Hollywoodzkim gwiazdorem zafascynowanym zdolnościami aktorskimi Hitlera, był nie kto inny, jak Charlie Chaplin, który również urodził się przed stu laty, sto godzin przed Hitlerem. On także w początkowym okresie swego życia żył na marginesie, odrzucony przez społeczeństwo: ojciec był alkoholikiem, matka spędzała życie w szpitalach, syn sypiał na dworcach i w parkach. Z oporami zawierał przyjaźnie, był trudny w kontaktach osobistych, miał jednak nieodparty dar oddziaływania na masy. Charlie Chaplin grał zresztą rolę Dyktatora, w filmie pod takim właśnie tytułem. Jest w nim owa słynna scena frenetycznego, triumfalnego igrania piłką – kulą ziemską. Aktor aż do groteski przerysowuje infantylną schizofrenię Tyrana. Jest to w grze aktorskiej swego rodzaju „indukcja” ludycznej demencji, w grze, która ociera się o dwuznaczne wspólnictwo. Kompozycja sięga do naiwnej sztuki, a maska szybko ulega rozdarciu w zastygłym grymasie demonicznej brzydoty.
„Być może Hitler był największym mordercą spośród geniuszy historii, mimo to jego sposób postępowania ma pewne elementy wspólne z formułą Chaplina. Obydwaj grali na odczuwanej przez ludzi marginesu potrzebie akceptacji”2.
„Czy zbiera pan jeszcze zabawne wycinki prasowe, podobne do tych, które opublikował pan w Anii de ucenicie ai lui August Prostul (Uczniowskie lata Głupiego Augusta)?” – zapytano mnie w 1981 roku w rozmowie, która przez długie miesiące z rzędu bulwersowała oficjalną prasę rumuńską. Powiedziałem wówczas: – „Artysta nie może ťuhonorowaćŤ czynników oficjalnych solenną negacją, poprzez traktowanie ich serio, bowiem wbrew własnej woli podbudowywałby ich autorytet, w jakiś sposób je uwiarygodniając. Artysta ucieka się do groteski. Przerysowuje to, co jest warte śmiechu, aby wydobyć więcej znaczeń... W dzisiejszym społeczeństwie, w którym wszystko miesza się ze sobą i nawzajem niweczy, istnieje zagrożenie, że śmieszność mogłaby pochłonąć także sztukę. Jednakże artysta, nawet jeśli jest na etacie błazna, stara się wziąć na siebie, choćby za cenę pozornego, chwilowego wyrzeczenia się swego ja, ową dwuznaczność, balansując na tej chwiejnej huśtawce, by zamienić stratę w późniejszy zysk”. W moim pojęciu Głupi August był artystą; odczuwałem z nim raczej głęboką solidarność, niż tylko powierzchowną empatię, wczuwając się w jego grę i przeznaczenie.
Gdzie się podział dumny i romantyczny ideał sztuki, pisanej przez duże „S”? Sytuacja artysty w świecie jest wciąż taka sama, jak sytuacja Głupiego Augusta, „der arme August”, jak pieszczotliwie zwracał się ojciec do Hansa Hartunga, rozumiejąc intymną naturę artysty, której później, już jako malarz, nigdy nie ujawnił – ani w życiu, ani w twórczości. Stary Tomasz Mann, pisarz rygorystyczny, poważny i etyczny, postrzegał artystów jako „śmieszne ekscentryczne skrzaty”, „błyskotliwych mnichów absurdu”, „podejrzanych” i „akrobatów”. W Wyznaniach hochsztaplera Feliksa Krulla Mann opisuje artystę jako istotę, która „nie jest kobietą, ale też nie jest mężczyzną, a zatem nie jest również człowiekiem”. Nazywa go „poważnym aniołem o szalonej odwadze, utrzymującym się w równowadze... wysoko ponad tłumem pod dachem namiotu”, odgrywającego akt powietrznego balansowania w wielkim cyrku świata.
Poeta pojawia się w wielkim cyrku świata jako Rycerz o Smutnym Obliczu, jakiś Głupi August nieprzystosowany do codzienności, w której jego bliźni oferują i otrzymują – według zadanego sobie trudu, możliwości i podstępów – porcje strawnej rzeczywistości. Ten dziwaczny „zawalidroga” marzy o innych regułach, o innych ocenach i nagrodach, szuka jakiejś samotnej kompensacji w związku z rolą, którą chcąc nie chcąc kreuje. Często jednak daje dowody zdumiewająco głębokiej znajomości współobywateli, choć wydawało się przecież, że ich kontakty były tylko powierzchownie. Od tych obywateli przejmuje, ale też im zwraca, rodzaj magii, która po trosze jest wykalkulowana i spontaniczna; są to sekwencje, które oni mogą rozpoznać nawet wówczas, kiedy pozostają tajemnicze oraz, na powierzchni, trudne – nie zawsze zrozumiałe, nawet dla niego samego. Jego słabość wydaje się nagle jakąś niekonwencjonalną siłą, która odchyliła się od swojego toru; jego osamotnienie, staje się głębszym rodzajem solidarności; jego wyobraźnia, najkrótszą drogą ku rzeczywistości. Ktoś mógłby powiedzieć, że jego twarz, we wszystkich wcieleniach, nagle zaczyna się odbijać w całym otaczającym go cyrku, a lustro obraca się szybko, coraz szybciej. To chwila łaski, krótkotrwały szok – chwila zauroczenia na arenie, która wstrząsa całą widownią na ułamek sekundy.
Ale cóż tu widzimy – czyżby sam tyran należał do trupy błaznów? Czyż wątły włóczęga oraz uczony w piśmie rozpozna siebie w tej nowej twarzy, w tej oszpeconej masce, w której nie sposób rozpoznać dobra, prawdy i piękna, lecz tylko ich przeciwieństwa? Tyran jest tym, który manipuluje, rozkazuje, siłą poddaje dyscyplinie, karze i wynagradza według suwerennych sadystycznych norm zła, kłamstwa i brzydoty. Tyran: niezliczone, perfidne przebrania, zęby szczerzące się z zadowolenia, okazałe i prześmieszne mundury, zbijające z tropu ataki histerii, które raz są ochrypłym i bestialskim rykiem, raz kwileniem przerażonego dziecka, raz znów podrygiwaniem podchmielonego kozła, czy też mrożącym chłodem paraliżem wampira.
Nie jest jednak tak, by nie można było uwierzyć, że poeta-klown rozpoznał tę twarz w swoich koszmarach i peregrynacjach. Zupełnie jakby dane mu już było kiedyś, gdzieś znosić nienawiść i kaprysy tyrana. Tak, bez wątpienia, to także jest twarz człowieka, nawet jeśli skrywa się pod grubymi warstwami wykruszających się szminek i gęstych barwiących kremów. Tak, tak, nieszczęsny człowiek, próżny fanatyk, opętany przez chimerę władzy, po prostu biedaczysko, samotny cierpiętnik starający się przemienić swe słabości w autorytet, swój strach w pewność siebie, swoje choroby w przemoc i farsę.
I oto, na wypełnionej zgiełkiem arenie, Głupi August spotyka się z Klownem Władzy. Ich spojrzenia krzyżują się. Czy ta krótka wymiana może zawrzeć w sobie całą tragikomedię ludzką? To jest przyciąganie przez odrazę, silna reakcja katalizowana przez przyciąganie przeciwstawnych sił? Czy w zakodowanym scenariuszu pod nazwą Życie na Ziemi można porównywać tych, tak bardzo różne grających role aktorów? Tylko pod warunkiem, że będziemy to przedstawienie oglądali z Księżyca albo jeżeli, oślepieni z powodu zbytniej bliskości, przestaliśmy już w tej globalnej i zawrotnie zmieniającej się maskaradzie dostrzegać kontrasty.
