Trochę mi to przypomina krwiożerczy dowcip, który popełniłem kiedyś w redakcji Radia Wolna Europa. Mieliśmy tam wspólny wywiad z pewnym moim znajomym. Wydostał się z ZSRR dosłownie parę dni przed wywiadem i kipiał zrozumiałą nienawiścią do tamtejszego systemu, podczas gdy ja mieszkałem na Zachodzie już od kilku lat i zdążyłem zmięknąć.
Dziennikarz RWE przed wejściem "na falę" zaproponował: "Niech panowie wybiorą sobie jakiś temat, co do którego się nie zgadzają, i o tym podyskutują". Odpowiedziałem: "Nie zgadzamy się tylko w jednej sprawie. Kolega sądzi, że na Kreml trzeba zrzucić bombę wodorową, ja natomiast uważam, że neutronowa wystarczy".
No, ale zaczynajmy. Książka "Opisać Wilno", jak mówię we wstępie do niej, jest trzecią moją książką na temat litewskiej stolicy. Pierwszą był raczej standardowy bedeker, dostępny każdemu, kto ją zwiedza (istnieje także w przekładzie polskim). Powstał trochę na wzór przewodnika po Lizbonie, który kiedyś napisał poeta Fernando Pessoa. Druga książka to mała encyklopedia "Wileńskie imiona", składająca się z kilkuset biogramów; istnieje wyłącznie po litewsku, choć ma się wkrótce ukazać także po angielsku [pisane jesienią 2008 r. - wydanie angielskie już się ukazało].
Trzecia to właśnie "Opisać Wilno". Powstała z myślą o czytelniku cudzoziemcu, który nie ma pojęcia o sprawach Wilna i Litwy. Dlatego niektórych stron wydania polskiego się wstydzę. Opowiadam w książce, i to na poziomie elementarnym, o rzeczach, które są, a w każdym razie powinny być znane każdemu Polakowi od dzieciństwa. Rękopis oryginału jest litewski, ale po litewsku książka się nie ukazała, przynajmniej dotychczas. Cóż, Litwini mają dużo takich książek, choć może w trochę innym stylu i guście, albo napisanych z innym zacięciem ideologicznym.
Nie zgodziłbym się z Tobą, że "litewskość" mojego punktu widzenia jest w książce niezauważalna, albo prawie. Sądzę, że polega ona przede wszystkim na tym, iż mówię obszernie o wileńskich Litwinach, takich jak Daukantas, Basanavieius albo Smetona. Są to postacie prawie nieznane w Polsce, no i w ogóle poza Litwą - jeżeli są wzmiankowane, to w mikroskopijnych przypisach. W mojej książce mają taki sam ciężar gatunkowy jak wielcy Polacy, bo w końcowym rachunku zaważyły na losach miasta nie mniej niż Mickiewicz albo Piłsudski. Swój dzisiejszy status Wilno zawdzięcza przede wszystkim im.
Poza tym, jak każdy Litwin, uważam powrót Wilna do Litwy za przykład sprawiedliwości dziejowej, która co prawda często chodzi dziwnymi i okrężnymi drogami. Jerozolima jest stolicą Izraela, i to nie tylko dlatego, że kiedyś - bardzo dawno temu - założyli ją Żydzi, ale i dlatego, że zawsze była dla nich głównym miejscem na kuli ziemskiej, nawet (albo zwłaszcza) gdy ich tam nie było. Jest znaczącym miastem także dla Palestyńczyków, ale jednak inaczej.
Tak samo Wilno jest dla Litwinów stolicą odwieczną i niekwestionowaną (nawet jeżeli w pewnym okresie stanowili tam nieznaczną mniejszość). Dla Polaków to oczywiście jedna ze stolic duchowych - ale mają przecież inne stolice, i to ważniejsze, takie jak Warszawa i Kraków. „A ja teraz myślę, że ktokolwiek dobrze życzy temu miastu, powinien chcieć, żeby było stolicą - co automatycznie usuwa jakieś polskie roszczenia do »polskiego Wilna «”, jak pisał Czesław Miłosz w roku 1978.
Zacytuję także człowieka bardzo bliskiego Miłoszowi w poglądach na sprawę wileńską, którego Miłosz niezmiennie poważał. Nazywał się Michał Römer albo Mykolas Römeris i był jednym z Polaków litewskich, którzy optowali za Litwą w okolicach roku 1920. Było ich raczej niedużo, ale można tu mówić o doborowym towarzystwie, do którego należeli także Stanisław Narutowicz (brat prezydenta Gabriela) oraz poeta Oskar Miłosz.
Otóż Römer, legionista i przyjaciel osobisty Piłsudskiego, po zajęciu Wilna przez Polskę wystosował do niego list, w którym pisał: „Była tu w Wilnie Litwa przed nami, zanim myśmy (czytaj: Polacy) tu przyszli, i będzie tu Litwa, cokolwiek byśmy usiłowali tu zrobić (albo - gdy odejdziemy). Innymi słowy: Wilno - Litwy dzieło i stolica - jest i pozostanie takim, co wielka wola pokoleń i narodu stworzyła: wszelkie kombinacje przeciwne runą, wszelkie usiłowania spekulacyjne sfabrykowania innej natury Wilna drogą aktu wcielenia, uchwały »sejmu « itd. skruszą się jak niedołężna kamienica współczesna, budowana dla celów dochodowych w Warszawie lub w tymże Wilnie przez współczesnych Polaków. Nie będzie nas - będzie las: Wilno odzyszcze swoje stanowisko, wróci do związku z Litwą jako prawowita tejże stolica, przez nią stworzona”.
No i stało się, chociaż po dobrych 70 latach i niesamowitych, bardzo ciężkich przejściach historycznych. Dodam, że dla obu naszych narodów Wilno jest i będzie trochę egzotycznym miastem. Częściowo dlatego, że było i jest jedną ze stolic duchowych także dla Żydów i Białorusinów. Chociaż Żydzi mają Jerozolimę i Tel Awiw, a Białorusini prastary Połock i dość nowoczesny Mińsk.
