Artykuł udostępniony za zgodą portalu myzycznego jazzarium. pl
Ad Libitum 2015: Mikołaj Trzaska - człowiek musi przeżywać i doświadczać różnych rzeczy, żeby mieć o czym grać - wywiadu część 1
Autor:
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia:
Krzysztof Machowina
Artysta znany, kochany, podziwiany, muzyk, którego nie potrzeba pewnie nikomu przedstawiać, a któremu udało się nie być niewolnikiem swoje bogatej przeszłości. Mikołaj Trzaska będzie szcególnym gościem 10 Ad Libitum Festival.
Okazją do spotkania jest nadchodzący festiwal Ad Libitum, na którym zaprezentujesz projekt z orkiestrą Sejneńskiej Spółdzielni Jazzowej.
Niestety nie udało się doprowadzić do koncertu Paula Lyttona, Marka Sandersa, Evana Parkera i mnie. Przede wszystkim jednak sens był taki, żeby orkiestra sejneńska zagrała z Evanem Parkerem, żeby zaprosić ją do świata bardzo doświadczonych muzyków i pokazać tym pierwszym część tego co dzieje się u nas.
Tego, w jaki sposób u nas można budować polską tradycję i jak robi to orkiestra w Sejnach. Będzie więc Mike Majkowski, będzie Tomasz Dąbrowski, młody, przystojny trębacz z Danii, no i będzie Evan (Evan Parker przyp. redakcji). Evan znajdzie się zawsze, wszędzie i o każdej porze. Sam jestem ciekaw. Teraz chcę się wybrać jeszcze na dwa dni do Sejn, chwilę popracować i obgadać tę sytuację, bo myślę, że dla orkiestry będzie to zupełnie nowe spotkanie – z samą improwizacją, z sytuacją, gdzie przyjdzie nam w dużej grupie improwizować formy. Nie mówię o improwizowaniu sól, które w języku jazzowym jest dosyć oczywistą sprawą, osobnym zagadnieniem wymagającym osobnych umiejętności, innego doświadczenia – mówię o improwizowaniu grupą. I to jest to, o co by tutaj chodziło i to, na czym mi zależy. A będzie nas tyle, że mam jakiś sposób na to, jak to zamknąć, na grafikę przebiegu tego koncertu. I to bardziej na grafikę i ideę, niż na określone utwory. Zwykle, gdy pracuję z orkiestrą sejneńską, wytrychem i pomocą jest to, że zawsze są melodie – jako baza, na której opieramy utwory. Tym razem chcę z tego zrezygnować. Pokazać, że dominującą cechą, o którą musimy zadbać jest struktura. Kapitalną sytuacją jest to, że będzie z nami Mike Majkowski, który jest specjalistą od struktur. Niewielu jest muzyków z taką świadomością struktury, jak Mike Majkowski. To jest młody człowiek, ale bardzo dojrzały muzyk. Chociaż też nie taki młody, niech nie przesadza. To, że ma wąsy to go wcale......Kontynuuję, bo mi nie przerywasz. Wiesz, jest coś takiego, jak brytyjska szkoła improwizacji. I w jakiejś części – może nawet większej, niż w Stanach czy całej Europie – to właśnie brytyjczycy są autorami tak zwanej muzyki improwizowanej. Mam wrażenie, że to oni jako pierwsi przekroczyli idiom jazzowy. Myślę tutaj oczywiście o Dereku Bailey – to on był w głównej mierze osobą, która złamała ten system. On odkrył, że to niekoniecznie musi być oparte o swing i myślenie, że improwizacja, szczególnie ta grana wspólnie z ludźmi niekoniecznie musi się zaczynać od słynnego jazzowego drive’u. Że można o tym myśleć inaczej. Taka jest cała tradycja gitarzystów brytyjskich, nie mówiąc już o perkusistach, o całej tamtejszej szkole improwizacji, która jest dosyć osobliwa (może przez to, że jest zamknięta wyspą...) nawet mainstream brytyjski jest dosyć specyficzny – a jest mnóstwo nazwisk, o których my nie wiemy. Brytyjski jazz w ogóle cierpi na pewną chorobę zamknięcia. My narzekaliśmy na blok wschodni (akurat Polska nie miała powodu narzekać) ale mainstream brytyjski jest traktowany srogo. Trochę wydawał ich ECM w latach 80-tych, ale według mnie muzycy brytyjscy zrobili dla muzyki improwizowanej najwięcej.