Artysta, który żył pod rządami tyranii, (a nawet ten, który nie miał z nią do czynienia) nie może ignorować owej, nie do pokonania bariery moralnej, dzielącej obie te role. A jednak to właśnie on, zdolny postrzegać spektakl człowieczy z kosmicznej odległości, jest gotów zagrać w nim rolę swego przeciwnika aż do całkowitej identyfikacji z nim; przebędzie wówczas cały dzielących ich dystans, by przyjrzeć się badawczo swemu przeciwnikowi z ową ciekawością, fantazją i dokładnością, jakiej domaga się zadanie, którego się podjął.
Historia cyrku, jako historia po prostu? Z jej dziwaczną przeciwstawną parą: Artysta Głupek i Klown Władzy?
Czy artysta jest Głupim Augustem? Czy tyran jest Białym Klownem? Czy Hitler jest Białym Klownem i czy Chaplin, który odgrywał go z dziecięcą ironią, jest tradycyjnym Głupim Augustem? Czy ów moment spojenia ludzkiej dynamiki jest momentem prawdy w wielkim cyrku świata?
Chociaż jeszcze do dziś boleśnie odczuwam owo mroczne promieniowanie Hitlera i Stalina na moje dzieciństwo i młodość, prawdopodobnie nigdy nie mógłbym naprawdę zrozumieć istoty tego zjawiska, gdybym – już jako człowiek dojrzały – nie był zmuszony znosić, aż do granicy uduszenia się, paranoi małego prowincjonalnego tyrana, który stopniowo powiększył arenę makabrycznego cyrku do rozmiarów całego kraju.
„Antonioni jest milczącym Głupim Augustem, niemym i melancholijnym... Picasso? To triumfujący Głupi August, śmiały, bez kompleksów, wszystko potrafiący zrobić; w ostatecznym rachunku to on wyjdzie zwycięsko z walki z Białym Klownem”3.
W książce Europejczycy Luigi Barzini opisuje wrażenia ze swego pierwszego spotkania z Hitlerem: „Wydał mi się wówczas postacią zabawną jak z burleski, ponurym klownem... Był zbyt nieprawdopodobny, by mógł się długo utrzymać – taki wyciągnąłem wniosek; nie ma więc powodu do niepokoju... Nie miał on większych szans niż podjęta przez Mussoliniego próba odbudowy Rzymskiego Imperium”.
Hitler, Biały Klown! A Chaplin, jego naśladowca (lub interpretator) jest Głupim Augustem? Błazen, w naciągniętym na jedno ucho czarnym kapelusiku, w szerokich i za długich spodniach, z elegancką laseczką dandysa.
Maska Białego Klowna odpowiada antynomii występującej w tak bardzo nam bliskich baśniach o dobrych i o złych: „Twarz biała, jak u widma: nad dumnymi brwiami znaki przypominające accent circon-flexe; usta zaznaczone jedną ostrą, antypatyczną, zimną kreską” – mówi Fellini – „lodowato autorytarny jak niektóre zakonnice prowadzące przedszkola”, ale przede wszystkim przypominający „wypindrzonych faszystów, w czarnych błyszczących jedwabiach, ze złotymi epoletami i szpicrutą w ręku (typowy rekwizyt klowna...), wykrzykujących wojskowe rozkazy”.
Czy zbyt trudno byłoby określić, co nieodwołalnie dzieli Augusta od Białego Klowna? „Istnieją Klowni (Biali), którzy mieli przeszłość Augustów, ale nie ma ani jednego Głupiego Augusta, który zaczynałby od bycia Klownem. Może dlatego, że naturze pobłażliwej łatwiej symulować autorytet, niż naturze autorytarnej udawać, że jest pobłażliwa”4.
Nasz żałosny lokalny klown... Jego śmieszne, samochwalcze i piętrzące się pompatycznie tytuły, jego niekończące się przemówienia, pełne pustych banałów z ich, całą wieczność trwającymi, ochrypłymi przeskokami od rzeczy wzniosłych do przyziemnych, z monotonnymi inwektywami i błędami gramatycznymi. Strach przyspieszał postępy jego fanatyzmu, a fanatyzm kamuflował się w cwaniactwie; jego bełkot i marionetkowa gestykulacja, jego maniakalna nachalność, schizofreniczna pracowitość, bezradność wobec wszystkiego, co miało jeszcze odwagę pozostać przy życiu, wobec wszystkiego, co spontaniczne.
Iluż zaczynało jako nieszczęśni Auguści, tuzinkowi malarze pokojowi, upokorzeni prowincjonalni seminarzyści, terminatorzy zagubieni w małych szewskich warsztatach gdzieś na przedmieściu. „Księżycowa fascynacja, nocna upiorna elegancja” Białego Klowna?... „Biały Klown straszy dzieci, ponieważ uosabia obowiązek albo, jeśli posłużymy się modnym terminem, represje” – czytamy u Felliniego. Represje miałyby być modnym terminem? Kiedyś mógłbym uśmiechnąć się z wyższością albo wybuchnąć chorobliwym śmiechem. Dla nas represje były bezpośrednią rzeczywistością, powietrzem, którym oddychaliśmy na co dzień, tworzyły atmosferę każdego miejsca pracy i restauracji. Dzieci naśmiewały się z tyrana, trudno im było zrozumieć, jak to się dzieje, że panuje nad życiem dorosłych, którzy ich otaczają. To jeszcze jeden paradoks, którego tajemnicę posiadł jedynie mały klown, ON, który – w odróżnieniu od Hitlera lub Stalina – budzi już tylko śmiech...
Śmieszność ma swoją tajemną siłę, własne sposoby dywersji i brania odwetu! Fellini nieraz przypomina o anonimowym obywatelu, „dziecięciu postawionym w sytuacji jakiegoś Głupiego Augusta” i jego stosunkach z matką (państwo, policja, władza), która stale mu czegoś zabrania (tego nie, tamtego nie).
Nasz klown zarządzał krajem jak przeogromnym przedszkolem zmilitaryzowanych i pracowitych dzieci, ale nie znosił swoich „dzieci”. Jeżeli starały mu się przypodobać, opluwał je i tłukł; kiedy mu się sprzeciwiały, zamykał im usta; jeżli chorowały, posyłał im w prezencie trumnę i pokwitowanie z zakładu pogrzebowego. Porządek i dyscyplina były jedynymi cnotami anonimowego tłumu, jakie tolerował. Z maluczkimi, z których się wywodził nasz „umiłowany, najukochańszy, najbardziej szanowany, najbardziej rewolucyjny” syn narodu, w kontakcie pozostawał tylko personel porządkowy. Ci, którzy rzucali się na samochód prezydenta, aby mu wręczyć petycję, ginęli potem bez śladu. Płaszcz, berło, pałac, hymn, ordery...
I te jego polowania!...
Nafaszerowane narkotykami niedźwiedzie, z cieknącą z pysków śliną, skute łańcuchami, wygłodzone – wiele dni przed datą polowania nie dawano im ani jeść, ani pić5. Teren polowania nadzorowany z powietrza. Czerwony helikopter prezydenta ląduje na dziedzińcu zamczyska. Goście z cyrku partyjnego, z cyrku prasowego i z zagranicznych ambasad. Funkcjonariusze służby bezpieczeństwa przebrani za kelnerów. Osobista ochrona klowna ukryta w rowach zamaskowanych gałęziami stoi na czatach. Stopniowo budzące się z odrętwienia niedźwiedzie, poruszające się niepewnie, potykające się, otumanione. Pierwszy łowca cyrku składa się do strzału, mierzy: wpierw zamknął prawe oko, potem lewe. W chwili, gdy towarzysz naciska spust, jednocześnie z nim strzelają wolni strzelcy z securitate, strzelają z broni z tłumikami, salwa po salwie. W rytmie hymnu narodowego główny klown wypina pierś, na której przypną mu złoty medal: najlepszy strzelec epoki.
