Czesław Miłosz: W moich latach studenckich, spędzałem wakacje w  Krasnogrudzie, około 10 kilometrów od Sejn, prawie na granicy  litewskiej, w majątku, który należał do rodziny Kunatów. Dziadek Kunat  urodził się w Krasnogrudzie. Brat mego dziadka, Bronisław Kunat, jest  pochowany w Sejnach na cmentarzu katolickim, chociaż rodzina Kunatów  była kalwińska - jak podaje lista szlachty kalwińskiej - jeszcze w XVIII  wieku. W jaki sposób stali się katolikami, nie wiem, w każdym bądź  razie w XIX w. byli już katolikami. Otóż mój dziadek urodził się w  Krasnogrudzie, ale już nie miał - jako młodszy syn - majątku, tylko  wykształcenie. Studiował agronomię w Szkole Głównej w Warszawie. Były to  czasy pozytywizmu. Potem wyemigrował na Północ, to znaczy na Litwę  właściwą, na północ od Kowna, i tam ożenił się z Józefą Syruć, moją  babką. 
W Krasnogudzie bywałem najczęściej w latach studenckich. Jako  że wtedy majątki ziemskie podupadały, moje krewne Ela i Nina Kunatówny  (zamężne inaczej się nazywały), założyły tam pensjonat, żeby jakoś  podreperować sytuację finansową. To są właśnie moje związki z Sejnami.  No, a do Sejn przyjeżdżało się co kilka dni. Nie wiem, jak wyobrażacie  sobie Sejny ówczesne. Przy końcu rynku, znaczy po przeciwległej stronie  niż synagoga, po prawej ręce, była restauracja mamy Fligieltaub. Nie  wiem, czy wiecie o istnieniu takiej restauracji? 
- Tak, tak wiemy. 
No,  a mniej więcej na przeciwko tej restauracji, przy rynku, odbywały się  niesamowite sceny dookoła autobusu. To był duży autobus, który wyruszał z  rynku z niesłychanym rejwachem. Tłumy się gromadziły dookoła tego  autobusu! Nawet na dachu ładowali rozmaite kosze z ptactwem itd.,  głównie w dni targowe. Tak naładowany autobus wyruszał do Suwałk. 
Nie  wiem, czy to co opowiadam jest wam znane? Autobus należał oczywiście do  spółki żydowskiej i klientami byli przede wszystkim żydowscy kupcy,  którzy przewozili rozmaite produkty do Sejn. 
Moje kuzynki nie były  zbyt pobożne. Bardzo tolerancyjne, ale nie bardzo pobożne... do kościoła  w Sejnach nie bardzo jeździły A o moim dziadku Kunacie napisałem  wiersz. Nie wiem, czy ktoś z was ten wiersz czytał? 
- Czytaliśmy. 
Dziadek  Kunat był bardzo tolerancyjnym człowiekiem. A wtedy to było trudne być  tolerancyjnym, ponieważ były napięcia narodowościowe, szczególnie  polsko-litewskie, a nasza rodzina, i po stronie mojego ojca i po stronie  matki, mówiła po polsku. Więc były czasem konflikty, nie tylko z  Litwinami, ale i z sąsiadami, którzy zarzucali mojemu dziadkowi, że jest  litwomanem, to znaczy uznawał, że Litwini mają prawo istnieć jako naród  samodzielnie. W Szetejniach, gdzie się urodziłem, była szkoła o jakiś  kilometr od dworu. W tej szkole moja matka przed pierwszą wojną światową  miała szkółkę dla dzieci, uczyła czytać i pisać. A w jakim języku  uczyła? Oczywiście po polsku. Wtedy uważano polski język za język  kultury, a litewski za język chłopów. No więc uczyła po polsku. Będąc  małym chłopcem jeździłem z matką do okolicznych wiosek, i wtedy  spotykali nas jej dawni uczniowie i przyjmowali niesłychanie serdecznie.  Ale w tej szkole, o ile się orientuję, był także ktoś, kto uczył po  litewsku, i zdaje się, że mój dziadek go opłacał. Więc to były takie  sprawy. 
Mój dziadek nie miał oczywiście żadnych sporów, również z  okolicznymi Żydami w miasteczku Kiejdany. Może wynikało to z jego  kalwinizmu, bo w rodzinie zawsze obecne były ekumeniczne tendencje. 
A  mój brat, Andrzej, z kolei - to są dosyć malownicze dzieje – w czasie  wojny ocalił życie nieznanemu człowiekowi ściganemu przez Niemców.  Człowiek ten okazał się dowódcą sowieckiej partyzantki w sąsiednich  lasach. Jego oddział składał się przeważnie z Żydów z miasteczka  Kiejdany. Andrzej pomagał im posyłając żywność, za co odwdzięczyli się  dając mu odpowiednie zaświadczenie i to sprawiło, że później, za czasów  sowieckich uniknął deportacji do łagrów. 
Muszę jeszcze dodać, że mój ojciec był przez kilka lat inżynierem powiatowym w Suwałkach. Sejny należały do tego samego okręgu. 
Naturalnie  macie rozmaite pytania, na które chętnie odpowiem. Nie będę robił  wykładu, więc proszę bardzo - spożytkujmy ten czas spotkania. 
Małgorzata Czyżewska: Czy podróżował Pan z ojcem po naszym pograniczu? 
Tak,  czasem jeździłem z ojcem w różne miejsca powiatu suwalskiego. Tak, że  znam ten powiat. Mógłbym opowiedzieć malownicze historie z okresu wojny.  Kiedy wojska sowieckie zajęły Wilno, przechodziłem przez zieloną  granicę uciekając z Litwy. To był rok 1940. Lato. Granica, wtedy  sowiecka - znaczy nowo ustalona pomiędzy imperium sowieckim a terenami  okupowanymi przez Niemców - przechodziła na północ od Wiżajn i  Szypliszek. Była nas trójka i szliśmy całą noc przez bagna sięgające  mniej więcej do pasa. No i udało się, sforsowaliśmy tę granicę. Lecz to  nie był koniec, dlatego że, jak się okazało, trzeba było jeszcze  przedostać się przez następną granicę, która przebiegała koło Raczek.  Niemcy mnożyli rozmaite granice, ale to już osobna historia... 
Bożena Szroeder: Czy pamięta Pan kogoś z przedwojennych Sejn, z czasu kiedy spędzał Pan tam wakacje? 
Pamiętam tylko ciotkę lub mamę Fligieltaub, tylko... 
Małgorzata Czyżewska: Ale zachodziliście do jej zajazdu? 
Tak. 
Magda Meyza: A przyjeżdżał Pan na targ do Sejn? Czy pamięta Pan sukiennice? 
Pamiętam, tak, ale dosyć mgliście. 
Magda Meyza: Czy ma Pan w pamięci także jakieś obrazy z jarmarków? 
Nie,  nie, ja podejrzewam, że byłem tak zajęty innymi sprawami. Mnie się  zdaje, że to jest tak, że człowiek w późniejszym wieku myśli: dlaczego  ja nie przypatrywałem się uważnie temu, co było naokoło mnie. Ale jak  się jest młodym, to ma się mnóstwo zmartwień, przeżyć. I jest się  skoncentrowanym bardziej na sobie. I to jest dzisiaj plaga. Plaga młodej  poezji w Polsce, pisarzy piszących wyłącznie o sobie. Każdy pisze o  sobie, dopiero później, gdy spojrzy się za siebie, to żałuje się, że nie  notowało się tego wszystkiego, co było naokoło. Mnie obchodziły tylko  dwie drogi z Krasnogrudy do Sejn. Jedna prowadziła szosą i była mało  interesująca, a druga prowadziła przez las, przez wioskę Żegary i potem  lasem do Sejn. Bardzo często jeździłem tą drogą i to po prostu łączy się  dla mnie z końmi, powożeniem, wozem i tak dalej. 