Muzyka amerykańska jest inna – Joe McPhee to jest jednak szkoła swingu... A Ken Vandermark to wręcz szkoła funku i cokolwiek byś nie powiedział, zawsze jest tam jednak powrót do tego funkowego rytmu. Właściwie w każdym jego zespole pojawia się ta historia.
I jeszcze mogę powiedzieć o australijskiej szkole – na przykład jest coś takiego, jak australijska szkoła kontrabasu. To przywiózł Clayton Thomas, a Mike Majkowski jest jego uczniem. I to jest zupełnie inny rodzaj grania, szkoła akademicka, klasyczna, i tak świetnie artykułowana, że nie spotkałem się z tym nigdzie indziej. Bardzo czysta artykulacja, a jednocześnie bardzo drapieżna. Ma to swoje odbicie w klasycznej muzyce jazzowej, i oni potrafią grać świetnie swing – w moim mniemaniu, bo pewnie nie dla mainstreamowców, ale jest to bardzo szczególne.
To na czym mi zależy, i o co należy zadbać to doprowadzenie polskich muzyków improwizujących (i mówię tu też o sobie) do takiego poziomu, żebyśmy byli rozpoznawalni na świecie, mieli swój rys. Kiedy rozmawialiśmy kilka lat temu, miałem duży problem z niedoborem muzyków, z którymi mógłbym pracować. Dzisiaj mam wrażenie, że z dnia na dzień słyszę o nowej osobie, która ma coś do zaproponowania. A to są osoby z różnych branż muzycznych. I jestem tym naprawdę zachwycony – przez chwilę nawet byłem zazdrosny, ale widzę, że jest ich taka wielość, że nie muszę się już posiłkować muzykami z zachodu. Już niedługo... już jest duet z Jackiem Mazurkiewiczem, Shofar zaczyna inaczej pracować, Ircha gra dłużej... Mam coraz mniejszą potrzebę grania z amerykanami czy duńczykami. Nawet nie mam pomysłu, żeby ich ściągać.
Sama Sejneńska Spółdzielnia jest taką kuźnią...
O, zdecydowanie tak! Przede wszystkim są wyedukowani i oprócz tego, że chodzą w części do szkół muzycznych, mają takich nauczycieli jak Wojtek Szroeder czy Michał Moniuszko, którzy potrafią powiedzieć „no dobra chłopaki, jest melodia, posłuchajcie, jak ona brzmi i zagrajcie ją ze słuchu”. W szkole się takich rzeczy nie uczy. W szkole nie uczy się grać w orkiestrze, nie zaprasza się nauczycieli z różnych miejsc. Nie pokazuje się punktów widzenia na muzykę. Pokazuje się jeden słuszny wymiar muzyki, który jest błędny już w tym momencie, kiedy się o nim mówi, że jest jedyny słuszny. Oczywiście, że czasem edukacja musi tak wyglądać, że zawęża się przestrzeń, po to zeby skupić się na jakimś elemencie, natomiast ważnym jest, aby dać młodym ludziom szansę wyboru. I to czasem wymaga spotkania się z kimś osobiście. Nie na płycie, nie na formacie mp3. Właśnie ta osoba przekonuje o wyborze drogi. Można przecież uczyć się w szkole muzycznej, a potem być na przykład świetnym inżynierem czy kimkolwiek, ale na pewno muzyka jest ważnym elementem rozwoju.
Myśląc o tym projekcie masz na uwadze właśnie ten aspekt edukacyjny? Granie np. z Parkerem to jest jednak duża sprawa...
