Minęła szósta, kiedy Hasan wrócił do domu. Angela siedziała przy kuchennym stole i paliła. Uśmiechnęła się do niego jak do dawnego kochanka spotkanego na czyimś pogrzebie. Albo jakoś tak. Kiedy się obudziłaś?… Dwie godziny temu. Było mi przykro, że cię nie ma… Mnie także, miał ochotę powiedzieć. Chcesz, żebym ci coś ugotował?, zapytał. Spieszę się na próbę, nie ma już czasu… Naprawdę mi przykro. Gdybym wiedział… Co by było, gdybyś wiedział? Nic. Wszystko w porządku. Nie jestem głodna. Zjem coś w teatrze… Chcesz, żebym cię odwiózł?… Al Rahimi po mnie przyjedzie. Wpadnie po drodze. Przemknęło mu przez głowę: teraz powie, że wożenie jej buickiem riverą jest za drogie, ale nie powiedziała tego i nic w jej twarzy nie wskazywało, że tak myśli. Tylko kiedy patrzył na nią, taką drobną i smutną jak mały wróbelek, sumienie jeszcze bardziej go gryzło.
Chcesz, żebym po próbie przyjechał po ciebie?… Nie skończymy przed trzecią rano… Nie szkodzi, przyjadę. Możemy potem pójść na hamburgery. Stacja benzynowa przy wyjeździe na Salem jest czynna całą noc… Możemy. Nie sprawi ci to problemu? Nie będziesz śpiący?… Ależ skąd, będzie świetnie. Pójdziemy na hamburgery, będziemy patrzeć na robotników, którzy piją i milczą, i wyobrażać sobie, że mamy siedemnaście lat i jesteśmy tu pierwszy raz… Kotku… Słucham, Geli… Czy uważasz, że jestem dobra?… Najlepsza, Geli… Lubię, kiedy tak do mnie mówisz… Wiem, Geli… A co jeszcze będziemy robić?, przymilała się. Kiedy?, zapytał. Jak będziemy jedli hamburgery i patrzyli na robotników… Będziemy jeszcze… będziemy… różne rzeczy będziemy robić, nie umiał się bawić. Będziemy myśleli, jak im się ciężko żyje, powiedziała. Tak, będziemy myśleli, jak im się ciężko żyje, przytaknął Hasan. I będziemy myśleli, że nas to nigdy nie spotka… Nigdy… I że dlatego jesteśmy szczęśliwi.
Pół godziny później Al Rahimi był pod domem. Serwus, bracie, przywitał Hasana. Gdybym był Pierrem, kiedyś bym go w końcu zapytał, na jakiej zasadzie jestem dla niego bratem, pomyślał Hasan, męskiej czy religijnej. Angela, podskakując w pantofelkach Kopciuszka i fioletowym ekologicznym futrze, wycałowała go po całej twarzy, Al Rahimi kobiecym ruchem, z dygnięciem, otworzył drzwiczki swego grand voyagera, o trzeciej-wpół do czwartej, zawołała i to było wszystko.
Patrzył na obłok śniegu sunący w dół krętą drogą wyjazdową z Toledo. W środku tego obłoku była kobieta, którą kochał. Był winny tak, jak winni są mężczyźni, którzy ani razu nie zdradzili żony i nawet spojrzenie na gołe piersi Pameli Anderson jest dla nich powodem do lekkich wyrzutów sumienia. Chciał zadzwonić do Pierra, powiedzieć mu, że po południu wszystko poszło nie tak, był zdenerwowany i wyprowadzony z równowagi, męska menstruacja albo coś podobnego, niech po prostu zapomni to gadanie o cenie benzyny. Wtedy spojrzał na buicka riverę; jego szyby pokrył już lód. Stary, dobry samochód był markotny, wydawał się porzucony. Choć na karoserii nie miał żadnego, nawet najmniejszego zadrapania i ani śladu korozji, przypominał auta, które czekają, aż pochwycą je szczęki maszyny złomującej i przerobią na kostkę Rubika z blachy i szkła. To jeden z najokrutniejszych widoków cywilizacji: złomowisko samochodów, gdzie buicki, chevrolety i cadillaki czekają na pożarcie. Jeszcze wczoraj za każdy z nich ktoś oddałby życie, pobił się z sąsiadem, który kluczem podrapał drzwiczki, a teraz nagle wszystko jest inaczej. Byłoby w jakiś sposób normalniej, gdyby cała rodzina z kwiatami i ze łzami odprowadzała stary samochód na wieczny odpoczynek.