A jego czarny ulubieniec labrador? Urodził się w Anglii jako sir Gladstone, w cyrku zmieniono mu imię, teraz jest towarzyszem Corbul (Kruk). Odżywia się po królewsku, karmiony wyłącznie brytyjskim jedzeniem dla psów, które przysyła co tydzień z Londynu ambasador cyrku. To właśnie jest jego główne zadanie dyplomatyczne. W hierarchii cyrku pies ma rangę dostojnika, ale jego pozycja jest wyższa niż byle generała, admirała albo szefa wywiadu, policji czy cyrkowego wojska.
„Białe Klowny zawsze rywalizowały ze sobą o to, czyj strój jest najbogatszy” – powiada Fellini. Słynął z tego Theodore, który „na każdy dzień roku miał inny kostium”. Nasz klown narodowy również ma na każdy dzień inny garnitur. Uzasadnieniem tej inscenizacji na ogromną skalę było nie tylko śmieszne zarozumialstwo, ale również strach. Garnitur na oficjalne obiady i garnitur, w którym składa wizyty robocze, garnitur przeznaczony na wielkie zgromadzenia ludowe i garnitur na tajne posiedzenia, każdy garnitur, wszystkie garnitury klowna narodowego są sprawą wagi ogólnonarodowej. Ubraniem i codziennym żywieniem klowna zajmują się specjalne służby securitate. Każdego dnia nowy rekwizyt: od skarpetek i chusteczek po garnitur i pantofle. Każdego dnia specjalny dom mody przysyła wszystkie akcesoria, każdego dnia specjalne laboratorium przeprowadza analizę artykułów spożywczych i ustala odpowiedni jadłospis, ale wykonuje także analizę resztek wydalanych po strawieniu przez najcenniejszy żołądek narodu. Specjalne ekipy przy pomocy wykrywaczy promieniowania kontrolują gabinet i pokój wypoczynkowy, wieczne pióro i pisuar. Czy przypadkiem ubranie lub jedzenie albo meble nie zostały zakażone przez jakiegoś dywersanta, pragnącego ratować poddanych. Pod koniec dnia noszone ubranie stempluje się czerwonym i zielonym tuszem (są to kolory skrajnej lewicy i skrajnej prawicy), i odsyła do prezydenckiego krematorium, które – podobnie jak specjalny dom mody albo specjalne laboratorium żywności i fekaliów – należy do bardzo rozbudowanej służby wszechstronnie rozwiniętego bezpieczeństwa cyrku6.
„Biały Klown to taki, który wymierza policzek”, mówi Fellini. Nasz sadystyczny klown narodowy zakazał jedzenia, oświetlenia, ogrzewania, podróży. Zburzył cerkwie i archiwa.
Matka, ojciec, nauczyciel narodu? Czy Biały Klown jest wyrazem ideału, rycerzem utopii? Czy też niezastąpionym wizjonerem przyszłości, który – niezależnie od okropności efemerycznej teraźniejszości – koncentruje się tylko na tym, „co jest do zrobienia”? „Lodowato autorytarny, jak niektóre zakonnice prowadzące przedszkola?”
Mniej więcej przed piętnastu laty poznałem lekarza, który w czasach, gdy partia komunistyczna była zdelegalizowana (1923–1944), siedział w tej samej celi więziennej, co nasz wielki klown. Byłem ciekaw opinii kogoś, kto widział go z bliska, obserwował jego codzienne, banalne zachowania wówczas, gdy był tylko trybikiem w tajnym systemie konspiracji. „Ja ich oceniam według bardzo prostego kryterium. Staram się wyobrazić sobie, jaką pracę mógłbym im powierzyć w moim szpitalu. Jeden jest dobrym administratorem, ktoś inny nadaje się na kierowcę, ktoś jeszcze inny na kasjera, a ktoś na dozorcę. Ten czy ów mógłby zdobyć kwalifikacje i ewentualnie zostać laborantem albo mechanikiem konserwującym sprzęt. No tak, ale ten... nie, ten nie potrafiłby doprowadzić do końca żadnego powierzonego mu obowiązku, ani też wykonać żadnego praktycznego zadania. Nigdy nie pracował, nie wyuczył się żadnego zawodu i nie byłby w stanie nauczyć się czegokolwiek. Jedyne, co potrafił, to przemówienia i zarządzanie innymi. Nie, nie zrobiłbym go nawet nocnym dozorcą”. Doktor nie potrafił mi jednak wytłumaczyć, dlaczego oni (tak mówił o swoich byłych towarzyszach, sprawujących teraz władzę i tworzących ową odrażającą „nową klasę”), którzy wtedy byli przecież jego towarzyszami i przełożonymi, dopuścili do tego, że właśnie ten człowiek już w tamtych latach został instruktorem politycznym. Aż rzucało się w oczy, że była to sytuacja nienormalna, że przeczyła wszelkim kryteriom, jakie mógł uznawać lekarz o jego inteligencji, uczciwości i odwadze.
Przedszkolacy ubrani w mundurki z insygniami w klapach. Pionierski salut. Hymn. Przywódca... Rodziny, które otrzymały przydziały mieszkań w blokach zarządzanych przez kogoś należącego do „organów porządku i dozoru”. Całe dzielnice wspaniałych willi i mieszkań rodzinnych obrócone w proch i pył, by zrobić miejsce dla typowych bloków mieszkalnych, w których łatwiej można obserwować życie lokatorów i nim kierować. Rozległy program zniszczenia wsi po to, by chłopskie gospodarstwa przekształcić w „kompleksy rolniczo-przemysłowe”, by zlikwidować różnice między wsią a miastem..., to znaczy uczynić z chłopów pracowników najemnych, stłoczonych razem z rodzinami w blokach. Tak jak w ulu – jeden plaster na drugim, rodzina przy rodzinie, pod inną rodziną i nad inną rodziną. I wszystkie kobiety – bez różnicy, na wsi i w mieście – poddawane okresowej kontroli ginekologicznej, aby przypadkiem jednej z ciężarnych nie przyszło do głowy spróbować pozbawić państwo-właściciela jednego z przyszłych poddanych. I starcy ewakuowani do specjalnych rezerwatów, by tam pracowali w ogrodach warzywnych i pilnowali bydła. I jeszcze psy i koty z bloków mieszkalnych eksterminowane, aby nie zakłócały odpoczynku „ludzi pracy”. I jeszcze w każdym aparacie telefonicznym inny, mikroskopijny mechanizm nagrywający, aby państwo-nadzorca mogło lepiej poznać swoje ofiary i dzięki temu opiekować się nimi „w sposób naukowy”.
Porządek, jak największy porządek i dyscyplina, jak najwięcej dyscypliny... I jak najwięcej dozoru (prawdziwy rekord światowy: jeden w pełni zatrudniony policjant na piętnastu obywateli i wielu „dobrowolnych” informatorów na każdego oficera policji). Cała ta ogromna masa donosicieli miała czuwać nad tym, by reszta niegodnej ludności przypadkiem nie zdradziła tajemnicy państwowej: nazwy miejsca pracy i wielkości słoików na marynaty, formuły bomby atomowej i rozmieszczenia pisuarów w terenie, przezwiska prezydenta i liczby miejsc w domach wariatów, mapy kraju i technologii produkcji nici... Żeby obcokrajowcy przypadkiem nie poznali tajemnic cyrkowego raju! Unikanie wszelkich kontaktów z cudzoziemcami stało się zaszczytnym obowiązkiem każdego, kto chciał przeżyć.
W ostatecznym rachunku wszystko (jego ulubione słowo: wszystko) prowadziło do niego. Zróbmy wszystko, Wszystko, WSZYSTKO – skanduje zawsze zachrypnięty, monotonny głos. Stały wzrost roli przywódcy... nieustający wzrost roli przywódcy... porządek, porządek, dyscyplina, jak najwięcej dyscypliny... i nieustanny wzrost przewodniej roli przywódcy.
