Mój brat Kos

Mój brat Kos

Autor: Małgorzata Sporek-Czyżewska Współpraca: Urszula Korzeniecka i Julia Zdancewicz

Małgorzata Sporek-Czyżewska

Mój Brat Kos

Współpraca:

Urszula Korzeniecka i Julia Zdancewicz

Ilustracja:Wiesław Szumiński


Takiej burzy nie pamiętali nawet najstarsi we wsi. Potężne

wyładowania rozsiewały błyskawice, w których blasku

rozstępowało się ciemne niebo, odsłaniając ołowiane czeluście

mroku. Natura i ludzie czuli grozę. Gałęzie drzew gięły się pod

mocnymi podmuchami wichury, która rozszalała się na dobre.

Wiry wietrzyska porywały wcześnie tego lata opadłe liście, a

wysuszony gorącym słońcem piasek polnej drogi, wzbijał się w

górę wirującymi kręgami. Pora była na wieczernię i, mimo burzy,

ludzie wychodzili jednak z chat. Zawsze o tej porze szli modlić

się do molenny. Byli starowiercami, od niepamiętnych czasów

żyjącymi w zgodzie z boskim prawem zapisanym w świętych

księgach i przekazywanym z pokolenia na pokolenie przez

starszyznę.

W jednej z chat we wsi, kiedy niebo szalało nieutulone,

spodziewano się przyjścia na świat dziecka. Wieczorem, kiedy

miało się już na burzę, jego przyszła matka Wiesielisa modliła się

cichutko, żeby tylko nie w taki czas, nie tej nocy, nastąpiło

rozwiązanie. Lecz stało się tak, jak się stać miało. W czas

szalejącej wichury, tylko przy asyście Iwana, ojca dziecka, urodził

się Timofiej. I ktoś jeszcze był z nimi w izbie, ktoś silnie związany

z przyszłymi losami chłopca – czarny kos.


Skąd ten mały żółtodzioby ptaszek w chacie? Wleciał do

wnętrza, przez okno otwarte impetem wichury, by schronić się

przed nawałnicą? Już wcześniej jednak nie raz bywał widziany w

ich obejściu. Przylatywał najpewniej z pobliskiego boru, siadał na

parapecie okna i stukał swoim żółtym dziobkiem w szybę.

Początkowo Wiesielisa, słysząc dźwięk uderzeń o szybę,

nasypywała do maleńkich miseczek ziarno dla gościa. Zauważyła

jednak, że kos mając miski pełne jedzenia, potrafi nadal

natarczywie stukać.

– Co Ty chcesz, Czarniutki? – dopytywała. – Może chcesz mi

coś powiedzieć, drogi gościu naszego domostwa? Jakie wieści

przynosisz i skąd? Co tu robisz? Przecież twoi towarzysze już

dawno odlecieli do cieplejszych krajów, za wielką wodę?

Tymczasem Wiesielisa ogłosiła rodzinie dobrą wiadomość o

narodzinach synka. Długo w tym domu czekano na dziecko, całe

lata próżnych nadziei. Oboje z Iwanem stracili już wiarę w to, że

doczekają się potomstwa. Aż nadszedł ten dzień, w którym

radosna wieść o tym, że niemłoda przecież Wiesielisa została

matką, obiegła całą okolicę. A ona sama żarliwie dziękowała

Bogu, że wreszcie ich pragnienie zostało wysłuchane.

Wielka radość zagościła w ich chacie. Odwiedzającym ich

sąsiadom radosne oczy Wiesielisy i jej męża mówiły, o ich

wielkim szczęściu. Po tylu latach wyczekiwania i godzenia się z

losem, błogosławieństwo zaczęło otulać ich dom.

Iwan dużo czasu spędzał w pobliskim sosnowym lesie. Jak

większość mężczyzn w ich starowierskiej wsi pracował przy

wyrębie drzew i zajmował się ciesiołką. Dużo widział w swoim

życiu, znał zwyczaje ptaków dobrze, ale nie mógł się nadziwić,

że widzi kosa u nich na podwórku, a nawet w domu.

Iwan lubił słuchać, jak wieczorami milkł chór różnorodnych

ptasich głosów, a wtedy z wysokich koron drzew odzywał się

śpiew kosów: donośny, niósł się po całej okolicy. Podobnie było o


poranku. Zanim odezwały się inne ptaki, kosy były już na

stanowisku i wyśpiewywały swe melodie w bladym świetle świtu,

przebijającym się pomiędzy koronami drzew.