Bożena Szroeder: Czy chodził Pan do księgarni w Sejnach? 
Dawniej nie było księgarni, nie przypominam sobie. 
Bożena Szroeder: Była taka księgarnia należąca do Franciszka Nawrockiego. On też wydawał pocztówki o Sejnach. 
Aha, nie pamiętam. Naprzeciwko synagogi? 
Bożena Szroeder: Nie, nie, tuż przy sukiennicach. Dzisiaj tam jest sklep warzywny. 
Kacper Szroeder: Czy Suwałki zachowały się jakoś w Pana pamięci? 
No  tak, tak. Tylko ja nie chodziłem do szkoły w Suwałkach. Mój brat  chodził do gimnazjum w Suwałkach, zdawał tam maturę.. Tak, że mój brat  jest bardziej związany z Suwałkami. Ja nie. Kiedy mój ojciec został tam  inżynierem powiatowym, to ja dalej kontynuowałem swoje studia w szkole w  Wilnie, w Gimnazjum im. Króla Zygmunta Augusta. 
Małgorzata Czyżewska: Tak rodzice zdecydowali, że lepiej kontynuować? 
Tak. 
Tomasz Wcisło: Wtedy w Wilnie mieszkał Pan sam czy na stancji? 
Mieszkałem na stancji. Czy ktoś z was był w Wilnie? 
Tak, tak. 
Czy wybieracie się na Uniwersytet do Wilna? 
Małgorzata  Czyżewska: No, nie wszyscy. Bariera językowa. Ci, którzy są z rodzin  litewskich, mówią i po polsku i po litewsku. Natomiast ci z rodzin  polskich nie mówią po litewsku. 
Ja jestem za polonistyką w  Wilnie, bo studiując ją tam otwierają się rozmaite możliwości. Przede  wszystkim badania w bibliotekach. Tam można znaleźć materiały, których  chyba w Polsce jest mało. Albo są nieznane i mało dostępne. 
Weronika Czyżewska: Czy w Wilnie jest takie szczególne miejsce, które Pan sobie upodobał? 
Dla  mnie Wilno to jest przede wszystkim uniwersytet, który - jak wiadomo -  ma cały labirynt dziedzińców, podwórek rozmaitych. Powiadają, że są tam  podwórza, na których nigdy żadna stopa ludzka nie stanęła. To oczywiście  jest dla mnie najsilniejsze przeżycie, szczególnie teraz, kiedy ta  polonistyka i koło polonistów mieści się tam mniej więcej, gdzie było  nasze poprzednie miejsce, to znaczy przy ulicy Wielkiej, od strony  dziedzińców uniwersyteckich. To miejsce jest chyba najważniejsze dla  mnie. A poza tym wszystkie pagórki naokoło Wilna, Góra Trzykrzyska, no i  te wzgórza, po których jeździło się na nartach. Także Wilja, która jest  dzisiaj inna dlatego, że jest uregulowana, a dawniej tak się  rozlewała.... 
Magda Meyza: Jak wyglądał dwór w Krasnogrudzie? 
Wyglądał  tak jak teraz, tylko że to był zupełnie inny budynek. Bo teraz to jest  jakaś rekonstrukcja. Ale wyglądał podobnie, nawet weranda była mniej  więcej ta sama. Nie wiem czy wy tam byliście? 
Tak, tak. 
No  i był ten park. Oczywiście, nie był tak dziko zarośnięty jak teraz. Jak  byłem tam ostatnio - nie wiem jak jest teraz - ale jak tam byłem, to te  miejsca, gdzie chodziło się do kąpieli, były zarośnięte. A schodziło  się w dół i w prawo, tam było takie miejsce do kąpieli, do wypływania  poza trzciny i sitowie na jezioro. 
Adam Adukowski: Co Panu najbardziej podobało się w Krasnogrudzie? 
No,  najbardziej podobały mi się jeziora, zwłaszcza Hołny, nad którym leży  Krasnogruda, i drugie jezioro Gaładuś. Kiedyś pomiędzy tymi jeziorami  był las. Kiedy go wycięto, nie wiem. Ale to już dawno było. Chodziłem  bardzo często nad Gaładuś i muszę się przyznać, że głęboko mnie  zawstydza fakt, że strzelałem ze sztucera do perkozów na Gaładusi.  Czasem polowałem na kaczki, nawet koło tej wyspy, która jest na środku  jeziora, już prawie na samej granicy litewskiej. A nad Gaładusią było  gospodarstwo litewskie Dapkiewicza, które odwiedziłem wróciwszy w tamte  strony. Młody Dapkiewicz, z którym bardzo serdecznie witaliśmy się,  ucieszył się, że mnie widzi, bo akurat słyszał nadawaną przez radio  “Dolinę Issy” po litewsku. 
Bożena Szroeder: Widzieliśmy się z  panem Dapkiewiczem przed wyjazdem. Opowiadał nam o tym spotkaniu i o  swoich rodzicach i ich związkach z Krasnogrudą. 
Małgorzata  Czyżewska: Panie Czesławie, czy "Dolina Issy", film Tadeusza  Konwickiego, podobał się Panu? Wiadomo, że był kręcony po polskiej  stronie granicy, więc czy to się jakoś z Pana wspomnieniami zgadza? 
Nie,  ja z innych powodów jestem niezadowolony z tego filmu. Przede wszystkim  Konwicki zrobił z tego filmu rodzaj wspomnień emigranta i włączył tam  moje wiersze, bez mojego pozwolenia. Książka nie jest nostalgią  emigranta. Ja korzystałem z tego, że pewien dystans czasowy i  przestrzenny pozwala na oderwanie i opisywanie bardziej obiektywne. Co  do przyrody, to oczywiście rozpoznałem Suwalszczyznę. Tamte okolice z  mojego powiatu są trochę inne. Zresztą teraz bardzo zmienione, dlatego  że wzdłuż Niewiaży były dwory i parki. Równina, którą znacie - może  kiedyś byliście w Szetejniach? 
Nie wszyscy, niektórzy z nas byli. 
-  ta równina to były wioski z sadami, pięknymi sadami, nawet dość  zamożne. I teraz nie ma tam nic, dlatego, że te wioski zostały  wywiezione na Syberię. Zdaje się połowa ludności powiatu kiejdańskiego  została deportowana na Syberię. Tam są teraz kołchozowe pola, ogromne  pola, nic więcej. Ludność nazywa ten obszar Kazachstanem. 
Magda Andruczyk: Pan urodził się w Szetejniach na Litwie. Czy mówi Pan po litewsku? 
Nie, nie mówię. Jak wezmę gazetę do czytania to rozumiem. Ale nie mówię po litewsku. 
Magda Andruczyk: Czyli jak ktoś mówi w tym języku do Pana, to Pan rozumie? 
Mniej  więcej rozumiem, mówić niestety nie mówię. Jeżeli chodzi o rodzinę  Miłoszów to archiwa odnotowują jej istnienie koło Kiejdan, na Żmudzi  (powiat kiejdański albo kowieński) od XVI wieku i wtedy mówiono w niej  po polsku. To wiadomo, bo są dokumenty. Natomiast jak mówiła poprzednio  nie wiadomo. Jest legenda, że to jest rodzina, która przywędrowała w XVI  wieku z Łużyc na Zachodzie, uciekając przed uciskiem niemieckim. W  każdym razie od XVI wieku była to rodzina mówiąca po polsku i ja nigdy  nie przyznawałem się do narodowości litewskiej, tylko zawsze do  narodowości litewskich Polaków, a to nie to samo co Polacy [z Korony]. 
