalne „więc czym się państwo zajmujecie?”, albo otrzymując do wypełnienia formularze z rubryką „zawód wykonywany”. Czyż nie warto jednak znosić te męki dla jednej chwili radości z odnalezionego słowa, które jak kamień wyciągnięty z rzeki mieni się znaczeniami do tej pory pozostającymi w ukryciu i urzeczywistniającymi to coś wewnątrz nas, co trwało w nie-do-istnieniu, choć upragnione? Z tamtej wieczornej rozmowy co pozostanie? Promienna twarz pana Czesława zbliżającego się do nas z darem słowa o budowaniu tkanki łącznej. Widzę go, jakby to było teraz, i słyszę z bliska jego rozmowę z japońskim poetą Issą:
Wiedzieć i nie mówić:
tak się zapomina.
Co jest wymówione, wzmacnia się.
Co nie jest wymówione, zmierza do nieistnienia.
4.
Minęły trzy lata od pamiętnego pierwszego spotkania i Czesław Miłosz ponownie odwiedził nasze pogranicze. Towarzyszyliśmy mu wtedy w podróży do miejsc rodzinnych na Litwie, a potem powróciliśmy razem do Sejn i Krasnogrudy. Przywiózł nam w darze książkę „Szukanie ojczyzny”, z dedykacją nawiązującą do naszej pierwszej rozmowy. W przedmowie pisał: „Istnieje polska ortodoksja, która ma różne odcienie, i spostrzegam, że znalazłem się poza jej obrębem. Nie sądzę jednak, że miano »prawdziwych Polaków« przyznawane tym, którzy ją wyznają, i wyłączenie heretyków ze wspólnoty cokolwiek załatwia. Niech będzie tak, że niektórzy czują się źle w kulturach etnocentrycznych. Użyteczność takich osobników na tym właśnie może polegać, że tworzą »tkankę łączną« tam, gdzie sprzeczne narodowe lojalności zdają się nie do pogodzenia”.
W kolejnych rozmowach dopytywał mnie, czy „dobrze wywiązał się z zadania”... Podkreślał, że na starość stało się to jego służbą obywatelską. W przedmowie do drugiego wydania książki też nawiązał do spełniania przez siebie funkcji „tkanki łącznej”, ciesząc się, że książka ma już swoje wydanie litewskie.
Dzisiaj mógłbym Czesławowi Miłoszowi powiedzieć, że książka „Szukanie ojczyzny” będzie jednym z podstawowych podręczników w „szkole budowniczych mostów”, czyli otwieranym właśnie w Krasnogrudzie Międzynarodowym Centrum Dialogu. Po nauki przyjeżdżać będą tu ludzie z różnych pograniczy Europy i świata, ponownie nawiedzanych „zbiorowym durem” megalomanii narodowej i uprzedzeń kulturowych. Wiem, że nieobce im będzie opisane w „Rodzinnej Europie” doświadczenie studenta z dalekich prowincji, którego podczas podróży na Zachód w 1931 r. na moście łączącym Szwajcarię i Francję witał napis obwieszczający, że „zabrania się wstępu Cyganom, Polakom, Rumunom i Bułgarom”. Będziemy dokładali starań, aby lekcja wyciągana współcześnie z podobnych doświadczeń nie utwierdzała ich w przekonaniu, że lepiej żyć osobno, we własnym zamkniętym świecie, lecz uświadamiała im, że dla każdej osobnej komórki życiodajna jest tkanka łączna.
Krzysztof Czyżewski, 29.06.2011, Źródło: Tygodnik Powszechny