Przed wielu laty, jedna z moich znajomych chciała się przeprowadzić z peryferyjnej dzielnicy do śródmieścia. Znalazła jakieś nieduże mieszkanie przy Calea Victoriei. Kiedy chciała podpisać umowę kupna-sprzedaży, dowiedziała się, że potrzebna jest specjalna zgoda, ponieważ okna mieszkania wychodzą na ulicę, a Calea Victoriei to jedna z tras, którymi klown rano, punktualnie o ósmej, jeździ do Centralnego Komitetu Budowy, gdzie ciężko pracuje do wieczora i punktualnie o godzinie 20.00, jedną z prezydenckich tras, wraca do swojej wilii. „Święte ulice” znajdujące się w orbicie gwiazdy...
Porządek, jak najwięcej porządku i dozoru, nieustanna czujność, żeby się tylko nie zdenerwował, żeby nie zachorował, żeby przypadkiem nie zdarzył się tak bardzo przez wszystkich oczekiwany wypadek, śmiertelny i wybawicielski.
Najcenniejszym bogactwem jest istota ludzka, to znaczy: on. Prezydenccy astrologowie odkryli, że taki osobnik jak on, pojawia się raz na pięćset lat.
To usprawiedliwia pieczę sprawowaną nad jego żywieniem, wydalaniem, uzbrojeniem oraz trzystoma sześćdziesięcioma pięcioma parami spodni, pantofli, skarpetek, kalesonów, kapci, piżam i szlafmyc, które miały tylko jedno przeznaczenie. Dotyczy to także fotografa, fryzjera, masażysty, charakteryzatora. I jeszcze osobistej ochrony, i sobowtórów, i tłumaczy na trzysta sześćdziesiąt cztery języki świata, których nie znał, i służb informacyjnych, i służb dezinformacyjnych, i służb napromieniowujących, i służb zwalczających napromieniowanie, i ruchomej latryny, i niewidzialnego prysznica. I rewolweru z tłumikiem. Wszystko to służyło jednej jedynej produktywnej instytucji, jaka w tym kraju istniała: kultowi klowna.
No i jest jeszcze, oczywiście, Kociak.
„Jedynym klownem rodzaju żeńskiego, który wciąż cieszy się sławą, jest Miss Lulu. Gelsomina i Cabiria z moich filmów, to dwa Augusty. Nie są kobietami, są bezpłciowe” – twierdzi Fellini. Naturalnie, August Charlot nie ma płci, jest „szczęśliwym kotem, który otrzepuje swoje futerko i idzie tam, gdzie go oczy poniosą”. A sypiający razem Flip i Flap (Laurel–Hardy) to „dwa niewinne Augusty, których charakteryzuje absolutny brak cech płciowych. Właśnie dlatego doprowadzali ludzi do śmiechu”.
A więc Kociak? Szczerbata kochanka i uczona analfabetka, komisarz w spódnicy i stara rozhisteryzowana wiedźma, mateczka porno? Żona Białego Klowna: ona również miałaby być Białym Klownem?
Ludzie śmieją się, nie tylko w duchu zresztą, z pierwszej pary, która wciąż odgrywa ten sam numer: pierwsza para. Parweniusze w galowym stroju cesarskiego szczę-ścia – coś takiego można zobaczyć jedynie w cyrku. On z szarfą i berłem. Ona w książęcej todze, do której poprzyczepiano dyplomy naukowe i świadectwa szczepień. On gawędzi sobie to z Kojakiem, to z Abdullachem Jasserem, to z Santiago Carlosem, to znów z Kim Kung Kangiem lub Benito Mafioso – rozmawiają o przyszłych, zakrojonych na światową skalę, operacjach mających na celu likwidację przeciwników i przygotowanie do życia w katakumbach tych, którzy przeżyją.
Wstydliwy i nieśmiały, wyładowuje swoje obsesje w niekończących się bełkotliwych tyradach, powtarzanych przed wszystkimi mikrofonami w domu albo w rezydecji. A jego mała Lulu zamiast środków nasennych pochłania wieczorem kilka filmów porno i zasypia. Z otwartymi ustami i w rozpiętym szlafroku.
Miss Lulu, Lulette, Lena, Leanţa – to rozpustny Biały Klown, który zdominował partnera i terroryzuje świtę. Kompleks seksualny? Niepewność? Frustracja? Wszystko razem? Wierność tego stadła... Hitler był tylko starym kawalerem. Ejże! Biedny Hitler! Mówiono o nim obojnak. Ktoś może być obojnakiem nawet po tym, jak żona go wykorzysta do spłodzenia dzieci. Trudno go sobie wyobrazić w tej sytuacji, ale jego partnerkę można – jak spuszczona z łańcucha, szczerzy zęby, przytłacza go, podbechtuje. Pierwsza para: obojnak i uschła matrona!... Miss Lulena. Kaczy chód, czerwone dziąsła, ostre żółte zęby, ślina spływająca z rozdziawionych ust. Wściekły obojnak, jąkała w czerwonej piżamie z galonami i orderami, zbliża się do Miss Honoris Causa, bezwstydnej dziwki.
Naczelny dowódca nigdy nie był na żadnej wojnie, najwyższy luminarz nie ukończył gimnazjum. Na jej okazałym biurku czuwa w złotej ramie jego fotografia, wyretuszowana przez najlepszych specjalistów z Interpolu. Na jego prezydenckim biurku obscenicznie kołysze się, w platynowych ramkach zdobionych kwiatuszkami i gwiazdkami, bezcenny uśmiech jej brzydoty: Miss Lulena, obwieszona klejnotami, medalami i fałszywymi tytułami, właściwie nie, tylko oszukańczy Kociak.
Rozkraczona – nawet na świąteczno-prezydenckich fotografiach – Lulena zawsze torebką osłania swe „przyrodzenie”, jak to niestrudzony lud z humorem nazywa owo bezwstydne, pierwotne miejsce.
Tekst Felliniego dostarczał mi autentycznie dziecinnej, mściwej przyjemności. Czytałem go tylko z jednej perspektywy, zawsze z tym podtekstem w głowie – by zestawić naszego narodowego klowna ze wszystkimi innymi Białymi Klownami. Tak, rzeczywiście, „usta zaznaczone tylko jedną ostrą kreską, zimne, antypatyczne”, brzydka twarz, w miarę popełnianych potworności coraz szpetniejsza, pełno na niej plam iĘszminki, zmarszczek iĘprzekleństw. Tak, „lodowato autorytarny, jak niektóre zakonnice prowadzące przedszkola”. Tak, jedwabie, epolety, szpicruta. „Przypominający wypindrzonych faszystów w czarnych, błyszczących jedwabiach, ze złotymi epoletami i szpicrutą w ręku – tak!”. Biały Klown w swoim „dążeniu ku wyższym celom” w budzących wesołość i żenująco małomiasteczkowych improwizacjach, pozbawionych stylu i jakichkolwiek innowacji, á la generał Duvalier albo Idi Amin.
Zaczytywałem się tekstem Felliniego, który dostarczał mi sekretnych przyjemności; nie potrafiłem czytać go bezstronnie. W państwie totalitarnym wszystkie szczegóły codzienności, wszystkie słowa i gesty nabierały znaczeń odbiegających od ich rzeczywistego sensu, znaczeń ważnych i zrozumiałych jedynie dla wtajemniczonych mieszkańców. Ten kod, może wydawać się księżycowy i fascynujący tylko tym, którzy żyją w mniej lub bardziej normalnych społeczeństwach.
To biedne zabawne stworzenie! Analfabeta! Parweniusz! Jąkała! Małpa! Bałwan! Glista ludzka! Paskuda! Obrzydliwiec!