Iwan wiedział też, że kosy ukrywały się przed ludźmi, gdyż ci

polowali na nie, wychwalając smak ich pieczonego mięsa.

Opowiadano, że jeszcze nie tak dawno na jarmarku można było

kupić kosy, które uważano za nie lada przysmak. Dlatego tak

rzadko kosy pojawiały się w pobliżu ludzkich siedzib, w wiejskich

gospodarstwach, ogrodach i pobliskich łąkach. Z tego powodu

ten mały kos, przysiadający na ich okiennym parapecie, dziwił

Iwana swą obecnością i bliskim obcowaniem z ludzimi.

Natomiast Wiesielisa bardzo hołubiła żółtodziobego ptaka,

dokarmiała go i radowała się kiedy tylko się pojawił. W głębi

serca uznawała go za szczęśliwy znak, który zapowiedział

zjawienie się na świecie Timofieja.

Kiedy Timofiej był malutki, bawiąc się w ogrodzie

podśpiewywał nieskomplikowane, acz pełne urody melodyjki

przez siebie wymyślone. Powtarzał je przez cały dzień,

towarzysząc matce w domowej krzątaninie w chacie i obejściu,

przy karmieniu kur, pojeniu zwierząt, roznoszeniu saganów z

jedzeniem do obory i chlewa. Niekiedy o brzasku budziła ich ta

sama melodia, wyśpiewana gwiżdżącym głosem, czystym i

donośnym, dochodzącym z pobliskiego lasu.

– Słyszysz Timofieju? To twoja melodia, śpiewana przez

naszego żółtodziobego kosa. Pewnie pozdrawia cię tą

pioseneczką.

– To brat mój śpiewa! – wołał z radością i dumą malec.

Iwan niejednokrotnie przyglądał się, jak ptak stawał się

jedynym towarzyszem jego synka, który nie miał rodzeństwa, a

był zbyt mały, żeby z wioskowymi dziećmi biegać po polach i

zapuszczać się w las. Dlatego nazywał kosa bratem małego


Timofieja. Serce Wiesielisy radowało się na widok chłopca, który

nieustannie przemawiał do ptaka.

Pewnego razu Timofiej zwrócił się do kosa w te słowa:

– Ptaszku mój kochany, na pewno ci smutno, że jesteś taki

czarny. Inne ptaki są tak pięknie kolorowe. Gdybym miał moc

czarodziejską, sprawiłbym, żebyś był wielobarwny, ze złotymi

piórkami na grzbiecie, mieniącymi się w różne kolory, i

niebieskimi piórkami pod brzuszkiem. Byłbyś taki piękny, mój ty

Czarniutki.

– Timofieju, Timofieju, bracie mój, czas byś stanął przed

obliczem mądrości tego świata – przemówił do niego kos. – Nie

jest ona schowana przed ludźmi, jest prosta i jasna. Nie wiem

tylko dlaczego wam, ludziom, tak trudno ją przyjąć. A więc

słuchaj: Zmieniać i poprawiać na lepsze możesz wszystko to, co

uczynione zostało przez człowieka. Matce Ziemi, Matce Naturze

ufaj! Stworzyła wszystko kierując się sensem sensów i to jest nie

do podważenia, tego żadna czarodziejska moc nie zmieni. A

przyjdzie czas, Timofieju, jak dorośniesz, żeby porozmawiać o

mocach, które są w Tobie. To pierwsza karta mądrości, którą ci

przekazuję. Schowaj ją teraz głęboko w sercu, będzie ci

przydatna.

Kos zatrzepotał skrzydełkami i odleciał w stronę cienistego

lasu. Chłopiec nigdy nie czuł tak rozpierającej go radości.

„Otrzymałem niezwykły dar” – nieustannie powtarzał sobie w

myślach. „Pierwsza karta mądrości! A ile ich będzie? Czy

otrzymam je wszystkie?”

Mijały lata. Timofiej wyrósł na dorodnego młodzieńca, pełnego

czułości wobec swoich rodziców i całego otaczającego go świata

ludzi, zwierząt i roślin. Uwielbiał godzinami chodzić po lesie,

ścieżkami, po których prowadzał go w dzieciństwie ojciec. Znał

wszelkie zakamarki wielkiego lasu, w którym dawno temu

uciekający przed prześladowaniami w Rosji starowierzy założyli


swoją osadę. Wiedział jak omijać mokradła i bezpiecznie zbierać

czerwoniutkie żurawiny na bagnach. Podglądał ptaki i dzikie

zwierzęta, które niejednokrotnie ratował, gdy wpadały w

zastawione wnyki. Wracał ze swych leśnych wędrówek, a nad

nim leciał, jakby wskazując mu drogę, wierny towarzysz, czarny

kos z żółtym dziobem.