Pochwalasz dystans i obiektywizm. Od dawna staram się ćwiczyć w pięknej sztuce, jaką jest understatement [niedopowiedzenie] - uczył mnie jej mój wieloletni przyjaciel, niezapomniany Aleksandras Štromas (chyba znałeś Go - także był wilnianinem, a w latach 80. został amerykańskim profesorem politologii). Jestem totalnie zdegustowany przez overstatements [zachowania czy wypowiedzi przesadne], których nie brak na Litwie, Polsce i w ogóle w naszej części Europy. Niektóre rzeczy jednak wypada mówić wprost, tak jak mówił Michał Römer (który po swoim liście do Piłsudskiego przeniósł się do Kowna i został rektorem tamtejszego litewskiego uniwersytetu). W latach wojny podobno starał się o "traktat pokojowy" między polskim a litewskim podziemiem. Nie udało mu się to, no ale chciał dobrze. Pozostawił to zadanie naszemu pokoleniu i chyba wywiązaliśmy się z niego nieźle, w czym Twoja zasługa jest ogromna.
Spróbuję przedyskutować Twoje punkty po kolei.
I
Masz rację, że jestem kosmopolitą, ale moim zdaniem to jedyny sposób bycia przyzwoitym narodowcem. Bo narodowcem też jestem. Przecież los Litwinów zajmuje mnie bardziej niż los innych narodów. Uważam, że Litwini ze swoim niezwykłym bałtyckim językiem i jeszcze bardziej niezwykłą, często wspaniałą historią mają prawo - wręcz obowiązek - przetrwać jako naród i jako państwo. Dodają Europie dużo koloru. Ale nie sposób przetrwać - w każdym razie nie sposób przetrwać jako naród znaczący - w izolacji od świata.
Jednak słowo "kosmopolita" na Litwie to najczęściej wyzwisko, nie tylko w kołach ściśle prawicowych. Uważa się, że kosmopolityzm jest nie do pogodzenia z patriotyzmem. Wielu zdaje się, że tożsamość litewska jest od wieków śmiertelnie zagrożona (w przeszłości to się zdarzało, z czego nie wynika, że inaczej być nie może), więc kosmopolityzm prowadzi do rozmycia tożsamości i w końcowym rachunku do śmierci narodowej.
Są u nas, tak samo jak w Polsce, tacy, dla których kosmopolita jest tożsamy z Żydem. Ale nawet przyzwoitsi ludzie kosmopolityzmu z reguły nie pochwalają. Co gorsza, każdy internacjonalizm jest dla nich rzeczą zgubną. Twierdzą, że narzucali go bolszewicy, pozbawieni poczucia narodowego (no, nie będziemy mówić, że żydokomuna), albo Rosjanie, dla których internacjonalizm był pseudonimem rusyfikacji, ale dzięki Bogu prawdziwi Litwini do wszelkiego internacjonalizmu zawsze odnosili się z pogardą.
Kiedy mówię, że internacjonalizm i kosmopolityzm są niezbędne w Unii Europejskiej, bez której będziemy wegetować na marginesie świata (do tego na niebezpiecznym marginesie), spotyka się to z niejaką konsternacją albo z frazesami w rodzaju: "No tak, Europejczyków zepsuł marksizm". Kiedy mówię, że największym przeciwnikiem kosmopolityzmu był Józef Stalin, spotyka się to z kompletnym niezrozumieniem i niewiarą (bo nikt już nie pamięta kampanii stalinowskich z lat 40.). A przecież litewscy - albo i polscy - przeciwnicy kosmopolityzmu są w pewnym sensie najwierniejszymi uczniami wielkiego wodza ZSRR. Do czego oczywiście nigdy się nie przyznają.
Czy jestem swoistym dysydentem w wolnej Litwie? Może i tak: jestem nierzadko (zwykle anonimowo) obrzucany rynsztokowymi komentarzami, co w zasadzie mnie nawet cieszy, bo wtedy mam poczucie, że zdrowo przyłożyłem rodzimym czarnosecińcom. Ale dysydent z definicji należy do nieznacznej mniejszości. Otóż ludzie myślący podobnie do mnie są w dzisiejszej Litwie może i mniejszością, ale dość znaczną. Sądzę, że należy do tej mniejszości także prezydent Adamkus.
II
Oczywiście nasz ruch narodowy, który doprowadził do rewolucji filologicznej na Litwie, miał dużo wspólnych cech z oporem polskim i poniekąd na nim się wzorował. Dla Basanavieiusa i wielu innych Mickiewicz był świętością: wzrastali właśnie na wspomnianych przez Ciebie jego przemycanych tomikach.
Jednak sytuacja Litwy była wyjątkowa, nawet w skali europejskiej. Polacy mieli mocną tradycję kulturalną sięgającą średniowiecza i renesansu; poza tym, powiedzmy, zabór austriacki wyglądał inaczej niż rosyjski, można tam było robić różne rzeczy zabronione przez carat, podtrzymywać tradycję, a także ją kwestionować, co dla rozwoju narodu jest zawsze pożyteczne.
Podobnie kształtowały się losy Czechów, Słowaków, Słoweńców, Chorwatów, należących do imperium Habsburgów, które o niebo różniło się od imperium Romanowów ("Tak dobrze jak za Franciszka Józefa już nigdy potem nie było", zażartował raz Leszek Kołakowski). Finowie w Rosji, jako wyjątek, mieli znaczącą autonomię. Nawet Łotysze i Estończycy w tzw. guberniach bałtyckich mogli korzystać z napięć między caratem i niemieckimi baronami, rozwijając po cichu swoją prasę i zaczątki życia politycznego. O imperium osmańskim mówić nie będę, ale tam też różnie bywało.