Biały Klown? Za duży to zaszczyt... Był zbyt drobny, jakiś taki wyskrobek i półgłówek. A w kategorii na pozór bardziej skromnej, chociaż bez porównania wyższej, w kategorii Głupiego Augusta? W żadnym przypadku! Nie, Głupi August był mi zbyt bliski; zawsze wyobrażałem sobie artystę jako Głupiego Augusta, pechowca.
W ostatnich latach, jakie tam przeżyłem, setki razy czytałem wspaniały poemat Eugenio Montale’a zatytułowany Un poet (Poeta). Wytrawny sarkazm tego wiersza nieraz pomógł mi stawić czoło wszechobecności dyktatora w jego coraz bardziej widocznej szpetocie i w coraz większej degradacji codzienności. Znałem już te wiersze na pamięć i powtarzałem je z sadystyczną zaciekłością, dawkując jad, który subtelna sztuka poety z tak perfidnym kunsztem wydestylowała.
„Niewiele mi już dni zostało, mam jednak nadzieję, że będę miał okazję zadedykować nadchodzącemu tyranowi moje biedne wiersze” – tak Eugenio Montale zaczyna swoje wyznanie, które przypisuje „jakiemuś poecie”. Nie byłem sam w odczuciu, iż niewiele już mi pozostało dni: do tego stopnia wyczerpał nas tyran, który zbyt długie już lata trwał w naszych codziennych koszmarach. Wiedziałem, że gdybym nawet zdołał się uratować, na zawsze pozostanę zatruty toksynami tego makabrycznego okresu w moim życiu.
„Zapragnie spontanicznych pochwał wypływających z przepełnionych wdzięcznością serc i będzie ich miał tyle ile zechce”, powtarzałem, wykrzywiając się jak klown, myśląc o upiorze, który tego właśnie stale pragnął – dobrze wyreżyserowanych „spontanicznych pochwał”, których mu nie szczędziło nie tylko wielu poetów, ale również ogromne rzesze anonimowych ludzi, przestraszonych, stłoczonych w jego cyrkowym więzieniu.
„Będę też mógł pozostawić trwały ślad”, wdzięczyłem się w imieniu tylu sławnych i mniej sławnych poprzedników oraz współczesnych, którzy byli wierni jedynie wobec potomności.
Ostatni wers wypowiadałem już tylko szeptem, gdyż był to jedyny sposób pozwalający mi cieszyć się uniesieniem, z jakim sztuka głosiła swą fundamentalną prawdę, jednocześnie ją parodiując: „W poezji nie treść się liczy, lecz forma”.
Byłem zadowolony. Udało mi się kilkakrotnie w moich książkach zastosować zakodowaną formę awersji, jaką żywiłem wobec tyrana; więcej nawet: agresywna treść przybrała jawnie ryzykowną formę w Biografia robot (Szkic biograficzny), gdzie wspomina się, iż złowrogi główny bohater urodził się 26 stycznia – w dniu, który stał się narodową maskaradą dla uczczenia urodzin tyrana. Wciąż przypominałem sobie z przyjemnością, ale i strachem, o zdumieniu przyjaciół w związku z tą szaloną impertynencją, mając jednocześnie nadzieję, że także inni czytelnicy odkryją, w jaki sposób moja żywiołowa awersja wobec tyrana dowodzi, że w sztuce forma i treść to w istocie jedno...
„Lepiej być człowiekiem wolnym, choćby obarczonym wszystkimi problemami, niż błaznem żałosnego błazna”, napisał do mnie jeden z przyjaciół w czasie, gdy błazen właśnie obchodził urodziny. Przyjaciel przysłał mi także pakiet gazet opisujących urodzinowe uroczystości. Co roku, dla uczczenia dnia jego urodzin organizowano, zakrojone na ogromną skalę, groteskowe uroczystości, pompatycznie solenne i prowincjonalne, z których śmiały się nawet tysiące policjantów oczekujących w kordonach, by stłumić ewentualny śmiech lub zamieszki.
Dla mnie ów złowieszczy nastrój karnawału należał do przeszłości; byłem już po tamtej stronie muru. Dotarłem do Berlina Zachodniego, miasta, które przypominało mi podobne przypadki karykaturalnego i zbiorowego ogłupienia.
Otworzyłem gazety. Były wydrukowane na papierze przypominającym papier toaletowy – mogły się podrzeć przy pierwszym dotknięciu. Farba drukarska spływała – czerwona, zielona i czarna – po rękach nieostrożnego czytelnika. Zdołałem przeczytać tylko kilka zdań: sztampowe sceny maskarady powtarzały się, zastępując jedna drugą i szybko ogarnęła mnie mordercza nuda. Wszystkie lata, marzenia i nerwice, jakie przeżyłem na tym terytorium okropności i zdeprawowanego języka nagle zaczęły rozsiewać starą nierozpuszczalną truciznę. We wszystkich kierunkach.
W tym pierwszym okresie udręczonej, niepewnej rekonwalescencji, wpadła mi także w ręce odrażająca i zarazem użyteczna książka, która zaostrzyła apetyt prasy zachodniej na sensacje. Była odrażająca ze względu na sam temat (był nim nasz malutki sepleniący dyktator) oraz ze względu na autora, którym był pewien generał i szef policji politycznej dyktatora, obecnie na służbie „wolności” i nowych panów. Pożyteczna była dlatego, że unaoczniała trywialność, cynizm i nikczemność trupy klownów u władzy. Tych rewelacji dostarczał czytelnikowi znawca klanu parweniuszy, człowiek, który pozostawał z nimi w bliskiej zażyłości. Władza odsłaniała swą żałosną banalność oraz nużącą i odrażającą miernotę. Sprzedawano Żydów i Niemców za walutę wymienialną, co określano eufemicznie jako „łączenie rodzin”; opisane były operacje szpiegowskie i dezinformacja z udziałem arabskich terrorystów, połykaczy ognia i szabli, hipnotyzerów i treserów z KGB. Zdarzały się sytuacje, kiedy przywódca wymiotował, gdy nie udało mu się, na przykład, drogą oficjalną zapobiec wymierzonej przeciwko niemu demonstracji w Nowym Jorku albo, gdy dowiedział się o zdradzie jednej z zaufanych sług; na widok amerykańskiego ambasadora, który był Murzynem, dostał ataku histerii (obelga nie do zniesienia dla starego internacjonalisty). Czytałem o scenach z małżonką, tą od wielu tytułów honorowych, zamartwiającą się o toalety, które cyrk zamawiał dla niej w Londynie i Paryżu, albo o jej „hobby” polegającym na oglądaniu kręconych dla niej w tajemnicy przez securitate filmów, przedstawiających zdrady małżeńskie ludzi sprawujących najwyższe urzędy w państwie.
Może nieprzypadkowo w tych pierwszych trudnych miesiącach między piekłem a czyśćcem (tyrania i wygnanie), w pewnym paryskim czasopiśmie natknąłem się na słowa Ernsta Jüngera (skierowane do Juliena Herviera): „Wybraniec muz musi stawiać w centrum swoje malarstwo, swoją poezję i swoją rzeźbę, a cała reszta jest śmiechu warta”. Oto dlaczego nie krytykowałbym artysty, który korzysta z łask tyrana. Nie może powiedzieć: „Poczekam aż tyran zostanie obalony!”, gdyż może to trwać dziesięć lat, a w tym czasie jego możliwości twórcze mogłyby się wyczerpać.
Zgadzam się, że reszta jest śmiechu warta. Nie chodzi tu jednak tylko o śmieszność, lecz – przede wszystkim – o zgrozę, o unicestwienie ostatnich enklaw normalności w życiu codziennym, o codzienne niebezpieczeństwo fizycznej i duchowej śmierci. Było niemożliwością uciec przed ową „resztą”, którą stało się właśnie całe otoczenie, agresywne, absurdalne, duszne.