Na tym etapie moglibyśmy mówić o tym charakterze edukacyjnym, i więcej mogliby dodać ludzie, którzy prowadzą tą orkiestrę, jak Wojtek Szroeder, Michał Moniuszko, czy bardziej doświadczeni muzycy, którzy z Sejn wyjechali i studiują, bądź pokończyli szkoły w Warszawie. Ale kiedy projekt będzie się dział, to będę miał to w dupie, czy to jest edukacyjne czy nie – czy chcę komuś coś pokazać, czy udowodnić... Bo nie o to w ogóle chodzi. Kiedy zaczyna się muzyka, trzeba wszystkich potraktować na równi. Oczywiście wtedy, kiedy trzeba poprowadzić jakąś partię myślę o danym muzyku, ale jak mówię, żeby tworzyć muzyczne ekosfery to jest jedna rzecz, a kiedy myślę o projekcie, to to jest konkretna rzecz - myślę o strukturze, o muzykach, o Evanie... Nie wiem, czy muzycy w Sejnach mają myślenie, że to jest wielka rzecz. Oni to sami zobaczą. A może im się wcale nie będzie ten Evan podobał, może go oleją, pomyślą, że jest jakimś starym dziadem... Może oni nie będą się Evanowi podobali, a może wszyscy napijemy się piwa i będziemy szczęśliwi. Nie mam pojęcia! Ja strasznie lubię w sejniakach to, że oni nie robią afer. To są ludzie którzy się gdzieś tam po prostu spotykają, ale pracowali z wielkimi kompozytorami, począwszy od Arvo Parta a kończąc na Kracauerze. Dla nich to nie ma znaczenia. W ogóle! I to jest piękne: przyjechałeś, przychodzisz, a oni mówią „Fajnie. Pokaż nam coś”. Ale musisz im to coś zaproponować! Tu nie ma kitu, tak że myślę, że Evan powinien się trochę postarać! (śmiech) Ale Evan też nie jest typem, który się musi starać, więc myślę, że to jest bardzo dobre połączenie. Nikt tam się nie będzie tam starał, chodzi o to że musimy zrobić muzykę. To jest o wiele prostsze. Muzyka jest rzeczą normalną, no. Normalna praca, którą każdy chce zrobić jak najlepiej i to, czy ktoś ma tu coś specjalnego do dania wyjdzie w praniu.
Z tego, co mówisz, Sejny wydają się być jakimś fenomenem. Trochę jeździsz po świecie – znasz może inne, podobne miejsca, w których muzyka tak naturalnie istnieje w ludziach?
Myślę, że w ogóle nie ma takich miejsc na świecie jak Sejny. Jest kilka szkół, które tak uczą i to jest w zasadzie podstawą wszystkich dobrych szkół jazzowych – że się gra na żywo z ludźmi, zaprasza różnych ludzi, jamuje się i tak dalej. Sejny są wyjątkowe o tyle, że to w zasadzie w ogóle nie jest szkoła. To jest środowisko ludzi mieszkających w jednym miasteczku, wywalonym gdzieś poza margines, na wschód, na granicy Polski z Litwą, tak naprawdę z samym kącie i widzisz że tam na koncert przychodzi więcej ludzi niż w Warszawie na przykład, nie mówiąc już o Gdańsku. Że taki budynek Spółdzielni Sejneńskiej czy Białej Synagogi jest po prostu zapchany. I zadajesz sobie pytanie dlaczego tak jest, a odpowiedź jest oczywiście bardzo prosta: ponieważ ci ludzie, a mówię o Fundacji Pogranicze - pracują nad tym od dwudziestu kilku lat. Codziennie robiąc różne rzeczy. Nie tylko muzyczne, ale również literackie, teatralne... I to jest inwestycja w kulturę. A taki prezydent Gdańska się od nich uczy, bo oni wiedzą, że inwestując w kulturę można na tym... zarobić! Bo właśnie dzięki temu nagle Sejny stały się sławne. Nie dzięki fabryce czekolady, nie dzięki Polmosowi, tylko właśnie dzięki kulturze. To jest w ogóle jakiś ewenement, ale Krzysztof Czyżewski i ci wszyscy ludzie zgromadzeni w około Fundacji Pogranicze, pracowali na to wiele lat. Bardzo ciężko. Od zera. A przecież Bożena Szroeder robi tam na tej samej zasadzie teatr. Przychodzą pokolenia ludzi, które się wymieniają,potem ci ludzie jadą do Warszawy studiować w szkołach teatralnych. Niektórzy z nich wracają, niektórzy zostają, ale najczęściej kursują pomoiędzy – jak takie wahadłowce. Budują domy na polach, one tam stoją między jeziorami... Sejn nie można zostawić. Tam jest siła w przyrodzie. I to pogranicze, które daje swoiste poczucie bezpaństwowości, pozytywnego kosmopolityzmu i pewnego rodzaju wolności. Poczucie, że jednak stykasz się z innymi kulturami i że to nie wstyd być kimś, kto przechodził z rąk do rąk przez te lata. Tam są ludzie, którzy przez ostatnie sto lat zmieniali paszport po cztery razy, bo raz to była Polska, raz Rosja, raz ZSRR... To się cały czas przesuwało, to miasto było i katolickie i żydowskie, i prawosławne też, bo blisko jest Białoruś. To wszystko działa na strukturę tego miejsca.