Litwa znajdowała się w położeniu najgorszym z możliwych, bo po pierwsze, brakowało jej mocnej kulturalnej tradycji (poza bogatym, co prawda, folklorem); po drugie, Murawjow-Wieszatiel' postarał się, żeby nie powstała, zabraniając drukowania książek w języku litewskim. Ściśle mówiąc, można było dostać zezwolenie na druk, ale wyłącznie cyrylicą, no bo Litwini to prawie Rosjanie, tyle że trochę zepsuci przez wrednych Polaków i mający powrócić do moskiewskiej macierzy. Chłopi litewscy zareagowali na to intuicyjnie, ale w sposób jak najzupełniej słuszny: bojkotowali książki litewskie drukowane cyrylicą (które w związku z tym praktycznie przestały się ukazywać) i rzucili się na "drugi obieg", rozkręcany najpierw przez biskupa Valaneiusa (Wołonczewskiego), potem przez Basanavieiusa i jego przyjaciół.
Nie mieliśmy zaboru austriackiego, ale mieliśmy tuż obok pruską (częściowo zamieszkaną przez Litwinów) Tylżę, gdzie prasa nieocenzurowana zaczęła się pięknie rozwijać. Trwało to 40 lat, po czym Litwini już byli zaprawieni w oporze i mieli pojęcie o polityce (także o prawdziwej literaturze).
A więc "drugi obieg", samizdat i tamizdat mamy we krwi. Jest to tradycja, którą zna każdy Litwin, ale nie zna jej prawie nikt poza Litwą. Szkoda, bo to piękny tytuł do chwały. Zresztą kiedy w czasach ZSRR czytaliśmy przemycane książki i periodyki emigranckie, zdawaliśmy sobie sprawę, że to się robi już po raz drugi - a najważniejsze, że tym pierwszym razem to się zupełnie ładnie udało.
Masz rację, podobieństwa z polskim rządem duchowym na emigracji - jak w czasach Mickiewicza, tak i w czasach Giedroycia - rzucają się w oczy. No ale musisz zgodzić się, że nam było trudniej.
Ściślejszej analogii można szukać w losach Ukrainy i Białorusi, gdzie druk w rodzimym języku - zaklasyfikowanym przez władze carskie jako dialekt rosyjskiego - był przez długi czas formalnie zabroniony. Ukraińcy rozwijali prasę w Galicji, Białorusinom los poskąpił nawet tego. Później ruch narodowy na Ukrainie i na Białorusi doszczętnie zdławił Stalin i jego następcy. Tamtejsi patrioci zaczynają teraz prawie od punktu zerowego i nie dziw, że czasem powtarzają gesty, z których Litwini już zdążyli wyrosnąć.
Kiedy czytam w prasie kijowskiej i lwowskiej wywody, że Ukraińcy są najstarszym narodem Europy, a nawet świata, albo słyszę od mińskich kolegów, że Witold to największy białoruski polityk, Mickiewicz - największy poeta, a Malewicz i Chagall - najwięksi malarze, jako żywo przypomina mi się Basanavieius ze swoim Spartakusem [dowodził on, że Spartakus był Litwinem].
Inna ciekawa analogia to Mołdawia. W tej republice czcionka łacińska też była zabroniona: zamiast niej używano cyrylicy, i to również przez 40 lat - tyle że nie za caratu, ale za komuny. Na Litwie Stalin tego już nie ośmielił się zrobić, bo pamiętał o nieudanym doświadczeniu Murawjowa. A więc bywa, że i na Stalina znajdzie się rada.
III
Niestety, nie jest oczywiste, że spory w nowym wieku ucichną. Zaczynają się nawet tam, gdzie ich przedtem nie było. Ostatnio spędzam miesiące letnie w Czarnogórze - przebywałem tam w czasie ogłoszenia niepodległości. Miejscowi pytali mnie, czy jestem za niepodległością, czy przeciw (prawie połowa była przeciw, co w naszych krajach jest nie do pomyślenia). Odpowiadałem: oczywiście za, bo jakże inaczej.
Sprawa jest jednak zagmatwana. Czarnogórcy różnią się od Serbów (od których się odłączyli) chyba nie więcej niż górale od Polaków. Nigdy nie mieli z nimi niesnasek. Ale już mają, bo ostatnio zgodzili się na uznanie Kosowa. Wspólny język serbo-chorwacki rozpada się na kilka języków, przy czym robi to się na gwałt: Serbowie pożyczają słowa z greckiego i rosyjskiego, Chorwaci z niemieckiego, Bośniacy z tureckiego i arabskiego. Mówi się już o odrębnym języku czarnogórskim (i, naturalnie, o literaturze czarnogórskiej niemającej nic wspólnego z serbską). Zapytałem Czarnogórców, skąd będą pożyczać słowa. Odparli, że z włoskiego.
Znacznie gorzej, jak wiemy, wygląda sytuacja w Osetii Południowej i w Abchazji. Znam te okolice dość dobrze z czasów młodości. Pod płaszczykiem tzw. pax sovietica dawała się tam odczuwać wzajemna niechęć, ale na rzeź się raczej nie zanosiło. Ma rację każdy, kto potępia inwazję rosyjską w tych krajach. Jednak wiem na pewno, że Gruzja też nie jest bez grzechu, i to nie tyle w okresie Saakaszwilego, ile w okresie Gamsachurdii (Saakaszwili musiał wypić piwo nawarzone przez poprzednika). Jedynym rozumnym wyjściem po odłączeniu się od ZSRR było przekształcenie formalnej autonomii Abchazów i Osetyjczyków w autonomię prawdziwą. Gamsachurdia natomiast, w imię wielkiej, wolnej, antyimperialistycznej itd. Gruzji, skasował nawet autonomię formalną, no i otrzymał, czego chciał - wrogość absolutną. Mówimy teraz, że dzisiejsze władze Osetii Południowej i Abchazji to marionetki Rosji oraz kolaboranci. Chyba słusznie. Ale te małe narody mają swoje krzywdy i swoje aspiracje, od których nie ma ucieczki. Niestety, szansa na pokój w tym rejonie została utracona, i to na długo.