„Błazen żałosnego błazna?” Trzymałem się tak daleko od masek i pułapek potwora, jak tylko się dało. Nie, nie pożądałem łask tyrana, nie dedykowałbym mu żadnych pochwalnych utworów, nawet, gdybym wiedział, że moje dni są policzone. Martwymi oczyma patrzyłem na martwe strony martwych gazet. Nagle, przypomniałem sobie o „impertynenckim mikrofonie” Felliniego: „Mikrofon, jakiś Głupi August, po prostu odmawia nadania programu Białego Klowna”.
A gdyby te wszystkie zakłamane gazety, które codziennie zatruwały nam życie tym samym refrenem, gdyby wszystkie mikrofony ogłupiałe od tego samego refrenu... raz wreszcie znalazły sposób na bunt, zemstę, kpinę poprzez odwrócenie gry, zmianę kodu? Jakieś zdanie na opak, jakaś specjalnie opuszczona litera, która nagle wypadła z wielkich honorowych tytułów, jakaś bezczelna plama na sielankowo wyretuszowanych fotografiach... „Impertynencki mikrofon”, który w odpowiednim momencie znajdzie odpowiedni gag, aby poniżyć tyrana: „Owija się wokół niego, śmieje mu się w nos, kpi ze słów Białego Klowna” – precyzuje Fellini. „To jest bunt znaczeń w komunikowaniu się – krzykliwe i zmieniające się informacje przeciwstawiające się ubliżającym nonsensom, jakie mikrofon zmuszony był przekazywać w okresie faszystowskim”. I nie tylko faszystowskim, może dodać nasze pokolenie, które miało własnych Białych Klownów i każdy był swoim Augustem.
Wystrzegałem się służby naszemu tyrańskiemu klaunowi nie dlatego, że gardziłem jego łaskami, lecz dlatego, że ignorowałem go, jak tylko mogłem. Nie interesowała mnie nawet owa rzeczywistość „śmieszności”, która ewentualnie mogła być ową „resztą”, ale tylko w nieśmiałych jeszcze i mglistych początkach terroru, narastającego później morderczo, jak lawina, która zabiera i niszczy wszystko po drodze. Wystrzegałem się nienawiści do nie-go, ponieważ nie chciałem przypisywać mu zbyt wielkiego znaczenia. A jednak... coś na kształt olbrzymiej i nienasyconej ośmiornicy utworzonej z jego fekaliów, dusiło nas wszystkich. Teraz, kiedy już wszyscy go nienawidzili i życzyli mu śmierci, właśnie teraz, nic nie można było przeciwko niemu zrobić.
Dopiero gdy klęska jest oczywista i nieodwołalna, nienawiść do tyrana staje się powszechna, ona także staje się nieodwołalna: przeciwko Hitlerowi – dopiero pod koniec wojny, kiedy klęska obróciła się przeciwko całemu narodowi niemieckiemu; przeciwko Stalinowi – dopiero po śmierci, gdy sam potwór był już nieszkodliwy, a jego mit zaczął się kruszyć.
Nasz śmieszny klown narodowy podejmowany był z wielkimi splendorami na wielkich dworach Zachodu i Wschodu. Jego pierwsze chwile u władzy i różne qui pro quo, jakie wywoływał świadomie w czasach, gdy jeszcze pozował na mistrza dobra, napawały mnie wstrętem w takim samym stopniu jak to, co wyczyniał w ostatnim, ponurym dziesięcioleciu. Instynktownie podejrzewałem go i nim gardziłem, zanim jeszcze pokazał, co naprawdę potrafi, zanim ujrzałem całą zgrozę wielkiego wodewilu, jaki urządzał. Nie mógłbym jednak uważać maskarady za jedynie „śmiechu wartą resztę”. Coraz bardziej pokazywał pazury i coraz bardziej wrzeszczał. Demoniczna i mordercza śmieszność nie była „resztą”, którą można było ignorować, stała się wszystkim, nikt nie mógł od niej uciec.
***
Niedługo po przejęciu władzy przez nowego przywódcę, pewien pisarz, mający powiązania ze światem lekarskim, pokazał mi kartę, jaką grupa znanych psychiatrów sporządziła tyranowi. Już wtedy można było spodziewać się najgorszego. Już wtedy – zgodnie z naszkicowanym przez specjalistów świadectwem lekarskim – tego najukochańszego syna narodu należało niezwłocznie umieścić w zakładzie psychiatrycznym.
Wkrótce zresztą, jego paranoja stała się widoczna: w ustawodawstwie pracy, które przykuwało pracownika do miejsca pracy, aby wzmocnić posłuszeństwo i ułatwić nadzór; w ustawodawstwie rodzinnym, które utrudniało rozwody, zakazywało aborcji, szykanowało i izolowało pary nie posiadające świadectwa ślubu; w ustawodawstwie szkolnym obejmującym upolitycznienie i militaryzację dzieci. Stała się ona widoczna w jego tyradach, wygłaszanych w transie całymi godzinami przed wygłodzoną widownią, o cyrku przyszłości, budowanym przez szczęśliwych niewolników, którymi kierują surowi treserzy z przedszkoli. Klown zachował w swojej cyrkowej trupie tylko kilku zahipnotyzowanych karłów, których praca polegała na oklaskiwaniu go oraz krzepkich uzbrojonych olbrzymów, którzy tworzyli jego narodowy system ochrony.
W tym okresie zacząłem już przygotowywać swój odwrót ze „strefy pracy” (tak w terminologii menażerii nazywało się miejsce pracy), „strefy”, która za dziesięć zaledwie lat miała się stać bagnem dla nosorożców, dla tych, którzy lubili się nurzać w gównie i donosić na innych.
Nie trzeba było mieć zbyt dużo wyobraźni, by dostrzec stan obrzydzenia i strachu, wyczerpania i depresji, który domagał się pomocy psychiatry. Ogólną chorobę, na którą cierpi całe społeczeństwo, zna – naturalnie – również lekarz, ale przypadki choroby wciąż jednak są indywidualne i w miarę tego, jak „same się ujawniają”, muszą być traktowane poważnie i leczone.
Jest to jedna z tych sytuacji „granicznych”, którą Głupi August nie tylko dwuznacznie interpretuje, ale która nim zawłada i w której stopniowo zaciera się granica między przywidzeniem a rzeczywistością. Na przykład odrobina symulacji, przesadne naśladowanie pewnych rzeczywistych (albo raczej wyczytanych w książkach) symptomów, może w końcu naprawdę człowieka rozstroić.
W totalitarnym cyrku, prawdziwymi miejscami schronienia, modlitwy i symulacji, gdzie nie tylko lekarz, ale również mniej rozgarnięci pacjenci nie od razu mogą się zorientować, że mają do czynienia z podstępem, stają się gabinety psychiatryczne. W poczekalniach tych sanktuariów aż tłoczno. Są to „legalne” miejsca ukrycia, do których człowiek może uciec z bagna areny, uciec od jej codziennych kar, fars i jęków.
Skoro represje psychiczne stosowano przeciwko tylu „niewygodnym” osobom, to szczytem naiwności – jak się wydaje – byłoby ofiarowanie państwu tej najskuteczniejszej broni, która może cię unicestwić. A jednak... Wytrwałe wystawanie w kolejkach do gabinetów lekarskich zapewniło mi w końcu „wyzwolenie”, przyniosło zwycięstwo: uznano mnie za niezdolnego do pracy! Upokorzenie, jakim było badanie lekarskie, uchroniło mnie przed wieloma innymi upokorzeniami dnia codziennego...