Aż nadszedł kolejny sierpień i zdarzyło się dokładnie to, co w

dzień urodzin Timofieja – pod wieczór rozpętała się potężna

burza, o której ludzie długo jeszcze rozprawiali. Jakby natura po

latach chciała powtórzyć niczym refren wydarzenie sprzed lat.

Wiesielisa, Iwan i Timofiej siedzieli przy wieczerzy, za oknem

ciemniało, zbierało się na deszcz, niebo przecinały błyskawice i

jak wtedy, w dzień jego urodzin, mocny podmuch wiatru otworzył

okno, przez które wleciał kos i przysiadł na ramieniu Timofieja.

– Tak to już jest, że burza zwiastuje w naszym domu zmiany –

pomyślała zaniepokojona Wiesielisa.

Nad ranem wszystko się uspokoiło, ustał deszcz. Timofiej

jednak nie zmrużył oka w nocy, siedział przy oknie słuchając

cichnącej burzy. Wtedy ponownie przemówił kos, kierując

cichutkie słowa wprost do jego ucha:

– Timofieju, czas ruszać w drogę, na spotkanie swojego losu!

Timofiej nasłuchiwał, spodziewając się kolejnych słów od

Brata Kosa. Ten jednak milczał. Zrozumiał więc, że to wszystko,

co miał mu do zakomunikowania. Bez chwili wahania wstał, wziął

swą podróżną torbę, do której matka wsunęła chleb i ser, założył

na głowę czapkę, ucałował rodziców i opuścił rodzinną chatę, nie

wiedząc na jak długo.

I tak, jak kiedyś, kos leciał przed nim, wskazując mu drogę.

Weszli głęboko w las, szli ścieżkami dotąd nieznanymi, aż dotarli

do miejsca, gdzie na niewielkim wzgórzu stał stary dąb, a

właściwie jego szeroki pień, rozłupany przez piorun. Tam teraz

krążył Brat Kos. Timofiej wkroczył do samego wnętrza dębu.


Badał wzrokiem miejsce z wielką uważnością i zaciekawieniem,

tym bardziej, że Brat Kos uparcie nad nim krążył. Nagle coś

dostrzegł w pogorzelisku: ledwo widoczny, bo przysypany

kawałkami spalonego drewna, kostur. Był cały, nienaruszony,

jakby chroniący się w kryjówce, która ocaliła go z pożogi.

Zdecydowanym ruchem sięgnął po kostur. Okazało się, że jego

zakrzywiona część jak ulał pasuje do jego ręki. Mocno trzymał

dębowe znalezisko, które natura wyrzeźbiła w kształcie laski,

wygodnej i pomocnej dla wędrowca. Brat Kos usiadł mu na

ramieniu i szepnął:

– Każdemu dano jego los, by wziął go w swoje ręce! Timofieju,

przyjmij swój los i spełniaj go. To druga karta mądrości, jaką ci

ofiarowuję. Czyń to, do czego zostałeś przeznaczony. Weź kostur

i z jego mocą pomagaj ludziom, wszystkim, którzy naprawdę tego

potrzebują. Ruszaj z kosturem, czyń dobro, bo moc jest z tobą.

Timofiej i tym razem posłuchał Brata Kosa i wyruszył w świat.

W ręku trzymał kostur, na jednym ramieniu miał torbę podróżną,

a na drugim siedział kos, zabawnie przekrzywiając główkę.

Takim go zapamiętali ludzie ze wsi, w której się urodził i z której

ruszył w świat. Nic by o jego losach nie wiedziano, gdyby nie

cieśle, którzy najmowali się do pracy przy budowie domów nawet

bardzo daleko stąd. Ceniono ich wiedzę i kunszt budowania

drewnianych domów. Sława o rzemiośle starowierów docierała

do odległych stron, skąd posyłano po nich, by dać im

zatrudnienie. To oni przywozili czasem wieści o Timofieju

krążącym po świecie, czyniącym dobro dla ludzi. Wszyscy

nabierali pewności, że to o niego chodzi, gdy opowiadano o

wędrowcu z kosturem i małym czarnym ptaku na ramieniu.