A więc zdarzają się sytuacje, gdy harmonia między narodami albo grupami etnicznymi jest niemożliwa (chociaż jest ze wszech miar pożądana). Naruszono harmonię także w Wilnie i na Wileńszczyźnie, i to kilkakrotnie. Znów zacytuję list Römera do Piłsudskiego. Sądząc, że Wilno powinno należeć do Litwy, przewidywał w nim zaszczytne miejsce dla Polaków (czy też Litwinów mówiących po polsku). Pisał:
"Pojmuję, że związek Wilna z całością Litwy, który się nieodwołalnym przywrócić musi, dokonać się nie może pod hasłem ausrotten [wykorzenienia] nas, Polaków litewskich; to znaczy tej części narodu krajowego, która w biegu dziejów Litwy nie tylko przyjęła, ale przetrawiła w sobie kulturę, wytwarzając szczep psychicznie nowy. Ten szczep, z którego wyrastają ludzie, jak Kościuszko, jak Mickiewicz, jak nawet Ty, Panie, tak różny charakterem i wolą od etnograficznego szczepu polskiego, nie może zginąć i ma prawo do bytu i do wydawania nadal owoców w ojczyźnie. Odradzająca się Litwa będzie syntezą całości, w której i ten szczep wyraz swój znajdzie. Wilno będzie tej syntezy czynnikiem głównym i koniecznym. Ale droga, którąś Ty obrał, nie do syntezy tej wiedzie, jeno do rozłamu i do zapanowania pospolitego etnicznego nacjonalizmu polskiego, usiłującego zabić Litwę".
No tak, ale "pospolity etniczny nacjonalizm polski" (jak nacjonalizm gruziński Gamsachurdii) zaowocował umocnieniem takiegoż nacjonalizmu litewskiego. Dotychczas widzimy na Wileńszczyźnie starcie tych dwóch nacjonalizmów. Ciężar gatunkowy społeczności polskiej po ostatniej wojnie zmienił się tam bardzo. Prawie nie ma ludzi z dawnego arystokratycznego szczepu, do którego i Römer należał. Są natomiast prowincjonalni politycy, ścierający się z takimiż prowincjonalnymi politykami litewskimi i znajdujący poklask u prowincjonalnych polityków w Polsce. Utrzymuje się chwiejna równowaga, którą mogą zburzyć obie strony.
Powiedziałeś kiedyś, że Polska musi być w tych sprawach dziesięciokrotnie rozważniejsza od Litwy, bo jest dziesięciokrotnie większa. Dziesięć razy to może przesada, ale parę razy - przydałoby się, oj, przydało. Ale i Litwini powinni być rozważniejsi od swojej polskiej mniejszości.
IV
Syndrom antypolonizmu u Litwinów. Napisałem na ten temat w książce dość dużo, bo trzeba o tym wiedzieć i zdawać sobie sprawę, skąd antypolonizm pochodzi. Często dziwi i wręcz zaskakuje Polaków. No bo skąd to niedowierzanie albo wręcz wrogość, kiedy my Litwinów naprawdę kochamy. Przecież Grażyna, Longinus Podbipięta, tylu innych litewskich bohaterów w literaturze polskiej - może czasem komicznych, ale zawsze... Nie mówiąc o Giedyminie, Witoldzie i zwłaszcza wielkim Władysławie Jagielle, którzy byli przecież Litwinami. Na co Litwini nie bez racji odpowiadają: lepiej, żebyście mniej nas kochali, za to lepiej rozumieli.
Antypolonizm na Litwie zaczął się mniej więcej od czasów Basanavieiusa (który osobiście należał do umiarkowanych). Miał - o czym często się zapomina - bardzo wyraźny komponent klasowy (chociaż obrzydła nam ta terminologia, dotyczy problemów rzeczywistych). Litwini, do których zwracał się Basanavieius, inaczej mówiąc: ludzie używający języka litewskiego, byli prawie wyłącznie chłopami; tacy Litwini jak Römer, czyli Polacy litewscy - raczej klasą wyższą, inteligencją, także wielkimi posiadaczami ziemskimi. Chodziło o to, kto będzie górą w przyszłej Litwie. W przedwojennej republice litewskiej zwyciężyli chłopi, na Wileńszczyźnie jednak - owi posiadacze. Z tego wszystkiego powstał konflikt o Wilno. Przyjął postać konfliktu między narodami i państwami.
Intelektualistów litewskich przerażała perspektywa polonizacji, utraty języka i tożsamości. Była bardzo realna (Wilno i wsie podwileńskie polonizowały się prawdopodobnie od wieku XVI, w wiekach XIX-XX po litewsku tam prawie już nie mówiono). Polaków, nie bez pewnej racji, uważano za groźniejszych od Rosjan (rusyfikacji chłop litewski się nie poddawał, bo wtedy musiałby zmienić wiarę). To, że Polacy w zasadzie kochali Litwinów, pojmowano jako "obłaskawianie" (znany nasz pisarz owego okresu, Vaižgantas, wynalazł odpowiedni termin): nie trzeba się burzyć, jesteście tacy sami jak my... Oczywiście pokutowała tu także ideologia, traktująca stosunki między narodami jako darwinowską walkę o byt. Tenże Vaižgantas, chociaż walczył z endekami, pisał, że może zrozumieć ich lepiej niż innych Polaków. Endecki styl myślenia, tyle że litewski, był u nas - i niestety jest - wpływowy. Grzeszył nim Antanas Smetona i wielu innych. Nie każdy litewski narodowiec był antysemitą, ale takich też nie brakowało.
Stąd więc to wszystko pochodzi. W dużym państwie częściej przyjmuje postać przerażającą, w małym karykaturalną. Jednak uchowaj nas, Boże, od obu postaci.