Przejechał ręką po oszronionej blasze i od razu dopadło go nowe zmartwienie, coś, o czym dorosły człowiek nie powinien nawet myśleć, a tym bardziej komukolwiek o tym mówić. Dlatego dobrze jest zwariować. Wtedy prawdopodobnie pleciesz wszystko, co miałeś ochotę powiedzieć wcześniej, ale nie byłeś jeszcze wariatem. W jakiś sposób tylko wariaci mieli życie spełnione do końca. Powiedzieli wszystko, co im leżało na duszy. I to, że kochałeś swoje auto miłością, jaką darzy się przyjaciół, a większą i trwalszą od tej, jaką kocha się rodzinny kraj. Pamięć o starym samochodzie, którego dawno już nie ma albo leży w jakiejś hercegowińskiej jaskini lub przepaści, na dnie Adriatyku czy pośród bośniackich lasów, dla ludzi, którzy urodzili się i wyrośli na granicy rewolucji technologicznych, równa jest nostalgii. Rodowity Amerykanin przeżywa to pewnie na swój sposób, może stary samochód nie znaczy dla niego więcej niż pusta butelka po piwie albo pudełko po papierosach z zapisanym numerem telefonu niewidzianego od dwudziestu lat przyjaciela, ale dla ludzi, którzy życia w społeczeństwie uczyli się i wśród aut, i wśród przyjaciół, jako że do jednych i drugich czuli takie samo przywiązanie, tylko dom wariatów jest miejscem, gdzie mogliby powiedzieć o tym całą prawdę. Człowiek w końcu pojmuje, że to samo wiązało go z ludźmi i z rzeczami i że między żywym i nieżywym różnica jest tylko jedna: żywe mówi i czuje, a nieżywe milczy. Lecz kiedy raz zaczną znikać, ginąć, umierać i spalać się w spowodowanych przez kogoś pożarach, różnica się zaciera. Z jakiego to powodu zburzony dom był mniej ważny od martwych przyjaciół? Tak samo bezpowrotnie odeszli, skoro zostali zabici w ten sam sposób. Rozmyślał tak o sobie i buicku riverze, dopóki nie zrobiło mu się zimno.
Dom był pusty, jakby długo nikt w nim nie mieszkał. Usiadł przed telewizorem, zapalił papierosa i patrzył w pusty ekran. Włączyłby go tylko po to, żeby obejrzeć coś, co naprawdę sprawiłoby mu przyjemność, jakiś stary mecz, olimpijski finał koszykówki, którego wynik zna, ale tego nie dają na żadnym programie. Powiedzmy, Monachium 1972, kiedy Rosjanie w ostatniej sekundzie pokonali Amerykę i ludzie u nas nie wiedzieli, czy się cieszyć, czy przeklinać. Wygrali słabsi, a człowiekowi wtedy zawsze mocniej zabije serce, bo jest po ich stronie, tak jak oglądając film, kibicuje włamywaczom, których ściga policja, ale wygrali Rosjanie, a kto normalny w tamtych czasach cieszyłby się u nas z ich zwycięstw. Nie, nie miało to związku z polityką. Tylko jak można kibicować ludziom, którzy nigdy się nie uśmiechną, nie rozzłoszczą na sędziów i mają najbrzydsze dresy na olimpiadzie? Teraz chętnie by obejrzał ten mecz. Po prostu żeby sprawdzić, co się zmieniło w nim samym w ciągu ostatnich trzydziestu lat albo co się zmieniło w tym meczu. Mecz nie mógł być taki sam, żadna rzecz nie jest już taka sama, tylko zmienia się, starzeje albo odmładza, bo i to jest możliwe. Czas niszczy i obraca w pył tylko to, co jest wykonane z jakiegoś tworzywa, medytował, a większość tego, o czym da się myśleć, wcale nie jest zrobiona z żadnego surowca, starzeje się więc albo młodnieje z jakichś zupełnie innych przyczyn, nie dlatego, że czas upływa. Niekiedy staje się młodsze szybciej, niż cokolwiek innego zdąży się postarzeć.