Gdyby ten, kto był naprawdę chory, ten z którego powodu rozchorował się cały kraj, przeszedł w tym czasie na emeryturę (rzeczą zupełnie naturalną byłaby renta chorobowa, zresztą emerytura ze względu na wiek, już też mu się należała), prawdopodobnie bym „wyzdrowiał”. Jednakże w tej sytuacji to ja stałem się chorym, zaś rozwieszone na wszystkich rogach ulic portrety błazna zmuszały mnie do stałego zwiększania dawki lekarstw. Mimo to między nami ustalił się pewien związek! Przedziwne odwrócenie ról było jednak tylko skromnym refleksem schizofrenii, którą ten autentycznie chory obłąkaniec narzucił całemu swemu groteskowemu królestwu.
Takie właśnie sytuacje graniczne wskazywały na fundamentalną różnicę między interpretacją roli – z subtelnymi symptomami, jakie daje każda choroba zawodowa, także zabawa zwana życiem i zabawa zwana śmiercią – a rolą rzeczywistą, w jakiej obsadzona jest istota ludzka w wielkim spektaklu świata.
Czy Biały Klown to jedynie dziwaczna władza, zaś Głupi August wyłącznie nieposłuszeństwo, śmiech i cierpienie?
„Pojawienie się Białego Klowna-faszysty, przemieniło nas w podobnych klownów, gdy tylko zaczęliśmy w sposób zdyscyplinowany odpowiadać pozdrowieniem Rzymian”, wspomina Fellini.
„Jesteś zbyt poważny. Jesteś zbyt etyczny i nie dość zabawny. Wizerunek Głupiego Augusta zupełnie do ciebie nie pasuje” – mówił jeden z moich przyjaciół po tym, jak opublikowałem w Rumunii Uczniowskie lata Głupiego Augusta7. Cierpiąc aż do granicy grymasu, byłem zmuszony przyjąć Głupiego Augusta jako rzeczywistość... auto-biograficzną. Identyfikowanie się z nim było nie tylko skutkiem zdystansowania się od środowiska, samotności i narażenia na ciosy, było też czymś więcej, niż zwykłą odmową podporządkowania się; było konsekwencją mojej głębokiej solidarności z ludzkim nieszczęściem. Kabotyn u władzy stopniowo upolitycznił nienawiść całego nękanego narodu, pogrążonego w letargu i rozpaczy. W tej powszechnej i tragicznej beznadziejności, głośny śmiech i płacz Głupiego Augusta znalazły duży oddźwięk wśród bliźnich złączonych cierpieniem.
Życie w warunkach terroru zmienia, rzecz naturalna, twoją percepcję i często pozwala na ryzykowne i fantazyjne skojarzenia. Pozostajesz jednak więźniem czarnej obsesji – niezależnie od tego, jak bardzo się od tego życia oddaliłeś w przestrzeni i w czasie.
Latem 1988 roku w Waszyngtonie, obserwując cyrk, jakim są wybory prezydenckie w Ameryce, myślałem o klownie stamtąd. Skończyła się prezydentura Aktora i przyszedł czas na nowych aktorów i nową obsadę urzędu prezydenckiego. Dziecinny i wulgarny spektakl współzawodnictwa o oklaski obudził w wygnańcu Auguście mało optymistyczne myśli na temat gatunku ludzkiego. Ktoś, kto przybył z tak zwanego socjalistycznego Wschodu, potrzebuje trochę czasu, by uwolnić się od złudzeń odmiennej Utopii. Ale niezależnie od tego, jak bardzo irytujące jest rozczarowanie, jak bardzo nowy wiceprezydent Coturnix jest podobny nie tyle do telegenicznego Roberta Redforda, jak mówiono, ile do – kto by pomyślał? – pewnego nieszczęsnego, małego stalinowskiego działacza z prowincjo-nalnego miasteczka lat pięćdziesiątych, mój terror ciągle pozostawał tam.
Tylko tam lektura Felliniego mogła wzbudzić we mnie ową dziecinną Schadenfreude. I nawet gdy na karnawałową rywalizację wyborczą, rozgrywającą się na amerykańskich ekranach, patrzy się oczyma Felliniego, które są jak soczewki teleskopu, myślami pozostaje się ciągle tam. Może dlatego, że słowa Jüngera są aktualne tylko w przypadku starych i młodych demokracji, w których można jeszcze ignorować śmieszny spektakl polityczny, a co najmniej od niego abstrahować. To jest jednak niemożliwe tam, gdzie śmieszność zdobyła sobie najwyższą pozycję pana życia, bez chwili wytchnienia męczy wszystkich i przetrąca im kości: tam śmieszna jest nie reszta, lecz wszystko i nie możesz tego ignorować, ponieważ ona nie ignoruje ciebie i nie pozostawia cię w spokoju.
Cyrk wolnych i swobodnie manipulowanych wyborów w społeczeństwie demokratycznym bynajmniej nie skłania do optymizmu. Przyglądając się mu, mimo woli przypomniałem sobie, że wiele lat po śmierci Chaplina w FBI została znaleziona jego teczka. Zawierała 1900 stron i obejmowała okres lat 1922–1978 (czyli rok po jego śmierci!). Było w niej tyle absurdów, że nawet kabaret satyryczny nie byłby w stanie oddać im sprawiedliwości. A jednak w czasie zgiełkliwego turnieju gagów, podczas amerykańskich wyborów prezydenckich, wciąż myślałem tylko o nieporównywalnym grymasie naszego małego narodowego klowna.
Czy pomiędzy tyranem i uciskanymi masami, rzeczywiście w każdym przypadku, wykluczony jest sojusz, czy też jest to kwestia nieświadomej wzajemnej stymulacji? Czy obozy pracy i totalitaryzm pojawiają się tylko wówczas, kiedy energia społeczna jest deprawowana i tłumiona? Czy dyktator jest tylko wrogiem, czy również wytworem mas?
„Mówi się, że słynny biały klown, Antonet, poza areną nie zamienił ani słowa z Beby, który był jego Głupim Augustem” – pisze Fellini.
Klown mści się na nieszczęsnym tłumie, z którego sam wyszedł i dostaje ataków histerii, kiedy jego wielkość nie jest admirowana. Jak zareagował nasz narodowy klown na to, że jego córka zakochała się w kimś zbyt „skromnego rodu”, syn zaś pojął za żonę (co za wstyd!) Żydówkę? Temu nierozważnemu chłopcu nie wytłumaczono nawet narodowej wagi nowego prawa rozwodowego, dającego podstawę do postanowienia o rozwodzie, które po prostu wysłano mu pocztą.
Czy można założyć, że dyktator również jest artystą ogarnięty obsesją niemożliwego? Czy możemy uznać chorego i fanatycznego chłopca zwanego Kaligulą za poetę tylko dlatego, że mianował swego konia senatorem? Czy ta gigantyczna chorobliwość kiedykolwiek dosięgnie oddalonego i niedostępnego horyzontu, do którego dąży poezja? Czy despota jest rycerzem utopii?
W każdej ludzkiej istocie kryje się jakaś dwoistość, zwłaszcza w poetach, a także w przywódcach, choć ci ostatni lubią o tym zapominać. „Naczelnikiem stacji kolejowej w moim filmie był Biały Klown i dlatego my wszyscy staliśmy się Augustami. Mając przed sobą Białego Klowna, od razu czujesz, że przyjmujesz rolę Głupiego Augusta”, wyznaje Fellini i dodaje: „ale tylko pojawienie się bardziej ponurego klowna-faszysty, zamieniło nas w białe klowny, gdy tylko zaczęliśmy w sposób zdyscyplinowany, odpowiadać pozdrowieniem Rzymian”.
Autor określa w końcu własne miejsce, które zajmuje w tym bajecznym cyrku, jakim jest świat: „Jeżeli tylko próbuję wyobrazić sobie siebie jako klowna, to kończę, widząc siebie jako Głupiego Augusta”. W realnym świecie wydaje się rzeczą ryzykowną zapuszczanie się pomiędzy niepewne i poszerzające się granice, które określają ludzkie doświadczenie. „No dobrze, jestem Głupim Augustem, ale jestem też Białym Klownem”, dodaje Fellini, aby zakończyć taką oto medytacją: „Być może jestem dyrektorem cyrku, lekarzem wariatów, który sam zwariował”. Odszczepieniec, parias, melancholijny marzyciel i uparty badacz, mim-kameleon, maniak, człowiek z obsesją pytań bez odpowiedzi.