Rita Kalinowska: Czy może pamięta Pan jakąś pieśń z tamtych czasów? 
Mnie słoń na ucho nadepnął... 
Rita Kalinowska: Czy chce Pan żebyśmy zaśpiewali jakąś piosenkę? 
Naturalnie. 
Bożena  Szroeder: To będzie taka pieśń pograniczna, której słowa są po polsku, a  melodia jest litewska. Zakukała ziaziuleńka, zapłakała sieroteńka...  [Śpiew] 
To bardzo podobne do tych pieśni litewskich, które znam. 
Rita Kalinowska: Możemy też zaśpiewać pieśń po litewsku... 
O, tak. [Śpiew] 
Tę  pieśń rozumiem. Zresztą muszę powiedzieć, że moja litewskość - jeżeli  jest - to się odnosi do pieśni, jakie słyszałem jako mały chłopiec w  Szetejniach. Właściwie folklor polski jest dla mnie niezrozumiały, bo ja  rozumiem tylko folklor litewski. Pieśni, które słyszałem w Szetejniach,  i teraz ta pieśń, to jest dla mnie bardzo, bardzo ważne, i to właściwie  tworzy mój związek z Litwą. 
Ewa Adukowska: A czy Pan bywał na weselach litewskich? 
Chyba  nie. Pewnie bywałem, ale nie pamiętam. Zasadniczo dla mnie pieśni  litewskie to były pieśni słyszane po drugiej stronie rzeki, pod wieczór,  kiedy ludzie wracali z pola. Wspaniale śpiewali, bo to naród o wielkim  talencie zbiorowego śpiewania. 
Czytałem gdzieś opisy całego pociągu  deportowanych Litwinów, całych rodzin, właśnie na przykład, z takich  wiosek jak wokół Szetejń. Gdy ten pociąg przyszedł do jednego z miast  syberyjskich, chyba Irkucka, to tam na stacji ci ludzie urządzili  koncert śpiewów litewskich. Potem załadowano ich na barki i wywieziono  do miejsca, gdzie rzeka, którą płynęli, spotykała dopływ płynący prze  tajgę. Wieziono ich dalej w górę rzeki i tam zamieszkali w tajdze.  Musieli zbudować sobie chaty przed zimą, wszystko od początku. Dla mnie  los tych wiosek okolicznych, wszystkich wiosek wokół Szetejń, które były  litewskie, był bardzo przejmujący. Czułem współczucie i solidarność. I  dlatego w czasie okupacji Litwy pisałem w prasie międzynarodowej w  obronie Litwy. Moja cząstka litewska przetrwała. 
Czesław Miłosz: W moich latach studenckich, spędzałem wakacje w  Krasnogrudzie, około 10 kilometrów od Sejn, prawie na granicy  litewskiej, w majątku, który należał do rodziny Kunatów. Dziadek Kunat  urodził się w Krasnogrudzie. Brat mego dziadka, Bronisław Kunat, jest  pochowany w Sejnach na cmentarzu katolickim, chociaż rodzina Kunatów  była kalwińska - jak podaje lista szlachty kalwińskiej - jeszcze w XVIII  wieku. W jaki sposób stali się katolikami, nie wiem, w każdym bądź  razie w XIX w. byli już katolikami. Otóż mój dziadek urodził się w  Krasnogrudzie, ale już nie miał - jako młodszy syn - majątku, tylko  wykształcenie. Studiował agronomię w Szkole Głównej w Warszawie. Były to  czasy pozytywizmu. Potem wyemigrował na Północ, to znaczy na Litwę  właściwą, na północ od Kowna, i tam ożenił się z Józefą Syruć, moją  babką. 
W Krasnogudzie bywałem najczęściej w latach studenckich. Jako  że wtedy majątki ziemskie podupadały, moje krewne Ela i Nina Kunatówny  (zamężne inaczej się nazywały), założyły tam pensjonat, żeby jakoś  podreperować sytuację finansową. To są właśnie moje związki z Sejnami.  No, a do Sejn przyjeżdżało się co kilka dni. Nie wiem, jak wyobrażacie  sobie Sejny ówczesne. Przy końcu rynku, znaczy po przeciwległej stronie  niż synagoga, po prawej ręce, była restauracja mamy Fligieltaub. Nie  wiem, czy wiecie o istnieniu takiej restauracji? 
- Tak, tak wiemy. 
No,  a mniej więcej na przeciwko tej restauracji, przy rynku, odbywały się  niesamowite sceny dookoła autobusu. To był duży autobus, który wyruszał z  rynku z niesłychanym rejwachem. Tłumy się gromadziły dookoła tego  autobusu! Nawet na dachu ładowali rozmaite kosze z ptactwem itd.,  głównie w dni targowe. Tak naładowany autobus wyruszał do Suwałk. 
Nie  wiem, czy to co opowiadam jest wam znane? Autobus należał oczywiście do  spółki żydowskiej i klientami byli przede wszystkim żydowscy kupcy,  którzy przewozili rozmaite produkty do Sejn. 
Moje kuzynki nie były  zbyt pobożne. Bardzo tolerancyjne, ale nie bardzo pobożne... do kościoła  w Sejnach nie bardzo jeździły A o moim dziadku Kunacie napisałem  wiersz. Nie wiem, czy ktoś z was ten wiersz czytał? 
- Czytaliśmy. 
Dziadek  Kunat był bardzo tolerancyjnym człowiekiem. A wtedy to było trudne być  tolerancyjnym, ponieważ były napięcia narodowościowe, szczególnie  polsko-litewskie, a nasza rodzina, i po stronie mojego ojca i po stronie  matki, mówiła po polsku. Więc były czasem konflikty, nie tylko z  Litwinami, ale i z sąsiadami, którzy zarzucali mojemu dziadkowi, że jest  litwomanem, to znaczy uznawał, że Litwini mają prawo istnieć jako naród  samodzielnie. W Szetejniach, gdzie się urodziłem, była szkoła o jakiś  kilometr od dworu. W tej szkole moja matka przed pierwszą wojną światową  miała szkółkę dla dzieci, uczyła czytać i pisać. A w jakim języku  uczyła? Oczywiście po polsku. Wtedy uważano polski język za język  kultury, a litewski za język chłopów. No więc uczyła po polsku. Będąc  małym chłopcem jeździłem z matką do okolicznych wiosek, i wtedy  spotykali nas jej dawni uczniowie i przyjmowali niesłychanie serdecznie.  Ale w tej szkole, o ile się orientuję, był także ktoś, kto uczył po  litewsku, i zdaje się, że mój dziadek go opłacał. Więc to były takie  sprawy. 
Mój dziadek nie miał oczywiście żadnych sporów, również z  okolicznymi Żydami w miasteczku Kiejdany. Może wynikało to z jego  kalwinizmu, bo w rodzinie zawsze obecne były ekumeniczne tendencje. 
A  mój brat, Andrzej, z kolei - to są dosyć malownicze dzieje – w czasie  wojny ocalił życie nieznanemu człowiekowi ściganemu przez Niemców.  Człowiek ten okazał się dowódcą sowieckiej partyzantki w sąsiednich  lasach. Jego oddział składał się przeważnie z Żydów z miasteczka  Kiejdany. Andrzej pomagał im posyłając żywność, za co odwdzięczyli się  dając mu odpowiednie zaświadczenie i to sprawiło, że później, za czasów  sowieckich uniknął deportacji do łagrów. 
Muszę jeszcze dodać, że mój ojciec był przez kilka lat inżynierem powiatowym w Suwałkach. Sejny należały do tego samego okręgu. 
Naturalnie  macie rozmaite pytania, na które chętnie odpowiem. Nie będę robił  wykładu, więc proszę bardzo - spożytkujmy ten czas spotkania. 
