Nie za obszerne dzieło zawiera relacje z podróży, galerię częściej szkiców niż portretów (cykl figur drohobyckich, imponujący poczet dziewięciu kolejnych proboszczów Słoczy), krótkie prozy, zapisy rozmów, duży korpus dziewiętnastowiecznych listów małżeńskich, fragmenty dziennika, piosenki, fotografie i różne specjalne kurioza. Pojemna formuła silva rerum przyjmuje wszystko cierpliwie, mnożąc wstępy, rozdziały, części i części tych części. Literatura pojmowana jest tutaj trochę reportażowo, jako powtarzanie prawdziwych i niesamowitych opowieści zza siódmej góry, zdaje sprawę z życia codziennego, przypomina historię konfliktów narodowościowych i przesiedleń, omawia niepokoje religijne mieszkańców wsi, ich metafizyczne koncepcje, lokalne wersje apokalipsy, spory katolików rzymskich z greckimi, jak również z kociarzami wszelkich frakcji. Gdzie indziej Trakt rekonstruuje galicyjskie parantele, i autor Lekcji martwego języka kłania się tutaj osobiście. W tym pomieszaniu udało się zebrać pokaźną ilość ciekawostek, jak chociażby temat egzaminu maturalnego z języka niemieckiego w Warszawie 1939 roku: Dlaczego Polska potrzebuje kolonii?
Płociński przyznaje, że bardziej nawet niż same historie interesuje go sposób, w jaki mu je opowiedziano, co wyjaśnia, skąd w książce tyle pieczołowicie przytoczonych cytatów. Tylko dzięki skłonności pisarza do zawierania licznych znajomości i jego szacunkowi dla tych ulotnych słów i zdarzeń, które zostały mu powierzone, otrzymujemy narracje przechwytywane na krawędzi zapomnienia, czasami nudnawe apoftegmata, stare listy, ustne przekazy historyczne trzeciej klasy, legendy rodzinne, prorocze wizje, zwyczajne zmyślenia i niegdysiejsze sny. Różne, powiedziałby Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, dyrdymałki, nie dorównujące jednak opowieściom Dyckiego wyrafinowaniem i indywidualnością stylu. Bo kiedy nie cytuje, autor Traktu pisze raczej sprawozdawczo, czasami nieśmiało zbliżając się do beletrystyki, co tylko uwydatnia radykalizm językowy tych, którym udziela głosu.
Według słów dziadka Tupskiego z Koterki, jednej spośród wielu dziesiątek postaci, które pozna czytelnik, od samego mieszania herbata słodyczy nie nabiera. I tak jest z książką Adama Płocińskiego, to taka wersja bez cukru dla zainteresowanych, inaczej mówiąc, kilka stron nienapisanego Bildungsroman, szarych i niewyraźnych jak zdjęcie autora na okładce, prywatne notatki z tego, co można zobaczyć podróżując wypożyczonym rowerem z dala od Warszawy, zanim się zostanie urzędnikiem. Czytałem na zmianę znudzony i zaciekawiony, a teraz zastanawiam się, czy dziadek Tupski wybudował już dom, jak minął dzień Karolowi z Głębokiego, i myślę o Trakcie jako o przyjemnie niekoniecznym, pozornie niepotrzebnym, egzotycznym dziwadełku. Dobrej lekturze dla kogoś, kto nie ma za dużo czasu, albo chciałby przez chwilę poczuć, jak to by było mieć.
Paweł Gołoburda, "Lampa"
Adam Płociński, Trakt, Sejny 2002, Fundacja Pogranicze.