Palił i wydawało mu się, że żadna rzecz nie jest już taka, jak była rano. Zmieniło się rozstawienie graczy, rozpadł się system i Hasan nie wiedział już, kiedy się myli, a kiedy ma rację. To stara sytuacja, od dawna znana z filmów, ale on nie lubił tych filmów. Wyrósł na westernach pokazywanych o trzeciej po południu dla siedmiu studentów i Cygana Miszy; zawsze było w nich wiadomo, która strona jest dobra, a która zła; nie uznawał filmów, których ktoś do końca nie jest w stanie zrozumieć. Zresztą nawet gdyby je uznawał, niewiele by mu to pomogło. Od chodzenia do kina człowiek nie robi się mądrzejszy, myśli tylko, że inni też nie są mądrzy, i robi mu się lżej, mawiał dziadek Hasana, stary Muzafer-efendi, pierwszy bośniacki kaskader, który według jakiegoś austriackiego scenariusza galopował na karym koniu po Duvanjskim Polju w roli meksykańskiego księcia z rodu Habsburgów.
Sumienie najłatwiej uspokaja się wtedy, kiedy nawet głębokie myśli płyną beztrosko i niezobowiązująco, to znaczy wtedy, kiedy myje się naczynia, odkurza pokój albo ściera kurze. Przynajmniej tak jest u mężczyzn. Hasan do północy wykonał wszystkie te trzy prace, a potem zaczął się zastanawiać, czy zdrzemnąć się dwie godzinki i pojechać po Angelę, czy też nie spać wcale, bo na sen znajdzie się czas. Jeśli zaśnie, obudzi się półprzytomny, jeśli się nie położy, będzie senny. Wspaniały temat do rozmyślań. Przed zgaszonym telewizorem, na krześle, na którym sen nie zmorzyłby nawet hinduskiego fakira, czekał, aż minie czas. Nie chciało mu się czytać gazety, nie interesowało go, co jest w telewizji, a kiedy odzyskał spokój sumienia, odechciało mu się też sprzątać dom. Siedział i czekał. Gdyby ktoś mógł go widzieć albo gdyby fotografowała go ukryta kamera, ludzie pomyśleliby, że jest chory lub przygotowuje się, żeby zrobić ze sobą coś strasznego. A jemu tylko nie chciało się wstać i pójść po papierosy, bo zakłóciłby w ten sposób przeczekiwanie czasu.
W Ameryce ludzie nigdy nie czekają, żeby czas minął, i nie wiedzą, co takie czekanie znaczy. Zawsze coś robią, czymś się zajmują, jedzą, uczą się chińskiego albo, jeśli są już na emeryturze, przygotowują się do egzaminów na korespondencyjnych studiach elektrotechnicznych. Na początku, przynajmniej jeśli o to chodzi, Hasan Hajdur postanowił zostać Amerykaninem, nie dlatego, by powodowała nim jakaś ambicja, w istocie był jej całkowicie pozbawiony, w pełni zadowalało go nawet to, że jest w życiu na dole, jeśli tylko nie musiał znosić oczywistych upokorzeń, w pewnym momencie jednak zrozumiał, że zaczyna mu brakować czekania na to, że nic się nie wydarzy. Życie przeleci, miną lata, a człowiek nawet tego nie poczuje i zaczyna żałować wszystkiego, co go dobrego w życiu spotkało, żałuje też tego, co było szpetne i złe, bo w środku czasu, który uciekł, wydaje mu się to dobre. Nie możesz żyć, jeśli masz wypełnioną każdą chwilę; trochę pracujesz, trochę wypoczywasz i trochę śpisz, ale wiesz, czemu służy każda sekunda. Człowiek potrzebuje godzin i dni - niekiedy nawet lat - co płyną bez celu, wloką się powoli i nigdy się nie kończą. Trzeba mu nudy, którą znosi się łatwo, i czekania, że nic się nie wydarzy, podczas gdy czas ledwie płynie i ku przerażeniu fizyków niemal przestaje istnieć. Rozleniwił się i stoi w miejscu, przez wiele dni słońce nie przesuwa się dalej od południa, nie porusza się żadne żywe stworzenie i jest tak, jakbyś obserwował rosnącą trawę. Wciąż jest taka sama, ale wierzysz, że rośnie właśnie teraz, kiedy na to czekasz, i wydaje ci się, że dla niej