Małgorzata Czyżewska: Czy podróżował Pan z ojcem po naszym pograniczu? 
Tak,  czasem jeździłem z ojcem w różne miejsca powiatu suwalskiego. Tak, że  znam ten powiat. Mógłbym opowiedzieć malownicze historie z okresu wojny.  Kiedy wojska sowieckie zajęły Wilno, przechodziłem przez zieloną  granicę uciekając z Litwy. To był rok 1940. Lato. Granica, wtedy  sowiecka - znaczy nowo ustalona pomiędzy imperium sowieckim a terenami  okupowanymi przez Niemców - przechodziła na północ od Wiżajn i  Szypliszek. Była nas trójka i szliśmy całą noc przez bagna sięgające  mniej więcej do pasa. No i udało się, sforsowaliśmy tę granicę. Lecz to  nie był koniec, dlatego że, jak się okazało, trzeba było jeszcze  przedostać się przez następną granicę, która przebiegała koło Raczek.  Niemcy mnożyli rozmaite granice, ale to już osobna historia... 
Bożena Szroeder: Czy pamięta Pan kogoś z przedwojennych Sejn, z czasu kiedy spędzał Pan tam wakacje? 
Pamiętam tylko ciotkę lub mamę Fligieltaub, tylko... 
Małgorzata Czyżewska: Ale zachodziliście do jej zajazdu? 
Tak. 
Magda Meyza: A przyjeżdżał Pan na targ do Sejn? Czy pamięta Pan sukiennice? 
Pamiętam, tak, ale dosyć mgliście. 
Magda Meyza: Czy ma Pan w pamięci także jakieś obrazy z jarmarków? 
Nie,  nie, ja podejrzewam, że byłem tak zajęty innymi sprawami. Mnie się  zdaje, że to jest tak, że człowiek w późniejszym wieku myśli: dlaczego  ja nie przypatrywałem się uważnie temu, co było naokoło mnie. Ale jak  się jest młodym, to ma się mnóstwo zmartwień, przeżyć. I jest się  skoncentrowanym bardziej na sobie. I to jest dzisiaj plaga. Plaga młodej  poezji w Polsce, pisarzy piszących wyłącznie o sobie. Każdy pisze o  sobie, dopiero później, gdy spojrzy się za siebie, to żałuje się, że nie  notowało się tego wszystkiego, co było naokoło. Mnie obchodziły tylko  dwie drogi z Krasnogrudy do Sejn. Jedna prowadziła szosą i była mało  interesująca, a druga prowadziła przez las, przez wioskę Żegary i potem  lasem do Sejn. Bardzo często jeździłem tą drogą i to po prostu łączy się  dla mnie z końmi, powożeniem, wozem i tak dalej. 
Bożena Szroeder: Czy chodził Pan do księgarni w Sejnach? 
Dawniej nie było księgarni, nie przypominam sobie. 
Bożena Szroeder: Była taka księgarnia należąca do Franciszka Nawrockiego. On też wydawał pocztówki o Sejnach. 
Aha, nie pamiętam. Naprzeciwko synagogi? 
Bożena Szroeder: Nie, nie, tuż przy sukiennicach. Dzisiaj tam jest sklep warzywny. 
Kacper Szroeder: Czy Suwałki zachowały się jakoś w Pana pamięci? 
No  tak, tak. Tylko ja nie chodziłem do szkoły w Suwałkach. Mój brat  chodził do gimnazjum w Suwałkach, zdawał tam maturę.. Tak, że mój brat  jest bardziej związany z Suwałkami. Ja nie. Kiedy mój ojciec został tam  inżynierem powiatowym, to ja dalej kontynuowałem swoje studia w szkole w  Wilnie, w Gimnazjum im. Króla Zygmunta Augusta. 
Małgorzata Czyżewska: Tak rodzice zdecydowali, że lepiej kontynuować? 
Tak. 
Tomasz Wcisło: Wtedy w Wilnie mieszkał Pan sam czy na stancji? 
Mieszkałem na stancji. Czy ktoś z was był w Wilnie? 
Tak, tak. 
Czy wybieracie się na Uniwersytet do Wilna? 
Małgorzata  Czyżewska: No, nie wszyscy. Bariera językowa. Ci, którzy są z rodzin  litewskich, mówią i po polsku i po litewsku. Natomiast ci z rodzin  polskich nie mówią po litewsku. 
Ja jestem za polonistyką w  Wilnie, bo studiując ją tam otwierają się rozmaite możliwości. Przede  wszystkim badania w bibliotekach. Tam można znaleźć materiały, których  chyba w Polsce jest mało. Albo są nieznane i mało dostępne. 
Weronika Czyżewska: Czy w Wilnie jest takie szczególne miejsce, które Pan sobie upodobał? 
Dla  mnie Wilno to jest przede wszystkim uniwersytet, który - jak wiadomo -  ma cały labirynt dziedzińców, podwórek rozmaitych. Powiadają, że są tam  podwórza, na których nigdy żadna stopa ludzka nie stanęła. To oczywiście  jest dla mnie najsilniejsze przeżycie, szczególnie teraz, kiedy ta  polonistyka i koło polonistów mieści się tam mniej więcej, gdzie było  nasze poprzednie miejsce, to znaczy przy ulicy Wielkiej, od strony  dziedzińców uniwersyteckich. To miejsce jest chyba najważniejsze dla  mnie. A poza tym wszystkie pagórki naokoło Wilna, Góra Trzykrzyska, no i  te wzgórza, po których jeździło się na nartach. Także Wilja, która jest  dzisiaj inna dlatego, że jest uregulowana, a dawniej tak się  rozlewała.... 
Magda Meyza: Jak wyglądał dwór w Krasnogrudzie? 
Wyglądał  tak jak teraz, tylko że to był zupełnie inny budynek. Bo teraz to jest  jakaś rekonstrukcja. Ale wyglądał podobnie, nawet weranda była mniej  więcej ta sama. Nie wiem czy wy tam byliście? 
Tak, tak. 
No  i był ten park. Oczywiście, nie był tak dziko zarośnięty jak teraz. Jak  byłem tam ostatnio - nie wiem jak jest teraz - ale jak tam byłem, to te  miejsca, gdzie chodziło się do kąpieli, były zarośnięte. A schodziło  się w dół i w prawo, tam było takie miejsce do kąpieli, do wypływania  poza trzciny i sitowie na jezioro. 
Adam Adukowski: Co Panu najbardziej podobało się w Krasnogrudzie? 
No,  najbardziej podobały mi się jeziora, zwłaszcza Hołny, nad którym leży  Krasnogruda, i drugie jezioro Gaładuś. Kiedyś pomiędzy tymi jeziorami  był las. Kiedy go wycięto, nie wiem. Ale to już dawno było. Chodziłem  bardzo często nad Gaładuś i muszę się przyznać, że głęboko mnie  zawstydza fakt, że strzelałem ze sztucera do perkozów na Gaładusi.  Czasem polowałem na kaczki, nawet koło tej wyspy, która jest na środku  jeziora, już prawie na samej granicy litewskiej. A nad Gaładusią było  gospodarstwo litewskie Dapkiewicza, które odwiedziłem wróciwszy w tamte  strony. Młody Dapkiewicz, z którym bardzo serdecznie witaliśmy się,  ucieszył się, że mnie widzi, bo akurat słyszał nadawaną przez radio  “Dolinę Issy” po litewsku. 
Bożena Szroeder: Widzieliśmy się z  panem Dapkiewiczem przed wyjazdem. Opowiadał nam o tym spotkaniu i o  swoich rodzicach i ich związkach z Krasnogrudą. 