Czy ten syndrom na Litwie przetrwa i jak długo, zależy od elit obu naszych państw, głównie od polityki historycznej. Dotychczas na ogół wywiązywano się z tego stosunkowo dobrze (co dla mnie było przyjemną niespodzianką). Ale są ludzie, także wśród elit (i to po obu stronach), którzy robią wszystko, żeby przeforsować swój, konfrontacyjny model polityki historycznej. Na razie bez większego sukcesu, ale pewny niepokój jest tu wskazany.
Przeczytałem niedawno wypowiedź Waldemara Łysiaka: mówił mniej więcej, że trzeba dłużej posiedzieć na brzegu rzeki dziejów, a nurt jej przyniesie ciała wrogów, tym samym powrót sytuacji przedwojennej na Wileńszczyźnie, ziemi lwowskiej itd. Może powiesz, że Łysiak to postać marginalna, ale mnie, jak każdemu Litwinowi, takie jak jego wypowiedzi nie mogą się podobać. Zresztą my także mamy swoich Łysiaków co niemiara.
V
Często się myśli, że Sąjudis i "Solidarność" to mniej więcej to samo. Otóż nie. Klasa robotnicza na Litwie niezbyt się liczyła, litewski ruch nie był oddolny. Istniała co prawda dosłownie garstka dysydentów (którzy nie lubią, kiedy ich się nazywa dysydentami - mówią, że dysydent to ktoś, kto był komunistą albo marksistą i od tego odszedł, podczas gdy oni zawsze mieli marksizm gdzieś i wyznawali wartości narodowe oraz katolickie, a więc muszą nazywać się rezystentami, ruchem oporu. Składała się głównie z dawnych więźniów politycznych, litewskich "akowców" (tj. partyzantów powojennych) oraz aktywistów religijnych.
Od nich się zaczęło. W czasach Gorbaczowa ujawnili się i zaczęli demonstracje, notabene pod wileńskim pomnikiem Mickiewicza (dziełem jak najbardziej oficjalnego litewskiego rzeźbiarza). Sąjudis w zasadzie powołały władze, żeby temu przeciwdziałać (niektórzy teraz mówią, że w ogóle zmontowało go i manipulowało nim KGB, ale to już brednie, podobne do znanych z polskiego podwórka). Niemal od pierwszego dnia władze utraciły nad Sąjudisem kontrolę.
Działał tu przykład Estończyków, od których Litwini zwykli się byli uczyć roztropnego działania, a także, nie ma co ukrywać, przykład demokratów moskiewskich. Natomiast do "Solidarności" stosunek Litwinów początkowo był ambiwalentny, no bo z tymi Polakami nigdy nie wiadomo (co zręcznie wykorzystywała władza). Byłeś jednym z tych, którzy ten stosunek zmienili, co jednak nastąpiło później.
Inteligenci należący do Sąjudisu stąpali ostrożnie, ale bardzo szybko znaleźli ogromny oddźwięk w masach, co z kolei prowadziło do ich radykalizacji. Wśród komunistów zjawiła się grupa, którą od Sąjudisu było niełatwo odróżnić (sąjudisowcy bardzo często należeli do partii), chociaż na ogół była ostrożniejsza, bo znała zwyczaje Kremla z pierwszej ręki i bała się wielkiego przelewu krwi. Gdy doszło do rozstrzygnięć końcowych, okazało się, że do tej grupy należą prawie wszyscy partyjniacy (z małymi wyjątkami - ci uciekli, głównie do Mińska, albo trafili do więzienia jako zdrajcy narodu litewskiego). A więc nie było Okrągłego Stołu, albo był w bardzo swoistym sensie.
Jak wiesz, Sąjudis wygrał pierwsze wolne wybory z miażdżącą przewagą, ale po paru latach przegrał z postkomunistami. Potem zaczęła się dość normalna demokratyczna szamotanina, pod wieloma względami podobna do polskiej. Oczywiście rozdźwięki między sąjudisowcami i postkomunistami, a także wewnątrz dawnego Sąjudisu są zauważalne, i to bardzo. Powiem cynicznie - trochę zbyt cynicznie - że nie podzielono się chwałą i władzą, i co za tym u nas, niestety, idzie - pieniędzmi oraz przywilejami. W ostatnich wyborach zwyciężyła prawica, wywodząca się z dawnego Sąjudisu. Przyznam się, że oczekiwałem od niej czegoś w rodzaju litewskiej IV Rzeczypospolitej. Może utraciłem rozeznanie w polityce Litwy, ale na IV RL (u nas też byłaby IV) dotychczas się nie zanosi. Chyba negatywne doświadczenie polskie miało tu niejaki wpływ.
VI
Istnieje nie tylko mesjanizm polski, ale także coś w rodzaju mesjanizmu litewskiego. W znacznym stopniu to naśladowanie Mickiewicza i Towiańskiego (który, notabene, pochodził z Litwy i objawienia doświadczył w Wilnie, w kościele Bernardynów). Różnica polega, po pierwsze, na tym, że ideologowie litewscy nigdy nie przewidywali dla swego kraju specjalnej pozycji w eschatologicznych planach Boga (męczeństwo Litwy miało być po prostu przestrogą i cierniem w sumieniu innych narodów). Po drugie, ideałem była nie Rzeczpospolita Obojga Narodów (którą uważano za okres upadku i mroku, bo Litwa zatraciła wtedy język bałtycki i co za tym idzie - prawdziwą nieskażoną litewskość), ale czasy pogańskie, przedunijne. Po trzecie, jako ofiara był postrzegany nie tylko naród, ale i język: stąd litewski puryzm, reforma ortografii i nawet wersyfikacji odcinające nas od polskich wzorów (pisownię mamy czeską, a wersyfikację rosyjską).
Rosję jako głównego wroga zaczęto postrzegać raczej po roku 1940. Do tego czasu była postrzegana przez wielu, nawet przez Smetonę, jako kraj niezbyt sympatyczny, ale mniej niebezpieczny od Polski i Niemiec, taki, który może nawet stać się sojusznikiem. Stąd m.in. konszachty z bolszewikami w roku 1920, które były oczywiście wielkim głupstwem.