Tak mijały lata. Drogi wiodły Timofieja daleko od rodzinnej wsi

i tylko czasami w jego sercu pojawiała się silna tęsknota za

domem. Wyobrażał sobie swoich rodziców, którzy pozostali w

chacie, jak spoglądają na drogę, wypatrując czy nie wraca ich


jedynak. Nauczył się opanowywać tęsknotę, a wdzięczność ludzi,

którym niósł pomoc, upewniała go, że jest na właściwej drodze

życia. Upływ czasu dawał jednak o sobie znać, gdy nogi jego

szybko męczyły się w wędrówce, a włosy na głowie całkiem już

posiwiały. Czasem we śnie widział matkę, stojącą przed progiem

chaty i wycierającą rąbkiem fartucha łzę na policzku. Kiedy po

raz kolejny nawiedził go ten sam sen, postanowił, że pojedzie

tam, skąd wyszedł, do rodzinnej wioski, żeby odwiedzić swoich

tak dawno już nie widzianych, sędziwych rodziców.

Ani kostur, ani Brat Kos na ramieniu, nie sprzeciwiali się jego

decyzji, przeciwnie – sprzyjali zamiarowi powrotu. Kostur, na

którym się wspierał, uczynił jego wędrówkę lżejszą, a kos jak

zawsze wskazywał im kierunek, żeby nie zbaczali z drogi.

Po długiej podróży Timofiej stanął na skraju wsi. Z pozoru

wszystko było takie samo, jak w dzień, w którym wyruszył w

drogę. Ale tak naprawdę wszystko było tu odmienione. Dotarli do

miejsca, gdzie przytulony do ściany lasu, miał stać jego rodzinny

dom. Zamiast niego zobaczył opustoszałe miejsce, zarośnięty

sad i walącą się chałupę z zapadniętym dachem.

– Minęło już wiele lat, jak gospodarze pomarli, wędrowcze –

zwrócił się do niego człowiek idący z naprzeciwka polna drogą.

Żal ścisnął serce Timofieja. W jednej chwili postanowił zostać

tu na zawsze. Naprawił dach, wyrównał ściany domu, poprawił

płot, zamieszkał w chacie i jak dawniej wstające słońce zaglądało

przez okno i budziło go o poranku. Do chaty wróciło życie. A na

dachu chaty znajdowało swą przystań coraz więcej czarnych

ptaków z żółtymi dziobami. Kosy upodobały sobie wszystkie

krawędzie dachu chaty Timofieja. Wyglądały jak jej czarne

obramowanie, jakby to była koronka zdobiąca tkaninę, która od

powiewu wiatru nadchodzącego ze świtem zaczynała falować.

Ptaki układały się niczym nuty na pięciolinii i słychać było muzykę

orkiestry jakby złożonej z samych fletów.


Powrót Timofieja przyjęto z radością, choć niewielu było już

tych, co go pamiętali. Ale sława o nim i o jego bezinteresownym

pomaganiu ludziom przyszła razem z nim. Wszyscy przyzwyczaili

się do widoku starej chałupy ze słomianym dachem obsadzonym

czarnymi kosami, w której mieszkał starzec z kosturem.

A sam Timofiej, w towarzystwie kostura wędrował po

najbliższej okolicy, znajdując się zawsze tam, gdzie był pomocny

i przydatny. Widziano go przy cielących się krowach, źrebiących

się klaczach, niejednokrotnie – niby najlepszy doktor –

ratującego życie rodzicielce i małemu źrebięciu czy cielakowi.

Wystarczyło, że pocierał kosturem ręce, a te imały się

najtrudniejszych rzemiosł. Potrafiły wykonać najbardziej

skomplikowane prace, których nikt nie mógł się podjąć, których

wykonanie wręcz graniczyło z cudem.

Ręce Timofieja, trzymające kostur, stawały się wiedzące.

Kiedy dotykał człowieka czy zwierzęcia, one wiedziały czego

potrzebuje nie tylko ich ciało, ale i dusza. Przynosiły im ulgę,

uzdrawiały ich.

Pewnego sierpniowego burzowego wieczora, kiedy niebo

przecinały błyskawice, silny wiatr wyrywał drzewa z korzeniami, a

ulewny deszcz padał przez cała noc, Brat Kos przelatywał

niespokojnie z krawędzi łóżka na stół i z powrotem. Timofiej leżał

bez snu w swym łóżku i rozmyślał co też przyniesie tym razem

burza, która stanowiła odwieczny refren w sekwencji zdarzeń

jego życia. Tylko kostur ze spokojem opierał się o ścianę przy

drzwiach.