Małgorzata  Czyżewska: Panie Czesławie, czy "Dolina Issy", film Tadeusza  Konwickiego, podobał się Panu? Wiadomo, że był kręcony po polskiej  stronie granicy, więc czy to się jakoś z Pana wspomnieniami zgadza? 
Nie,  ja z innych powodów jestem niezadowolony z tego filmu. Przede wszystkim  Konwicki zrobił z tego filmu rodzaj wspomnień emigranta i włączył tam  moje wiersze, bez mojego pozwolenia. Książka nie jest nostalgią  emigranta. Ja korzystałem z tego, że pewien dystans czasowy i  przestrzenny pozwala na oderwanie i opisywanie bardziej obiektywne. Co  do przyrody, to oczywiście rozpoznałem Suwalszczyznę. Tamte okolice z  mojego powiatu są trochę inne. Zresztą teraz bardzo zmienione, dlatego  że wzdłuż Niewiaży były dwory i parki. Równina, którą znacie - może  kiedyś byliście w Szetejniach? 
Nie wszyscy, niektórzy z nas byli. 
-  ta równina to były wioski z sadami, pięknymi sadami, nawet dość  zamożne. I teraz nie ma tam nic, dlatego, że te wioski zostały  wywiezione na Syberię. Zdaje się połowa ludności powiatu kiejdańskiego  została deportowana na Syberię. Tam są teraz kołchozowe pola, ogromne  pola, nic więcej. Ludność nazywa ten obszar Kazachstanem. 
Magda Andruczyk: Pan urodził się w Szetejniach na Litwie. Czy mówi Pan po litewsku? 
Nie, nie mówię. Jak wezmę gazetę do czytania to rozumiem. Ale nie mówię po litewsku. 
Magda Andruczyk: Czyli jak ktoś mówi w tym języku do Pana, to Pan rozumie? 
Mniej  więcej rozumiem, mówić niestety nie mówię. Jeżeli chodzi o rodzinę  Miłoszów to archiwa odnotowują jej istnienie koło Kiejdan, na Żmudzi  (powiat kiejdański albo kowieński) od XVI wieku i wtedy mówiono w niej  po polsku. To wiadomo, bo są dokumenty. Natomiast jak mówiła poprzednio  nie wiadomo. Jest legenda, że to jest rodzina, która przywędrowała w XVI  wieku z Łużyc na Zachodzie, uciekając przed uciskiem niemieckim. W  każdym razie od XVI wieku była to rodzina mówiąca po polsku i ja nigdy  nie przyznawałem się do narodowości litewskiej, tylko zawsze do  narodowości litewskich Polaków, a to nie to samo co Polacy [z Korony]. 
Rita Kalinowska: Czy może pamięta Pan jakąś pieśń z tamtych czasów? 
Mnie słoń na ucho nadepnął... 
Rita Kalinowska: Czy chce Pan żebyśmy zaśpiewali jakąś piosenkę? 
Naturalnie. 
Bożena  Szroeder: To będzie taka pieśń pograniczna, której słowa są po polsku, a  melodia jest litewska. Zakukała ziaziuleńka, zapłakała sieroteńka...  [Śpiew] 
To bardzo podobne do tych pieśni litewskich, które znam. 
Rita Kalinowska: Możemy też zaśpiewać pieśń po litewsku... 
O, tak. [Śpiew] 
Tę  pieśń rozumiem. Zresztą muszę powiedzieć, że moja litewskość - jeżeli  jest - to się odnosi do pieśni, jakie słyszałem jako mały chłopiec w  Szetejniach. Właściwie folklor polski jest dla mnie niezrozumiały, bo ja  rozumiem tylko folklor litewski. Pieśni, które słyszałem w Szetejniach,  i teraz ta pieśń, to jest dla mnie bardzo, bardzo ważne, i to właściwie  tworzy mój związek z Litwą. 
Ewa Adukowska: A czy Pan bywał na weselach litewskich? 
Chyba  nie. Pewnie bywałem, ale nie pamiętam. Zasadniczo dla mnie pieśni  litewskie to były pieśni słyszane po drugiej stronie rzeki, pod wieczór,  kiedy ludzie wracali z pola. Wspaniale śpiewali, bo to naród o wielkim  talencie zbiorowego śpiewania. 
Czytałem gdzieś opisy całego pociągu  deportowanych Litwinów, całych rodzin, właśnie na przykład, z takich  wiosek jak wokół Szetejń. Gdy ten pociąg przyszedł do jednego z miast  syberyjskich, chyba Irkucka, to tam na stacji ci ludzie urządzili  koncert śpiewów litewskich. Potem załadowano ich na barki i wywieziono  do miejsca, gdzie rzeka, którą płynęli, spotykała dopływ płynący prze  tajgę. Wieziono ich dalej w górę rzeki i tam zamieszkali w tajdze.  Musieli zbudować sobie chaty przed zimą, wszystko od początku. Dla mnie  los tych wiosek okolicznych, wszystkich wiosek wokół Szetejń, które były  litewskie, był bardzo przejmujący. Czułem współczucie i solidarność. I  dlatego w czasie okupacji Litwy pisałem w prasie międzynarodowej w  obronie Litwy. Moja cząstka litewska przetrwała. 
Małgorzata Czyżewska: Czy pamięta Pan sejneńskich Żydów? 
To  było przecież w części żydowskie miasteczko. Przy czym Sejny bardzo się  zmieniały historycznie. Nie wiem, czy zajmowaliście się szkołą średnią w  Sejnach w XIX wieku? Tu było jedno z lepszych gimnazjów i bardzo znani  ludzie kończyli tę szkołę. Mniej więcej wiem, co się działo w pierwszej  połowie XIX wieku w Sejnach o ile chodzi o tę szkołę. Ukończyli ją  bracia Kunatowie. Jeden z tych braci żył w Krasnogrudzie, czy może nawet  kupił od krewnych Krasnogrudę, a dwaj inni później działali na  emigracji w Paryżu. W Krasnogrudzie były tomy biblioteki Stanisława  Kunata, który działał w Paryżu jako wykładowca w szkole Batignole. Drugi  z braci też był na emigracji w Paryżu. 
Poza tym ta szkoła w Sejnach  wydała takich działaczy emigracji po powstaniu 1830 roku, jak  Kajsiewicz czy Niedźwiecki. Tak, że wasze miasto było wsławione tą  szkołą, ale później powstały tam też ważne szkoły żydowskie. 
Ilona  Jodzis: W okolicy Sejn żyli też Rosjanie staroobrzędowcy. Może pamięta  Pan coś o nich? Wioski w okolicy Krasnogrudy, na przykład Sztabinki, to  były wioski starowierów. Molenna tam stała. 
Jeżeli chodzi o  starowierów, to muszę się odnieść do kroniki rodzinnej. Mój dziadek od  strony ojca, Artur Miłosz, był zupełnie inny niż mój dziadek od strony  matki, dziadek Kunat. Tamten to był taki zabijaka i poszedł w 1863 roku  do powstania. No, ale to powstanie zaraz się zakończyło, więc bardzo  szybko wrócił do majątku. I potem chodziło jakoś o to, żeby go wybronić  od deportacji na Sybir. A najbliższa wioska to była wioska starowierów.  On miał dobre z nimi stosunki i cała wioska zebrała się na radę, by  rozstrzygnąć co zrobić: czy wolno chrześcijaninowi krzywo przysiąc, żeby  uratować człowieka? Doszli do wniosku, że wolno chrześcijaninowi złożyć  fałszywą przysięgę i przysięgli, że on cały czas był w domu. W ten  sposób uratowali go przed deportacją na Syberię. To daje pojęcie o  sobornosti tych ludzi, prawda? U starowierów to było przecież bardzo  silne, ten duch wspólnoty, duch kolektywnej narady. 