czas także stanął, że nie drgnie nawet o sekundę, dopóki nie drgniesz ty, dopóki nie postanowisz, że już starczy i że coś trzeba zrobić. Kiedy człowiek jest sam ze sobą, kiedy wyrzuci z głowy wszelkie troski i przymus, znika także czas. Możesz wtedy myśleć, o czym chcesz, bo każda myśl jest szybsza od czasu. Gdyby nie to coś w środku, co cię gna, nigdy już byś się nie poruszył. Bez trosk i przymusu ciała niebieskie nie obracałyby się jedne dokoła drugich i dokoła siebie samych, człowiek by się nie starzał i nie odczuwałby braku nadaremnie straconych lat, tych lat, kiedy próbował robić coś, co u celu okazywało się bez sensu. Nie żałujesz dni, kiedy bezczynnie czekałeś, żeby ci minął czas - żałujesz tych lat, kiedy czegoś od siebie chciałeś. Tam, gdzie ma się życie wypełnione, w rozwiniętych społeczeństwach, czekanie jest dla ludzi męką i upokorzeniem. Nie lubią zbyt długo czekać na metro czy autobus, do szaleństwa doprowadzają ich kolejki w urzędach, a każdą nieplanowo spędzoną godzinę przeliczają tak, jakby w głowie mieli taksometry. Dlatego ich czas pędzi. Hasan zrozumiał, że Amerykanie żyją krótko i że ich osiemdziesiąt lat trwa tyle ile jego piętnaście, że jeśli będzie taki jak oni, umrze, zanim zdąży się wokół siebie rozejrzeć. Z tego powodu zrobił się wybredny w pracy, można by rzec - artysta, brzydził się zajęciami, które przynoszą duże pieniądze, i robił tylko to, o czym wiedział, że pozwoli mu w środku nocy mieć dwie godziny, które będą służyły temu, żeby nie śpiąc, mógł czekać, aż upłyną.
Minęła druga, kiedy wyszedł na dwór, na mróz. Na buicka riverę nie napadał nowy śnieg. Wybrał narzędzia do odmrażania zamków i szyb, ale nie rozkładał owczej skóry. Uporał się z robotą w piętnaście minut, siadł za kierownicą i… bżżżżżż Tylko tyle. Buick rivera pierwszy raz w swoim życiu nie chciał zapalić. Bżżżżż, bżżżżż… Kto inny na miejscu Hasana mocno by się zdenerwował, ale on powoli, nie dając po sobie poznać, że dzieje się coś nieprzewidzianego, otworzył bagażnik i ze skórzanego futerału przymocowanego do krawędzi pokrywy wyjął próbnik, czyli prifer, jak by się powiedziało w Bośni. Podszedł do silnika: rozładowany akumulator. Zdjął klemy, chwycił ciężki od ołowiu przedmiot i bez stękania i grymasów zaniósł go do domu; w piwnicy znalazł prostownik i już miał podłączyć akumulator, żeby się ładował, kiedy uświadomił sobie, że nie ma na to czasu, że buick rivera musi zapalić najpóźniej za piętnaście minut, a nie za sześć godzin. No i masz, tak to jest, kiedy człowiek się nie wyśpi, znalazł usprawiedliwienie i powód, żeby przestać się denerwować, zaniósł akumulator do samochodu i zadzwonił na policję.
Mam duży problem… Proszę podać adres… Muszę zaraz… Najpierw adres… Wzgórze Cedrów osiem… Zgłasza pan kradzież, napad, molestowanie seksualne czy coś innego?… Coś innego… Proszę poczekać trzy sekundy, a potem zacząć mówić. Hasan czekał pięć sekund, po czym głos z drugiej strony, najwyraźniej zaniepokojony, zapytał: Jest pan tam?… Jestem… Dlaczego pan nie mówi?… Nie wiedziałem, że już upłynęły trzy sekundy, według mego rachunku mija dopiero druga… Proszę mówić… Muszę pilnie jechać po narzeczoną do Salem. Ona jest, wie pan, chora… Proszę wezwać pogotowie… Nie, nie jest chora w ten sposób… Muszę po nią jechać, a rozładował mi się akumulator… To się jeszcze zdarza? No dobrze, czego pan oczekuje od policji?… Żeby ktoś przyjechał samochodem i pożyczył mi prądu… Jak pan to sobie wyobraża?… Łączy się oba akumulatory kablami… Ach tak. Czy to jest możliwe?… Prawdopodobnie tak.