W 1940 r. Litwa znalazła się w sytuacji nie do pozazdroszczenia - musiała wybierać między Stalinem a Hitlerem. Nie pochwalam tych, którzy wtedy wybrali Stalina, ale nie pochwalam także tych, którzy wybrali Hitlera (pochwalam nawet mniej, jeżeli słowo "pochwała" jest tu na miejscu). Litewska polityka historyczna przez pewien czas kreowała tych drugich na bohaterów, czemu w miarę sił starałem się sprzeciwiać. Jednak ostatnio, zdaje się, zaczął przeważać pogląd mądrzejszy.
W każdym razie po roku 1940 Rosja komunistyczna tak dokuczyła Litwinom, że o innych wrogach już się prawie nie mówi. No, jak wspomniałem, w pewnych kręgach pokutuje wrogość do Polski (nie tyle do Polski jako państwa, ile do Polaków wileńskich, przedstawianych jako V kolumna).
A teraz - co do Twojej roli adwokata diabła. Niewątpliwie Rosja miała Iwana Groźnego i Mikołaja I (choć Anglia też miała Henryka VIII, Hiszpania Filipa II, Rumunia nawet Drakulę, z czego zasadniczo nic nie wynika). Ale zgadzam się, że w Rosji ta tradycja jest mocniejsza, zwłaszcza że wsparła ją tradycja Lenina-Stalina (pochodząca, co trzeba przyznać, z innego pnia).
Typowy jest, jak mówisz, dla tej rosyjskiej tradycji despotyzm i pogarda dla człowieka, zakochanie się w bezwzględnym mechanizmie imperialnego państwa. Ale przecież Hercen, Sołowjow, Tołstoj, Sacharow byli inni (także Puszkin, Dostojewski i Sołżenicyn, choć tutaj trzeba by dłuższej rozmowy). Mam zastrzeżenia tylko do Pestla, który był prawie protobolszewikiem (choć powieszony wraz z nim Rylejew - nie był). Otóż sądzę, że dzisiaj jest u nas zbyt wielu ludzi skłonnych tradycji Hercena i Rylejewa nie zauważać.
Nie jest to zjawisko nowe. W czasach ZSRR większość moich znajomych z opozycji litewskiej (albo i posłusznej inteligencji) mawiała: Rosjanie są organicznie niezdolni do zrozumienia Litwinów oraz innych zniewolonych przez Rosję narodowości, a kto myśli, że mogą taką zdolność mieć, jest ignorantem, idiotą albo wręcz pachołkiem Moskwy. Miałem szczęście, bo poznałem wtedy wielu Rosjan, którzy nas rozumieli. Wołodia Murawjow na przykład (na pewno nie z tych Murawjowów, którzy wieszają, ale z tych, których wieszają) oddałby życie za wolność Litwy albo Polski, zresztą planował szturm na Kreml, co było dziecinadą, ale...
Teraz prasa litewska jest pełna wypowiedzi w stylu "Rosja - odwieczne imperium ludobójstwa" itp. Sądzę, że trochę paranoicznie reagujemy na wszelkie pociągnięcia dzisiejszej Rosji, automatycznie dopatrując się w nich nieuleczalnego imperializmu, chęci wskrzeszenia ZSRR w dawnych albo i szerszych granicach oraz ponownego zniewolenia wschodniej Europy (zachodnia jakoby już jest zniewolona). Na Boga, nierzadko są prostsze wyjaśnienia.
Można się zgodzić, że Rosja wraca do imperializmu carskiego, XIX-wiecznego (są ideologowie w rodzaju Aleksandra Dugina, którzy chcą czegoś więcej, ale nie jestem skłonny w tej chwili przeceniać ich wpływy). A jednak imperializm komunistyczny to było coś innego. Uważam, że jeżeli nawet Rosja wróci w pełni do swej despotycznej i imperialnej tradycji, będzie to bardzo nieprzyjemne (przede wszystkim dla Rosjan), ale już mniej niebezpieczne niż imperialna polityka za komunizmu. W perspektywie historycznej imperium rosyjskie przegrało, i to nieodwracalnie, jak zakon krzyżacki po Grunwaldzie. Nie lubię Putina, no bo w ogóle nie lubię kagiebistów, ale nie jest to Stalin ani nawet Mikołaj I. Zresztą nie ma i nie będzie miał tyle władzy, ile mieli tamci.
A więc powtarzam: nie zgadzam się na histeryczną i bezmyślną rusofobię, brednie o "rosyjskiej niewolniczej mentalności" oraz "wrodzonym azjatyckim barbarzyństwie rosyjskim". Nie przemawia też do mnie wiele konkretnych przykładów overstatements. Kiedy ginie opozycjonista w Rosji (albo Rosjanin poza krajem), automatycznie oskarża się o to agentów rosyjskiej tajnej policji. Prawdopodobnie często takich zabójstw dokonują, ale nawet tu musi działać domniemanie niewinności, bo inaczej upodobnimy się do tych, którzy automatycznie oskarżali trockistów o spowodowanie śmierci Gorkiego i podobne czyny.
Nie podoba mi się modny ostatnio na Litwie termin "kulturbolszewizm" - choćby z tego powodu, że wymyślił go Goebbels. Nie podoba mi się emfatyczne podkreślanie (niewątpliwych) zbrodni wojennych, których dopuścili się żołnierze rosyjscy w latach 1944-45. Trzeba o tym mówić, ale nie można przy tym wygodnie zapominać zbrodni niemieckich, albo i zbrodni litewskich nazistów, o co wielu chodzi (charakterystyczne, że zwykle dodają: wszystkiemu był winny Żyd Erenburg). Albo taki przykład: pewien nasz młody pisarz o bardzo znanym nazwisku oświadczył, że wielu, może i większość dzisiejszych Litwinów - to już nie Litwini, ale "Rosjanie mówiący po litewsku", bo są skorumpowani i dalecy od patriotyzmu. Z tego wynika definicja: Litwinem jest ten i tylko ten, kto podoba się wspomnianemu młodemu pisarzowi. Sądzę, że to definicja dość dyskusyjna.