A co do okolic  Sejn, to pamiętam jeszcze i bardzo żałuję kościółka w Żegarach. To był  drewniany kościół, bardzo ładny. I on spalił się, nie pamiętam w jakich  okolicznościach, ale to już po wojnie.... 
Małgorzata Czyżewska:  Tak, ja jeszcze byłam w tym kościele i nagrywałam mszę z tymi właśnie  pieśniami litewskimi, na głosy, które wspominaliśmy. To były wczesne  lata osiemdziesiąte. Kościółek spłonął w 1983 roku w niewyjaśnionych  okolicznościach. 
A czy wybudowali nowy? 
Małgorzata Czyżewska: Tak, murowany, ale to już nie to samo.... 
Ilona Jodzis: Jakie ma Pan wspomnienia lat szkolnych, pierwszych przyjaźni, miłości? 
Moja  szkoła to było gimnazjum im. Króla Zygmunta Augusta w Wilnie. Wtedy  była inna terminologia i gimnazjum nazywano szkołę ośmioletnią, do  matury. Moje gimnazjum to nie była szkoła koedukacyjna. Szkoły były  rozdzielone na męskie i żeńskie.W wyższych klasach szkoły średniej  należałem do tajnej organizacji, która nazywała się Pet i grupowała nie  tylko uczniów z naszego gimnazjum, ale także z gimnazjum żeńskiego. Na  czym polegała ta organizacja? Jej historia jest dość skomplikowana,  dlatego że w czasach jeszcze zaborów powstała tajna organizacja  młodzieży Pet, która w szkołach średnich była odnogą Zet-u [Związku  Młodzieży Polskiej – red.] To były takie ruchy  samokształceniowo-niepodległościowe. Ponieważ żyliśmy w niepodległej  Polsce, nasza organizacja nie miała dążeń niepodległościowych, ale miała  raczej aspiracje samokształceniowe i z lekka polityczne, to znaczy nie  ściśle polityczne, ale - powiedziałbym - w duchu liberalnym. Na przykład  w szkole wygłaszałem odczyty przeciwko Sienkiewiczowi albo o Darwinie, w  związku z moimi zainteresowaniami przyrodniczymi. No, a Pet to była  organizacja nie lewicowa właśnie, ale, powiedzmy, liberalna. Niektóre  osoby z tego grona później stały się bardzo znanymi postaciami. Była  wśród nich na przykład Małunowiczówna, jak wskazuje nazwisko pewnie  Białorusinka z pochodzenia. No więc Leokadia Małunowiczówna stała się  wybitnym profesorem klasyki literatury greckiej i łacińskiej na KUL-u.  Druga osoba nazywała się Abramowiczówna [Zofia – red.]. Ona też została  filologiem klasycznym - mamy jej czterotomowy słownik grecko-polski,  najlepszy, jaki się ukazał. Inną osobą, która była w tym kole, jest  Stanisław Stomma, publicysta katolicki, później profesor prawa na  Uniwersytecie Warszawskim. To były właśnie te przyjaźnie z czasów  szkolnych. 
Weronika Czyżewska: A co Pan czytał w naszym wieku z przyjaciółmi, jakie książki, jakie wiersze? 
To  bardzo ciekawe pytanie. Naturalnie pod ławką czytało się Nata  Pinkertona. To były takie ówczesne komiksy. Bohaterem ich był detektyw  amerykański Nat Pinkerton diałający w latach dwudziestych. A poza tym  wychowałem się na literaturze przygodowej. To był przede wszystkim Karl  May. Nie wiem czy w ogóle znacie Karla Maya? 
Weronika Czyżewska: Niektórzy znają fragmenty na pamięć i podróżują w poszukiwaniu Indian... 
Był  też taki pisarz, który nazywał się Thomas Mayne Reid, pewnie dzisiaj  już nieznany, ale wtedy niesłychanie popularny. W Szetejniach znalazłem  kufer sprzed wojny, cały wypełniony książkami przygodowymi Mayne Reida  po rosyjsku. To był kufer mojego ojca. Akcja jego powieści toczyła się w  Ameryce, a on był bardzo popularny w Polsce i w Rosji. Jest nawet  opowiadanie rosyjskiego pisarza Czechowa o dwóch chłopcach, którzy  naczytawszy się Mayne Reida, uciekają z domu, żeby dotrzeć do Ameryki i  tam utrzymywać się polowaniem i rabunkiem, ale zostają złapani na  pierwszej stacji. Więc był Thomas Meyne Reid. Czytałem oczywiście  Sienkiewicza, ale nie byłem jego wielkim entuzjastą. Później nastąpiło  urzeczenie naszą polską literaturą romantyczną, które pozostało we mnie i  ze mną na trwałe. Myślę, że jak się czyta po polsku, to jest to  nieuniknione. Przede wszystkim Mickiewicz, tym bardziej Mickiewicz, że  to moje rodzinne strony. Ale miałem do Mickiewicza, na przykład do jego  Pana Tadeusza, pretensje, że coś przekręca, nie zupełnie dokładnie  przedstawia naszą przyrodę. Na przykład w tym ustępie, gdzie Wojski gra i  echo powtarza, a bukom buki... Buki? Skąd u nas buki? Tu buków nie ma.  Granica buka przebiegała na południe, nawet od Nowogródczyzny na  południe. Prawda, w Białowieży zdaje się są buki, ale to na południe od  nas, to północna granica buka, a już dalej na północ nie ma lasów  bukowych. 
Później przyszły inne książki. Na przykład odniosłem  bardzo dużą korzyść z naszych lekcji religii. Lekcje religii były u nas  od początku szkoły średniej. Najpierw historia święta, ale później -  właściwie prawie na poziomie seminarium - były dogmatyka, apologetyka.  Brałem się za rogi z naszym księdzem... O, widzę, że chłopcy coś się  ożywili. Był taki ksiądz, który mnie wyrzucał z klasy mówiąc: “Miłosz,  ty masz nieprzyzwoity wyraz twarzy”. 
Mieliśmy podręcznik historii  Kościoła księdza Archutowskiego, gdzie były obszerne przypisy petitem,  drobnym drukiem, a w nich rozmaite herezje. No to ja czytałem o  wszystkich tych herezjach i bardzo mi się to podobało, zwłaszcza  manicheizm. Tak, że ja wyniosłem z tego duże korzyści. Korzyści  wyniosłem też z lekcji łaciny. Nasz łacinnik, który nazywał się Rożek, a  pochodził z Krakowa, był fanatykiem łaciny i fanatykiem przekładu  łaciny na polski. Otóż nauczyłem się u niego metody, którą zastosowałem  będąc profesorem Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley. W Berkley  mianowicie prowadziłem seminarium przekładowe dotyczące przekładów z  polskiego i rosyjskiego na angielski. A Rożek uprawiał tłumaczenia  kolektywne, to znaczy wypisywał na tablicy zdanie, jeden wers, i potem  zwracał się do klasy z pytaniem kto to zmieni, kto poprawi, jak można  lepiej przetłumaczyć? I tak często godzina upływała na dyskusji  kolektywnej o jednym zdaniu. To była bardzo dobra metoda, którą ja  zastosowałem z moimi studentami amerykańskimi. Myśmy razem tłumaczyli z  polskiego na angielski. 