I wtedy Brat Kos ponownie przemówił do Timofieja, który

dawno już nie słyszał jego słów:

– Timofieju, musimy się pożegnać, na mnie już czas. Odlatuję

tam, skąd przybyłem. Wracam do cienistego lasu. Bracia kosy

znają już drogę do ludzkich siedzib i już jej nie zgubią. A i tobie

powiedziałem najważniejsze. Moja misja jest skończona. Na


odchodne chcę podarować ci trzecią kartę mądrości,

adresowaną do ciebie wprost z Królestwa Kosów, którego jestem

posłańcem. Największym skarbem świata jest dobro. By dobro

mogło utrzymać się w świecie, musi być przekazywane dalej.

Dobro jest jak nić, którą ludzie nieustannie przekazują sobie by

wciąż była przędzona. Zadbaj o to, by ją przekazać, żeby się nie

zagubiła i nie przerwała. Ta nić musi trwać! Bez dobra nie może

istnieć świat.

Twoja Matka – mówił dalej Brat Kos – uratowała mi kiedyś

życie. To było w naszym wielkim lesie, gdzie mnie znalazła

mokrego, zziębniętego, całego w strachu. Całym sercem

przygarnęła mnie, nakarmiła, dała nadzieję. Była wtedy młodą

dziewczyną i nawet nie musiała tego później pamiętać. Z

wdzięczności obdarowałem ją nicią dobra, a ona przekazała ją

tobie. Ty na szczęście niczego nie zmarnotrawiłeś i dobrze

wypełniłeś swój los. Ale pamiętaj, przekaż nić dalej…

Timofiej ocknął się, kiedy jasne słońce zaczęło razić go w

oczy. Nie wiedział czy to był sen, lecz w głowie jakiś głos cały

czas donośnie mu powtarzał:

– Ale pamiętaj…

Timofiej długo jeszcze wędrował z kosturem po okolicy, a za

to, co czynił, zdobywał serdeczność i wdzięczność ludzi. Jego

dom napełnił się zyciem, kiedy przygarnął sierotę z pożaru, który

pochłonął całe pobliskie gospodarstwo wraz z dobytkiem i

mieszkającą tam rodziną. Wezwanemu na pomoc Timofiejowi,

udało się wtedy wyciągnąć z płonącej chaty tylko jedno dziecko,

dziewczynkę. Nie miała gdzie się podziać, więc zamieszkała z

nim. Wkrótce to ona zaczęła opiekować się coraz starszym

Timofiejem. A on z wdzięczności opowiadał jej o swym długim

życiu i uczył tego, co życie go nauczyło.

Kiedy Timofiej nie mógł już chodzić, z pomocą do ludzi wysyłał

swą wychowanicę i uczennicę Lenę, którą wszyscy bardzo


polubili. Wracała do domu, kiedy kosy z dachu Timofieja

zaczynały swoje śpiewy.

Pewnego wieczora, wracając do domu, Lena zobaczyła widok

nie taki jak co dzień. Wśród czarnych kosów, które gromadnie

obsiadały słomiany dach ich domu, panowało poruszenie.

Wszystkie fruwały wokół chaty, nerwowo trzepocząc skrzydłami.

Kiedy weszła do środka, zobaczyła Timofieja leżącego w swym

łóżku. Gasnącym spojrzeniem wodził za Leną i coś do niej

szeptał.

– Weź nić, Leno – mówił ledwo słyszalnym głosem.

Przywołana niezwykłym dźwiękiem, przypominającym

podmuch wiatru podczas burzy, Lena wybiegła przed dom.

Oczom jej ukazał się niezwykły obraz: w jednej chwili wszystkie

siedzące na dachu kosy wzbiły się w niebo i, kołując wysoko,

utworzyły nad chatą Timofieja ogromny parasol. Panowała

dojmująca cisza, słychać było tylko delikatny szelest

trzepoczących ptasich skrzydeł.

Po śmierci Timofieja, ludzie dopytywali Lenę, co stało się z

jego kosturem, gdzie się podział? Dziewczyna nie odnalazła go w

miejscu, gdzie zawsze stał oparty o ścianę przy wyjściowych

drzwiach. Zniknął. Może powrócił do dębu, może jest gdzieś

porzucony, a może ukryty? Może odszedł w inne światy?

A może wy odnajdziecie kostur Timofieja, którzy słuchacie tej

baśni? Może i wy wybierzecie się do wielkiego lasu w

poszukiwaniu swojego losu?

W życiu podążajcie swoją ścieżką i rozglądajcie się uważnie.

Może i wam uda się odnaleźć kostur, jak ulał pasujący do waszej

ręki?

Ale opowieść o tym znajdziecie już w innej baśni…