Za taką mentalnością kryje się stare przeświadczenie: Rosja jest wszechmocna, KGB jest wszechmocne, wszystko, co się na świecie zdarza, jest pochodną okropnych planów rosyjskich i zmowy bezsilnego (albo głupiego, albo kupionego, co na jedno wychodzi) Zachodu z demoniczną Rosją. Bardzo przeszkadzało to w czasach oporu antykomunistycznego i tak samo przeszkadza teraz.
VII
Musimy pamiętać i o krzywdach Litwinów na Wileńszczyźnie w czasach międzywojennych, i o krzywdach Polaków w tych okolicach po roku 1939. O jednym i drugim mówię w książce dość obszernie; mówię także o niesnaskach między Litwinami i Armią Krajową. Ale warto pamiętać, że sytuacja Polaków za władzy litewskiej w latach 1939-40 była o kilka nieb lepsza od sytuacji na ziemiach okupowanych przez Hitlera i Stalina, a potyczki litewsko-polskie w czasach ostatniej wojny absolutnie nie dają się porównać z sytuacją na Wołyniu. W tym przypadku emfaza nie służy dobru, a do emfazy są nierzadko skłonne obie strony. Są to ludzie, którzy często nawet nie czytali przywołanego przez Ciebie Carla Schmitta, a jednak nie mogą żyć bez wrogów.
Masz rację, pisząc, że dziś znajdujemy się w czyśćcu, ale przebywać w czyśćcu jest w pewnym sensie trudniej niż w piekle. W każdym razie rachunek krzywd musi zostać przerwany. Kiedyś zrobiła na mnie duże wrażenie książka Roberta Penna Warrena "Gubernator", gdzie przestępstwo rodzi odwet, ten odwet rodzi nowy odwet i tak dalej, aż w końcu jeden z bohaterów powieści, człowiek nawet nie najlepszy, mówi sobie mniej więcej tak: "Basta. Nie będę się domagał odwetu, na mnie to się ma skończyć, bo inaczej nie skończy się nigdy".
Tutaj parę konkretnych obserwacji. Napięcia są dziś najbardziej widoczne na poziomie lokalnym. Władze państwowe mogą mieć nawet dobre intencje, ale jakiś miejscowy kacyk zawsze postawi na swoim.
Często bywam w Sejnach i trochę dziwią mnie tamtejsze zapiekłe nienawiści polsko-litewskie. W miasteczku Berżniki są pochowani litewscy żołnierze, którzy zginęli w niegdysiejszych walkach z Polakami, w roku 1919 czy 1920. Długo przeszkadzano w postawieniu im pomnika. Teraz pomnik jest, ale postawiono także pomnik Polakom - ofiarom Litwinów w czasie ostatniej wojny, niepochodzącym z Sejneńszczyzny, do tego zabitym w zupełnie innym miejscu.
W Sejnach przeszkadzano też w postawieniu pomnika biskupowi, który nazywał się Baranauskas (Baranowski) i był wybitnym litewskim poetą. Pomnik jest i chyba służy upiększeniu tego miasta. Trochę się bałem, że będzie znieważany, ale nie jest, bo jednak to biskup. Ale dewotki mówią turystom, że tępił w Sejnach polskość (co nie jest prawdą - w Litwie jest postacią nieco kontrowersyjną właśnie z powodu propolskich poglądów).
Chciałbym, żeby upamiętniono w Sejnach dom, w którym mieściła się litewska drukarnia, oraz inne znaczące dla Litwinów miejsca (tak samo jak nie byłbym przeciwny upamiętnieniu Piłsudskiego w Druskiennikach i w innych miejscach). Chyba jednak długo to jeszcze potrwa. Wiem, że w Sejnach i okolicy żyją (choć nie przeważają) Litwini o wąskich, litewsko-endeckich poglądach, znajdujący sens swego życia w nieustannej konfrontacji z Polakami. Polacy sejneńscy mają jednak obowiązek większej wyrozumiałości, bo są w swoim państwie (a więc i tak są górą).
No, basta, bo zaczyna wyglądać na to, że sam jestem odwetowcem. Na Litwie też zdarzają się różne rzeczy niezbyt przyjemne dla Polaków, o czym zresztą piszę i mówię. Powiem tylko, że tak samo jak Ty ogromnie cieszę się ze zniknięcia szlabanów na naszej granicy. W końcu musi to przynieść dobre skutki.
VIII
W sprawie przynależności Wilna czy Wileńszczyzny do Litwy chyba nie ma powodu do dyskusji. Półżartem, ale tylko półżartem powiem, że odczuwam ukłucie bólu, przebywając w Sejnach, Augustowie, a zwłaszcza nad Wigrami - tak samo jak wielu Polaków, będąc w Wilnie albo Trokach. No bo takie niesamowicie ładne i dla Litwina znaczące okolice, a utraciliśmy je na rzecz innego państwa... Ale pogodziłem się już dawno z myślą, że zostały odłączone ostatecznie. Z drugiej strony - mogę tu w każdej chwili przyjechać i rozmawiać z Litwinami po litewsku, a więc jaka różnica?
Piszesz o wilniukach, którzy - pod wpływem tradycji swego miasta - zrozumieli problem z nim związany w duchu pojednania. Mógłbym wyliczyć wielu Litwinów, którzy także podchodzili do spraw wileńskich w sposób oświecony. Są to nie tylko Michał Römer i Oskar Miłosz, ale również, na przykład, błogosławiony Jurgis Matulaitis (Matulewicz), biskup wileński w latach 1918-25, który przyjął jako regułę sprzeciw wobec wszelkich, także litewskich ciągotek nacjonalistycznych i wytrwał w tym postanowieniu. Są tacy przedwojenni politycy jak Jurgis Šaulys albo Stasys Lozoraitis senior. Są takie postacie kulturalne z okresu przed- i powojennego, jak Vladas Drema, przyjaciel Miłosza. Co prawda nie w każdym przypadku był to wpływ klimatu wileńskiego. Ale teraz jest.