To jeżeli chodzi o korzyści z nauczycieli  czy z podręczników. A potem, ponieważ miałem kryzys religijny, bardzo  dużo znaczyła dla mnie książka przeczytana w ostatniej klasie szkoły  średniej, niedługo przed maturą, która nazywała się „Doświadczenia  religijne”. Autorem jej był Amerykanin William James i teraz właśnie  upływa setna rocznica ukazania się tej książki po angielsku. Po polsku  była wydana chyba w 1913 roku [1918 – red.] i to jest książka człowieka,  profesora amerykańskiego, który zbierał różne doświadczenia i przeżycia  religijne, niezależnie od Kościoła, niezależnie od różnych wyznań. On  to badał jako psycholog, ale to znaczyło w pewnym sensie uprawianie  doświadczeń, przeżyć religijnych. 
To mniej więcej w skrócie moje  lektury. No a romantyczność - przez jakiś czas byłem wzięty przez  Słowackiego i to też z powodu stron rodzinnych. Jeśli chodzi o  Mickiewicza, to odbyliśmy raz wielką wycieczkę z Wilna pociągiem na  południe do stacji Bieniakonie. Dlaczego do stacji Bieniakonie? Tam  wysiedliśmy i szliśmy - prawie wszystkie klasy - przez las, kilka  kilometrów do majątku Bolecieniki. Dlaczego znowu do tego majątku? Bo to  był majątek, który należał do Puttkamerów. Żoną hrabiego Puttkamera  była Maryla, w której Mickiewicz się kochał w czasach młodości, i tam w  lasku koło Bolecienik odbyło się o północy ostatnie spotkanie  Mickiewicza z Marylą. Trochę to niestosowne opowiadać o tym wam, takim  młodym, prawda? Tak więc nauczyciele uważali, że to w pewien sposób  takie sanktuarium mickiewiczowskie, a uczniowie na szczęście nie  zadawali niedyskretnych pytań. 
A jeżeli chodzi o Słowackiego, no to  bardzo często bywałem w Jaszunach, na stacji w Jaszunach. A Jaszuny to  był majątek, który należał do Śniadeckich. Córka brata Śniadeckiego -  Ludwika Śniadecka - była taką młodzieńczą miłością Juliusza Słowackiego.  W Wilnie mieszkałem przez pewien czas przy Zaułku Literackim, o kilka  kroków od domu, gdzie Mickiewicz pisał “Grażynę”. 
Rita Kalinowska: Jakich języków uczył się Pan w szkole? 
W  szkole uczyłem się języka francuskiego, no i powiedziałbym, że nie za  wiele ze szkoły wyniosłem. Ale później, kiedy byłem w Paryżu  stypendystą, ukończyłem kurs wyższy języka francuskiego, dający  możliwości uczenia tego języka w szkole. Tak, że byłem już bardzo  zaangażowany w języku. Żeby zdać egzamin musiałem pisać wypracowania po  francusku. To jeżeli chodzi o francuski. Była też oczywiście łacina.  Łacinę mieliśmy przez wiele lat, co było bardzo praktyczne, ale nie  mieliśmy greki, dlatego, że szkoły dzieliły się wtedy na humanistyczne -  z łaciną, klasyczne - z łaciną i greką, i nie wiem jakie jeszcze,  realne czy coś takiego, gdzie nie było ani łaciny ani greki, żadnych  języków klasycznych. Wy prawdopodobnie nie macie języków klasycznych? 
Bożena  Szroeder: Nie, chociaż teraz jest coraz więcej takich liceów, gdzie się  wraca do profilu humanistycznego. U nas w Sejnach moża uczyć się  łaciny, ale jako przedmiotu nadobowiązkowego. 
W rezultacie  nauczyłem się greki sam, w późnych latach. Zacząłem uczyć się greki w  wieku sześćdziesięciu lat. Jednak nie nauczyłem się greki dzisiejszej,  tylko greki tzw. koine, którą były pisane ewangelie. Potrzebne mi to  było, ponieważ przetłumaczyłem z greki objawienie św. Jana czyli  Apokalipsę i Ewangelię według św. Marka pisane po grecku. Więc jednak  greka, późno do tego się zabrałem. Natomiast hebrajskiego nie uczyłem  się w szkole. Pomimo, że to powinien być jeden z języków klasycznych,  nauczyłem się hebrajskiego dopiero w Berkeley, żeby tłumaczyć Biblię -  Księgę Psalmów, Księgę pięciu megilot i Księgę Hioba. Czyli ostatecznie  można się uczyć nawet w późnym wieku. 
Natomiast angielski... no, tu  muszę powiedzieć interesującą rzecz. Francuski był uważany za czasów  mojej wczesnej młodości za język wytworny. Inteligencja mówiła po  francusku, no a także wszyscy, którzy mieli jakieś wykształcenie,  uważali że powinni mówić po francusku, żeby służba nie rozumiała jak  między sobą rozmawiają! Era francuszczyzny trwała w Polsce bardzo długo,  tak jak w całej Europie. Od XVIII wieku przez cały XIX wiek. A w XX  wieku to się załamało i w Warszawie - już przed wojną - w 1938 roku  ludzie zaczęli uczyć się angielskiego. To jest bardzo ciekawe, te  odpływy kolejne różnych języków. Najpierw była łacina - przez wiele  wieków międzynarodowy język w Europie, później był francuski, a  następnie przyszedł angielski. Pierwsze lekcje miałem przed wojną, ale  dobrze nauczyłem się angielskiego za okupacji. Nota bene moim  nauczycielem był Tuś [Jerzy- red.] Toeplitz , Żyd z włoskim paszportem,  ponieważ pochodził z rodziny bankierów włoskich. I on poruszał się  swobodnie po Warszawie, a później stał się założycielem i rektorem  Polskiej Szkoły Filmowej w Łodzi. Więc ja się wtedy nauczyłem  angielskiego i zacząłem tłumaczyć z języka angielskiego. No, a później,  długo mieszkając w Ameryce musiałem ten język posiąść dobrze, żeby w nim  wykładać. 
Jeżeli chodzi o rosyjski, to nigdy nie uczyłem się  rosyjskiego. Ale znałem go od dzieciństwa, ponieważ mój ojciec był  zmobilizowany podczas I wojny światowej. Jako inżynier był oficerem  saperów i myśmy podróżowali z nim za linią frontu. Ja mówiłem po  rosyjsku nie zdając sobie sprawy, że zmieniam język. Właśnie z tego  czasu został mi ten rosyjski, utrwalony do tego stopnia, że niedawno  podczas festiwalu poetyckiego, na którym byli poeci z Rosji, okazało  się, że ja mam dobry akcent. 
Ewa Adukowska: Czy Pan był dobrym uczniem? 
Byłem  uczniem bardzo dobrym na początku szkoły. Dużo czytałem, bardzo dużo,  więc miałem duże oczytanie. I to wydaje mi się bardzo ważne, żeby  sprawiedliwie oceniać zdolności. Zdolności to nie jest sprawa  przyrodzona, to jest sprawa kultury w dużym stopniu. Wiele zależy od  tego, czy dziecko dużo pracuje z pojęciami, z językiem. Przecież to  zdarzyło się mojemu synowi. Mój syn urodził się w Ameryce i kiedy  przyjechał do Francji nie znał ani słowa po francusku. Poszedł do szkoły  w małym prowincjonalnym miasteczku i mimo, że nie znał ani słowa po  francusku, po roku był pierwszy w klasie we francuskim. Słyszał w domu  kilka języków - angielski, polski itd. - i dlatego bardzo szybko się  nauczył nowego języka. I górował nad tymi chłopcami z tego małego,  francuskiego miasteczka, którzy nie czytali nic, nie byli wykształceni.  Czyli ważne są nie tyle uzdolnienia, ile kulturalne otoczenie,  środowisko. Więc byłem dobrym uczniem z początku. Potem okropnym,  całkiem okropnym, wręcz awanturnikiem, który na korytarzu brał udział w  bójkach. A potem byłem znowu bardzo dobry. 
