Paweł Adamowicz… W stulecie Niepodległości gdański ratusz był gospodarzem debat obywatelskich pod hasłem „Polska! Polska! – ale jaka?” Prezydent zaprosił mnie z wykładem „Obywatele RP – swoi i obcy”. Dzisiaj powracam do niego, uświadamiając sobie jak tragicznie w tą opowieść wpleciony jest los Prezydenta Gdańska, obywatela miasta całym sercem oddanego jego duchowi wolności i S/solidarności. Mówiłem wtedy o polskim dramacie wspólnotowości, przesłoniętym radością z niepodległości, a potem zmarginalizowanym i zepchniętym w sferę podświadomości przez państwo narodowe, którym Rzeczpospolita nigdy wcześniej nie była. Interesowało mnie pytanie o tkankę łączną dla bardzo różnych ludzi, którzy znaleźli się w organizmie jednego państwa, obrysowanego na mapie nowymi granicami. Aby uchwycić istotę tego dramatu, musiałem uwolnić się od podziału na etniczno-religiną większość i mniejszości narodowe, religijne czy kulturowe.
„Obcymi” w RP stali się ludzie nieprzynależni do jakiejkolwiek kultury zamkniętej, a tym samym do wspólnotowości rozumianej inaczej niż współistnienie z innymi. Nieprzynależność ta nie wynika z odrzucenia lub wyparcia się tożsamości, na przykład narodowej, lecz z przekonania, że każdy człowiek może mieć w sobie więcej niż jedną tożsamość, a przede wszystkim z poczucia przynależności do wspólnoty szerszej niż te reprezentowane w dychotomii większości i mniejszości. W konsekwencji poczucia tej nieprzynależności „obcy” obywatel RP wywodzi się spośród „swoich” i jest przez nich silniej stygmatyzowany jako „nie swój” niż obcoplemieniec. Z wewnątrz, z głębi zbiorowej pamięci i międzyludzkiego współistnienia, kontestuje granice tą pamięć i to współistnienie zawężające lub zakłamujące. W konsekwencji „obcymi” w RP stali się „człowiek po prostu” i „człowiek pogranicza”, a więc obywatelki i obywatele nieprzynależni do wąskiej i wykluczającej innych „swojości”, których postawę uwierzytelnia humanizm, nakazujący im w pierwszej kolejności służyć dobru człowieka po prostu, bez względu na jego pochodzenie, narodowość i każdą inną tożsamość.
Przywoływałem Norwida, Brzozowskiego, Wittlina, Józefskiego i Miłosza by pokazać jak to się stało, że w naszych niepodległych dziejach człowiek skrył się za Polaka, a społeczeństwo za naród. Przywołałem odczyt Piłsudskiego wygłoszony w Teatrze Starym w święto niepodległości 1924 roku i te w żaden sposób nie chcące się zestarzeć słowa, w których nazywa siebie heretykiem: „Należałem zawsze do ludzi, którzy byli przeciwnikami »ghetta«, którzy się starali wyjść poza nie. Dlatego w każdym ugrupowaniu ludzkim, w którym kiedykolwiek byłem, byłem uważany za coś w rodzaju heretyka […] Wszystkie usiłowania zbliżenia ludzi do siebie, zmuszenia ich do współpracy ze sobą, pękały mi w ręku w jednej chwili, gdym tego zagadnienia dotykał. Nikogo namówić nie mogłem, aby przekroczył przekleństwo »ghetta«, przekleństwo języka »ghettowego«, aby Polacy zechcieli się zastanowić nad koniecznością współpracy, nad koniecznością umowy i nad koniecznością ugody już nie z zaborcą, lecz z samymi sobą”.
Swoją opowieść kończyłem refleksją nad zabójstwem prezydenta Narutowicza. Sens tej tragedii dla choroby polskiej tkanki łącznej pomógł mi uchwycić ksiądz Tołoczko, bliski memu sercu publicysta krajowego „Przeglądu Wileńskiego”. Szkicując kronikę wypadków z grudnia 1922 roku, Tołoczko potrafi uchwycić psychologiczną zmianę stosunku do osoby Niewiadomskiego, który z szaleńca i mordercy przeistacza się w „swojego”, który ksenofobiczną mową w sądzie zasłużył sobie na reakcje w rodzaju: „Ależ to nasz człowiek! To prawdziwy bohater!”.
Mord 1922 r. dokonany został zarówno na człowieku po prostu, jak i na człowieku pogranicza. Od tamtego momentu, niezależnie od tego, jak radziło sobie z tym państwo prawa, jak broniła się polska konstytucja i jak rozwijało społeczeństwo obywatelskie, ofiara „obcego” przeniknęła do podświadomości wspólnoty i po dziś dzień, raz silniej raz słabiej, stoi na straży „swojego człowieka” w RP. Można powiedzieć, że nie dla wszystkich obywateli RP „wspólna sprawa” tak się przedstawia i że marszałek Piłsudski, pragnący przezwyciężenia syndromu getta, nie jest dla nich „heretykiem”. Można wręcz przyjąć, że istnieje cała rzesza Polaków, którzy ponad wszystko stawiają „humanitność” i utożsamiają się z krajowym patriotyzmem. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że tych, którzy przy nazwisku Narutowicza mówią „nasz”, jest większość. Można wreszcie uznać, że po stronie tej większości stoi prawo i społeczeństwo obywatelskie. Możemy, a nawet powinniśmy tak uczynić. Tym bardziej, że „obcość”, którą tu rozważamy, nie jest obcoplemienna, lecz swoja, wyrastająca z jednego ciała organizmu zbiorowego, ze wspólnoty losów i pamięci. Powiedzmy nawet więcej – ta „obcość” jest bardziej „swoja” niż zrodzona ze zmowy partykularnych lojalności „swojość”, bo bliższa temu, co autentycznie wspólnotowe i ludzkie. Dlaczego więc człowiek po prostu i człowiek pogranicza zyskali w RP status „obcych”? Czyżbyśmy żyli w kraju radykalizujących się mniejszości oraz zagubionej większości, która nie jest do końca pewna swego, nie potrafi znaleźć dla siebie silnego wyrazu w przestrzeni publicznej i uwiarygodnić się jako „swoja”?
Pytam o to jeszcze raz dzisiaj, 14 stycznia 2019 roku, i wciskam te słowa w litą skałę polskiej ściany płaczu. Nie do Boga są adresowane. Tylko my możemy sprawić, że Paweł Adamowicz jest i będzie nas wszystkich swój. I to wobec jego tragicznej śmierci wszystko, co ludzkie raz na zawsze przestaje być obce.
Tekst Krzysztofa Czyżewskiego zamieszczony na facebooku, 14 stycznia 2019