IX
Białoruski ruch narodowy był niemal ostatnim takim ruchem w Europie, a więc spóźnił się tragicznie. Zaczął się na dobre (nie bez wpływu Litwinów) dosłownie kilka lat przed I wojną światową i rewolucją rosyjską, która brutalnie przekreśliła jego szanse. Dużo tu zależało od przypadków historycznych - przysłowiowego "nosa Kleopatry". W 1939 r. Wilno o mały włos nie podzieliło losu Lwowa: miało zostać stolicą zachodniej Białorusi, tak jak Lwów - zachodniej Ukrainy, na rzecz czego można było znaleźć tyle samo (i tych samych) argumentów. Zaważyły na tym kalkulacje Stalina, o których nic ściślejszego prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy, a może nawet jego chwilowy nastrój.
No ale co się stało, to się nie odstanie. Wiem, że patriotyczna inteligencja białoruska odczuwa nostalgię za Wilnem, może nawet mocniejszą niż Polacy, ale mam nadzieję, że to nie zaowocuje niesnaskami, jeżeli Litwini będą odnosili się do tej nostalgii ze zrozumieniem, a do dziedzictwa białoruskiego z należnym respektem.
Problem Białorusinów polega nie tylko na tym, że ich aspiracje narodowe - z niezrównaną precyzją i okrucieństwem - zdławił Stalin i jego następcy, ale i na tym, że jakoś zabrakło im masy krytycznej do stworzenia wyraźnej tożsamości. Język białoruski jest "zbyt bliski" rosyjskiemu, znaczniej bliższy niż ukraiński, a więc łatwo Białorusinom na rosyjski przejść.
Z drugiej strony - zdarza się, że język jest ten sam, podczas gdy tożsamość odrębna, jak w wypadku Anglików i Irlandczyków, Niemców i Austriaków, chyba także Rumunów i Mołdawian. Ale takie wypadki są skutkiem długiej i zupełnie odrębnej drogi historycznej. Pożyteczna jest także różnica w sferze religijnej: tym, co wyróżnia Białorusinów, mogłoby być wyznanie unickie, jak w przypadku Irlandczyków katolicyzm, ale unici zostali w znacznym stopniu wytępieni.
Litwini mają wyjątkowy język, wyjątkowe dzieje i 20 lat przedwojennej niepodległości; Ukraińcy mają dość wyraźną i odrębną tradycję historyczną, oprócz tego ich ruch narodowy zaczął się jeszcze na początku wieku XIX i miał mocną bazę w Galicji, czego Białorusinom brakło. Czasy ZSRR przeorały naród białoruski na tyle, że na razie nie robią na nim większego wrażenia hasła patriotów, tym bardziej że ci ostatni często są trochę staromodni, w duchu Basanavieiusa.
Jednak co do przyszłości narodu i państwa białoruskiego (także białoruskiego języka) jestem optymistą. Znam wielu działaczy białoruskich, którzy wzbudzają we mnie nadzieję, tym bardziej że na ogół są to niemal najsympatyczniejsi narodowcy w naszych wschodnioeuropejskich okolicach.
Co robić? Mam tylko jedną radę - jak najwięcej kontaktów osobistych i nieosobistych, oficjalnych i nieoficjalnych (ale głównie nieoficjalnych). Sprawdziło się to w wypadku Polski i Litwy, wcześniej czy później sprawdzi się i w wypadku Białorusi.
X
Dzięki Bogu, mamy w naszej przeszłości, także tej wspólnej, wiele naprawdę pięknych kart. Walczyliśmy o wolność przez dziesięciolecia albo i stulecia, i dlatego możemy wiązać szacunek dla przeszłości z wolnością. Może przychodzi to nam łatwiej niż niektórym z naszych sąsiadów (choć nie chciałbym tu ustanawiać żadnych hierarchii czy preferencji). Chyba piszesz z przymrużeniem oka - a w każdym razie wyostrzasz problem - kiedy nazywasz taką postawę archaiczną i naiwną. Uważam, że jest jak najbardziej nowoczesna i pragmatyczna - jedyna, która w końcu się sprawdza.
Twój jak zawsze
Tomas Venclova.
Jesień 2008 roku
* Tomas Venclova - ur. w 1937 r., wybitny litewski poeta, eseista, tłumacz. W czasach ZSRR dysydent i obrońca praw człowieka, od końca lat 70. na emigracji w USA. Pracuje w katedrze literatur wschodniosłowiańskich na Uniwersytecie Yale.
Po polsku oprócz książki „Opisać Wilno”, Zeszyty Literackie, Warszawa 2006 , ukazały się m.in. jego poezje „Rozmowa w zimie”, wymiana listów z Czesławem Miłoszem „Dialog o Wilnie”, eseje i szkice „Kształty nadziei”, biografia „Aleksander Wat: obrazoburca”, „Niezniszczalny rytm: eseje o literaturze”
Tomas Venclova, "Gazeta Wyborcza", 20 kwietnia 2009
Nie pomoże nam Podbipięta, Gazeta Wyborcza, kwiecień 2009
23 lutego 2012 15:22
To wspaniale, że zniknęły szlabany na naszej granicy. Niech jeszcze Polacy upamiętnią w Sejnach ważne dla Litwinów miejsca, a Litwini u siebie - Piłsudskiego. Ale obawiam się, że to prędko nie nastąpi
Drogi Adamie,
dziękuję za list i za miłe, acz niezasłużone słowa . Chyba mogą stać się okazją do przyjacielskiej dyskusji, w której spróbuję uściślić niektóre swoje sformułowania i może co nieco do mojej książki „Opisać Wilno” dodać. Nie przyjdzie to łatwo, bo zgadzamy się prawie we wszystkim, i to od 37 (albo i więcej) lat.