Weronika Czyżewska:  Oglądaliśmy film dokumentalny, w którym Pan powiedział, że nie chciał  Pan iść na polonistykę, bo nie chciał Pan być nauczycielem. A potem w  życiu tak się stało, że został Pan nauczycielem akademickim. Jakie to  dla Pana doświadczenie - nauczanie? 
Tak, muszę powiedzieć, że  dzisiaj studiując polonistykę niekoniecznie musi się zostać  nauczycielem, są jakieś inne możliwości. Wtedy jednak polonistyka to był  zawód nauczycielski. A poza tym to był wydział matrymonialny. A ja  chciałem być taki macho. Po dwóch tygodniach na polonistyce przeszedłem  na prawo. No i skończyłem to prawo, mam dyplom prawa, ale nigdy z niego  nie korzystałem. W rezultacie zostałem nauczycielem w Berkeley w  Kalifornii i odkryłem w sobie talenty profesora. Kiedy była słynna  rewolucja w Berkeley w latach sześćdziesiątych, studenci przez pewien  czas stawiali stopnie profesorom i ogłaszali to w takich swoich  biuletynach. Miałem bardzo dobre stopnie. Za to, że chciałem być macho,  rzeczywiście zostałem ukarany, bo te panienki przeważnie wyszły za mąż,  albo wykładały w szkołach średnich, a ja jednak chciałem czegoś więcej. 
Ilona Jodzis: A jak to było z Pana pierwszą miłością? 
Małgorzata Czyżewska: A więc jednak padło to pytanie. Taki to wiek, panie Czesławie. 
To  było już za czasów uniwersyteckich i nie będę wnikał w szczegóły. W  każdym razie w ostatnich latach, już kiedy Polska przestała być  satelitą, odnalazłem moją dawną miłość i wymienialiśmy korespondencję. 
Magda Meyza: Czy to był przypadek, czy szukaliście się? 
No,  szukaliśmy się trochę, tak. Ja nie wiedziałem, gdzie ona jest.  Wymienialiśmy korespondencję aż do jej śmierci, która nastąpiła w  późnych latach osiemdziesiątych. Poza tym ostatnio napisałem taki  rodzaj życiorysu mojej koleżanki, przyjaciółki z Wilna, której losy były  bardzo skomplikowane i dziwne. Była deportowana, siedziała na Łubiance,  była w łagrze, potem wyszła z armią Andersa, potem była w Iraku, w  Palestynie, we Włoszech, dostała różne odznaczenia wojskowe, potem  mieszkała w Anglii, potem w Argentynie, potem w Australii... Czyli taki  życiorys klasyczny dla mojego pokolenia. 
Ilona Jodzis: Jak to się stało, że Pan został poetą? Kiedyś chciał Pan być leśnikiem ? 
Tak,  to prawda. Zmiana tej orientacji nastąpiła dosyć późno. Przez szereg  klas szkoły średniej zainteresowania moje szły w kierunku przyrody,  leśnictwa itd. No, dużo by tu opowiadać, jak to się stało. Wydaje mi  się, że przyczynił się do tego fakt, że mój ojciec był bardzo namiętnym  myśliwym i ja czasem z nim polowałem. Wtedy odkryłem okropne  okrucieństwo natury. Więc to być może dokonało się przez zrozumienie, że  moja fascynacja ptakami, głównie ptakami, była właściwie fascynacją  literacką. To znaczy byłem bardziej zafascynowany nazwami ptaków i  uchwyceniem w słowie opisu zwyczajów ptaków niż samymi ptakami. Zresztą  umiałem na pamięć nazwy łacińskie wszystkich polskich ptaków. Jeszcze mi  trochę z tego zostało, ale wtedy nie myślałem, że te fascynacje pięknem  nazw ptaków mogą być początkiem mojego bycia poetą. Pisałem wiersze w  ostatniej klasie szkoły średniej, ale takie nieosobiste, rodzaj ćwiczeń  stylistycznych, które nawet pamiętam. Niektóre całkiem niezłe. 
Ilona Jodzis: Czy często Pan czytuje to, co Pan sam stworzył? 
Nie bardzo, nie tak bardzo. Mam słabe oczy, więc nie mogę tego czytać. Było... 
Magda Meyza: Teraz my czytamy...
Małgorzata  Czyżewska: Oglądaliśmy film o spotkaniu w 1993 roku w Stowarzyszeniu  Pisarzy Polskich, na którym czyta Pan swoje wiersze. Było to bardzo  zachwycające dla młodych ludzi, jak Pan czyta swoje wiersze. 
A  tak, bardzo lubię czytać wiersze. Czytałem nie tylko swoje wiersze.  Nagrywałem w takim labolatorium dźwiękowym w Kalifornii ballady  Mickiewicza. Wydaje mi się, że bardzo dobrze je czytałem. Ballady i  wiersze innych poetów polskich, na przykład Czechowicza. 
Darek Miszkiel: Czy pańscy synowie napisali jakiś wiersz, czy chcieli iść w Pana ślady? 
Ani ja nie chciałem tego, ani oni nie chcieli iść moim śladem. Ale zdarzało im się pisać wiersze, czasem wręcz zabawne. 
Weronika  Czyżewska: Jak to jest z tym tworzeniem? Jak wiersz dojrzewa w Panu?  Czy to się dzieje przy kartce papieru, czy też wcześniej? 
To bywa bardzo różnie, ale najczęściej to przychodzi jako uformowany wers, który trzeba zapisać i potem rozwinąć. 
Weronika Czyżewska: Na reprodukcji rękopisu w tomie “Druga przestrzeń” widziałam skreślenia... 
Tak, tak, pełno skreśleń... 
Ilona Jodzis: Czy wśród swoich wierszy ma Pan jakiś wyjątkowy, napisany w szczególnej chwili, który jest dla Pana bardzo ważny? 
Bardzo  trudno odpowiedzieć na to pytanie, często te rzeczy są ukryte. Nie  wiem. Jest taki wiersz na przykład, który napisałem po powrocie na Litwę  w 1992 roku. Po pięćdziesięciu dwóch latach wróciłem. Tak, pięćdziesiąt  dwa lata to bardzo dużo. W ogóle, jak byłem w waszych latach to wiek, w  którym jestem wydawał się wiekiem słonia... Ale po pięćdziesięciu dwóch  latach wróciłem na Litwę, no i w Szetejniach miałem rzeczywiście  autentyczne przeżycie łąki, to znaczy sprawił to specyficzny układ  roślin na łące, tylko tam według mnie spotykany. To pamięć dzieciństwa,  tak, jak zapamiętane z dzieciństwa. I to było dla mnie niesłychanie  silne przeżycie. Napisałem wtedy taki krótki wiersz "Łąka", który jest z  cyklu "Litwa po pięćdziesięciu dwóch latach". 
Bardzo pięknie dziękujemy za rozmowę. 
Kraków, 26 kwietnia 2002 rok 
Rozmowa autoryzowana przez Czesława Miłosza i Agnieszkę Kosińska
Moje związki z Sejnami - Rozmowa dzieci sejneńskich z Czesławem Miłoszem
21 stycznia 2011 16:10
        Moje związki z Sejnami - Rozmowa dzieci sejneńskich z Czesławem Miłoszem 
Bożena  Szroeder: Od wielu lat pracujemy z młodym pokoleniem nad pamięcią Sejn i  wielokulturowym dziedzictwem naszego regionu. Razem z młodzieżą  przygotowywaliśmy książkę i spektakl “Kroniki sejneńskie”, które  powstały ze spisanych opowieści starszych ludzi. A w pracy tej  uczestniczy i jest tutaj z nami młodzież polska, litewska i  staroobrzędowcy. Od dawna już marzyliśmy, aby taką rozmowę odbyć z  Panem.