Sam nie wiedział, dlaczego kłamie, że Angela jest jego narzeczoną i że jest chora. Chyba dlatego, że policję i inne służby państwowe lepiej jest okłamać, to i owo dodać, zmyślić, choć dawno już się nauczył, że w Ameryce nie ma takiej potrzeby. Coś się uda albo nie.
Policja przysłała swego mechanika. Był to typ o surowym wyglądzie, w okrągłych okularach, idealny do roli nazistowskiego lekarza w filmie o obozach. Bez przywitania, prawie nie zauważając Hasana, pewnie zły z powodu roboty, której nie miał w zakresie obowiązków, podszedł do buicka rivery z dwoma kablami i dwiema parami klamer, wszystko pięknie połączył, machnął ręką ku miejscu, gdzie według niego powinien stać Hasan, ten szybko wskoczył do swego auta, przekręcił kluczyk i silnik ożył. Pięć-sześć minut siedzieli obaj przy kierownicach i naciskali pedały gazu; dwa samochody wyglądały tak, jakby się kłóciły i zaraz miały na siebie skoczyć, a potem Surowy zgasił swego caravana, zdjął klamry, zwinął kable na zgiętej ręce i powiedział dobranoc. I oto Hasan Hajdur, spóźniony na starcie o dwadzieścia minut, mógł wreszcie ruszyć do Salem. Noc była jak czyste kryształowe lustro, idealna, żeby człowiek spędził ją sam, w ciepłym aucie, nie mijając innych i nie myśląc o niczym ważnym, dokładnie tak, jak spędziło ją wielu, zanim przysnęli i skończyli w rowie przy drodze.
Tylko Vuko Szalipur jechał tej nocy tą samą drogą, ale w przeciwnym kierunku. Terenowym mercedesem, własność żony, którą tego popołudnia opuścił na zawsze, z piętnastoma tysiącami dolarów w kieszeni i zamiarem oddalenia się jak najbardziej od Salem, aby na parkingu przy jakiejś stacji kolejowej albo na lotnisku, co mu się pierwsze trafi, zostawić samochód i pięć lat swojej przeszłości. Trzeba się tylko zastanowić, dokąd jechać, na który koniec świata, a żeby znaleźć odpowiedź na to pytanie, nie istnieje lepsza pora niż śnieżna noc i lepsze miejsce niż mercedes. Zanim nastała wojna, Vuko był szoferem autobusów przedsiębiorstwa Lasta na trasie Titovo Użice-Sarajewo. Potem piętnaście miesięcy prowadził czołg T-55, następnie jako komendant oddziału serbskiego wojska z Czajnic dostał dżipa, uprzednio skradzionego jakiemuś koszykarzowi z Nikszicia, a kiedy doszło do niego, że pozostali przy życiu muzułmanie z Viszegradu mają go na jakichś swoich listach, które później przekształcą się w akt oskarżenia przed sądem w Gorażdu, a jeszcze później dotrą do Hagi, Vuko wsiadł do białego policyjnego golfa, koło Bajinej Baszty przeszedł do Jugosławii, a gdy tylko znalazł się w Belgradzie, zdjął mundur i tego samego dnia stanął w kolejce przed amerykańską ambasadą.
Urodziłem się w mieszanym małżeństwie, matka muzułmanka, skłamał, nie jestem żonaty i nie mam dzieci, nie skłamał, cała moja rodzina została zamordowana, część przez jedną, część przez drugą stronę, skłamał, nie mogę wracać do swojej wsi, bo zabiliby mnie albo aresztowali, nie skłamał, nie wiem, jakiej jestem narodowości, skłamał, nie brałem udziału w wojnie i nie popełniłem żadnej zbrodni, skłamał, nie uczestniczyłem w grabieży, tu skłamał szczególnie, w Belgradzie nie znam nikogo, nie mam środków do życia, umarłbym z głodu, powiedział to samo, co powiedziałby każdy, kto czeka przed amerykańską ambasadą, nie byłem członkiem Związku Komunistów Jugosławii, święta prawda, dziwił się, że pytają i o to, w Stanach Zjednoczonych nie zamierzam uprawiać terroryzmu, i naprawdę coś takiego nie przyszłoby mu do głowy.
Miljenko Jergović, Buick rivera, Sejny 2003 Fundacja Pogranicze.