Czy chimera rzeczywistości jest bardziej realna niż sama rzeczywistość?
Pośród postaci, których namiętnością i głupotą żyje, którym „wykrada” nieszczęścia i rozświetla otchłanie, artysta nie może zapomnieć o tyranie. Spotykamy go wśród dzieci, nie tylko wśród despotycznych kierowniczek przedszkoli, wśród małżonków i kochanków, rodziców, dziadków, kolegów z pracy lub z wojska. Zbyt często tylko zasiada na najwyższym tronie, terroryzując cały naród, cały świat. Przeżywa swoją rolę, nawet nie zdając sobie z tego sprawy; jest tylko aberracją natury. Niezależnie od tego, czy zabrzmi to jak paradoks, czy też nie, to jedynie sztuka może uczynić tą, przejmującą zgrozą, cykliczną klęskę żywiołową, wiarygodną i tajemniczą. (Alfred Jarry wypowiedział na łożu śmierci słowa ujawniające tożsamość autora i jego dzieła: „Teraz król Ubu spróbuje zasnąć”).
Mały komediant, paranoiczny bohater, który syci swoje ambicje, panując przez chwilę na wielkiej scenie historii i wypełnia ją swymi atakami pychy, morderczymi karnawałami, absurdalnymi rytuałami – możliwe, że nawet on, tyran, może mieć swoje chwile fanatycznej iluminacji, ale nigdy nie będzie miał światła i daru łaski artysty, który „gra” jego rolę (a więc żyje jego życiem) przez czas jakiś. Chaplin grał Hitlera tak samo genialnie jak wiele innych ról, czasami diametralnie odmiennych, podczas gdy Hitler „grał” tylko siebie.
Czy uporczywa obserwacja groteskowości i pychy władzy kończy się swego rodzaju zabarwioną strachem litością, czy też zarozumiałym uczuciem czystości i wyż-szości?
W ostatnim roku mego tam bytowania widziałem go z bliska. Nie na ekranie telewizora, kiedy prezydendcy koledzy podejmowali go magicznymi sztuczkami i fikaniem koziołków w jakimś zagranicznym cyrku, ani też w czasie jakiegoś tournée po kraju przy okazji „wizyt roboczych”, kiedy to wpierw wrzeszczał i miotał się na masy, a potem udzielał fachowych rad wytresowanym niewolnikom z fabryk, stajni, uniwersytetów, krematoriów, szkół dla papug i kończył niekończącymi się przemówieniami o przyszłości, wygłaszanymi po raz tysięczny przed tą samą, straszliwie zniewoloną publicznością.
Nie, tym razem widziałem go w bezpośredniej bliskości. Dopiero co wróciłem z wydziału milicji, gdzie musiałem poddać moją maszynę do pisania obowiązkowemu corocznemu egzaminowi: zdaniem narodowego klowna, tylko zasługujący na specjalne pozwolenie mogli posiadać tego rodzaju przyrząd. W celu uzyskania takiego pozwolenia, trzeba było wypełnić specjalny formularz i co roku poddać się testowi: petent osobiście musiał się zgłosić ze swoją niebezpieczną machiną do właściwego komisariatu milicji, gdzie jeszcze raz sprawdzano wypełniony na początku całej procedury formularz i kontrolowano jego umiejętność pisania na maszynie, a przy okazji stwierdzano, czy nie zmieniła się przypadkiem jakaś czcionka, nie zużył przecinek lub wykrzyknik, albo też – broń Boże – czy właściciel nie zaraził się jakąś zakaźną chorobą, którą poprzez teksty, które pisze, mógłby przekazać dalej, doprowadzając do powstania zbiorowej epidemii. W naszych czasach, o czym wszyscy wiedzą, wirusy są chytre, nieposłuszne i skryte, schowane bardzo głęboko, czasem niewidzialne, ale agresywne, strasznie agresywne, a kiedy już zaczną działać, nic nie zdoła ich powstrzymać.
W komisariacie milicji czekałem około godziny na moją kolej, ale potem sprawy potoczyły się już szybko. Przed pokojem nr 23, o którym informowano w zawiadomieniu, czekało dosyć dużo ludzi. Największe wrażenie zrobiły na mnie osoby w podeszłym wieku, które przydźwigały tam ciężkie maszyny starego typu. Trzej młodzi funkcjonariusze w cywilu (prawdopodobnie z securitate), uprzejmi i znudzeni, byli raczej sceptyczni wobec wartości tego nowego cyrkowego numeru i starali się jak najszybciej załatwić formalności. Odpowiadałem więc najpierw na rutynowe pytania. Czy posiadam samochód, a jeżeli tak, to jakiej marki? Czy mieszkanie, w którym mieszkam, jest moją własnością prywatną, czy też wynajmuję je od pań-stwa? Kto oprócz niżej podpisanego w nim zamieszkuje? Gdzie pracuje żona? Czy mam krewnych za granicą i czy ich odwiedzałem? Jakich krewnych mam w kraju i czy są wśród nich członkowie Komitetu Centralnego Partii lub funkcjonariusze Ministerstwa Spraw Wewnętrznych? Wiedziałem, że oświadczenie trzeba było wypełnić odręcznie i podpisać. Pytania też nie szokowały mnie tak, jak za pierwszym razem, kiedy ich absurdalność, niepozostająca w żadnym możliwym związku z tematem tego egzaminu, potęgowała jeszcze atmosferę zastraszenia. Szybko wypełniłem formularz, nie przywiązując już wagi do pytań. Potem napisałem szybko – dwa razy, tak jak wymagano (bez błędów, zgodnie ze wskazaniami dekretu prezydenckiego) – stronę tekstu, potem – również dwa razy – wystukałem całą klawiaturę maszyny i ponownie wydano mi pozwolenie. Z zaczarowaną zabawką pod pachą, zadowolony, wracałem do domu.
Kiedy już byłem w windzie, usłyszałem ostry, paraliżujący głos milicyjnej syreny. Szybko dotarłem do mojego małego mieszkania i wybiegłem na balkon, żeby zobaczyć, co się dzieje. Syrena wciąż wyła, zapowiadała wydarzenie. Świta nie była liczna: jego limuzyna, potem limuzyna ulubionego psa, nieodstępnego, olbrzymiego czarnego labradora. Potem samochód burmistrza stolicy, za nim pogotowie ratunkowe, dalej trzy samochody policyjne i na końcu jeszcze jakieś trzy limuzyny z personelem „technicznym”. W porównaniu ze zwykłymi „wizytami roboczymi”, tym razem świta była raczej skromna. Była to z pewnością jedna z tych niezapowiedzianych, nagłych wizyt, na które narodowy błazen niekiedy decydował się jakby pod wpływem elektrowstrząsu, ku przerażeniu jego nieprzygotowanej ekipy. Tak, to była niespodziewana wizyta, w innym przypadku bowiem na chodnikach byłoby pełno kobiet, dzieci i żołnierzy, urzędników, których sprowadzano specjalnie po to, by oklaskiwali wydarzenie.
Narodowy klown udawał się na inspekcję prac przy budowie Białego Pałacu. Aby móc wybudować pałac oraz Bulwar Cyrku, które przedzieliły miasto na dwa, dziewięć czy ile tam segmentów, kazał wyburzyć kilka najładniejszych dzielnic miasta tak, by na horyzoncie nieba widział tylko Wielki Prezydencki Cyrk.
Konw
Norman Manea, O klownach. Dyktator i Artysta. Sejny 2001, Fundacja Pogranicze.