Tu się sprawdza taka moja teoria, że muzyka zawsze pochodzi z człowieka. Że człowiek musi przeżywać i doświadczać różnych rzeczy, żeby mieć o czym grać. I to rzeczywiście jest tam zawarte. Ci ludzie nie są uczeni grać perfekcyjnie, ale to jest jedna z lepszych orkiestr która gra na trąbach na przykład w Polsce.
I tu mam niecny plan, bo już właściwie napisałem muzykę do „Wołynia” Wojtka Smarzowskiego i jedyną orkiestrą, którą sobie tu wyobrażam jest orkiestra z Sejn. Bo żadna inna nie będzie w stanie sprostać moim wymaganiom – a orkiestra z Sejn absolutnie to zrobi. Żadna orkiestra, dajmy na to Filharmonii Krakowskiej nie będzie miała tej siły, tego wyrazu, tej temperatury. I wiem o tym po prostu: nie będzie. A oni już są na to gotowi, choć czasem mają lat po kilkanaście, a czasami i mniej nawet. Cała historia związana z Pograniczem do przede wszystkim dbałość o zachowanie tej żywości. Fajne to jest. I mam nadzieję, że wytrzymają z tym, bo wiadomo, że są kryzysy. Każde takie ruchy przeżywają kryzysy, i takie momenty bywały, bo to musi ulegać przeobrażeniom – i ulega. Ci, którzy byli najmłodsi wtedy, kiedy do nich przyjeżdżałem wiele lat temu teraz są najstarsi. A doszli nowi ludzie i tak to się będzie działo. Jestem tego świadkiem. I dzięki temu nie ma rutyny.
Ad Libitum 2015: Mikołaj Trzaska - człowiek musi przeżywać i doświadczać różnych rzeczy, żeby mieć o czym grać - wywiadu część 2
Autor: Piotr Rudnicki
Muzyka źródeł w ogóle ma teraz dobry okres. Ty zajmujesz się muzyką żydowską, jeżdzisz po tzw. ścianie wschodniej, ale są takie projekty, jak na przykład Folk Five Irka Wojtczaka. W dodatku gra z tym samym przystojnym trębaczem, z którym zagracie na Ad Libitum!
Płyty Irka akurat jeszcze nie słyszałem, ale słyszałem jego dokonania i wiem, że on krąży wokół tej stylistyki. Słyszałem jego projekt na jakimś koncercie i byłem pod wrażeniem. Dla mnie ta muzyka jest trochę zbyt efektowna, ale zrobiła na mnie duże wrażenie jeśli chodzi o umiejętności i sposób myślenia.
Ja już powoli odchodzę od takiego klasycznego myślenia o muzyce żydowskiej jak kiedyś i myślę, że to już powoli jest koniec mojej historii z muzyką żydowską w sensie skalowym - takim jaki jest potrzebny na festiwalach żydowskich. Zauważyłem zresztą, że to, co robimy z Raphaelem organizatorów najmniej interesuje. Jak wchodzi Cukunft to jeszcze, ale już nas w duecie nie chcą. Nie chcą dwóch żydów z Polski, a najbardziej chcą tych, którzy się przebierają i grają muzykę tradycyjną. Trochę mam związków z żydami na Litwie – z Arkadiusem Gotesmanem, z którym mnie dużo łączy, robiliśmy wspólny projekt ostatnio i genialnie to wyszło, a była to jak najbardziej muzyka współczesna. Ale to jest jednak odbicie, inspiracja. Jestem jak najdalej od tego, żeby to kontynuować w formie klasycznej.
Widzieliśmy się ostatnio przy okazji koncertów Shofaru i Oli Bilińskiej z Berjozkele. O ile nurt nowej muzyki żydowskiej trochę przygasa, ten projekt dołożył do niego coś istotnego – i też jest związany z Sejnami!
Tak, przecież Ola Bilińska tam się w ogóle przeniosła! Ona ma coś takiego w sobie, że czegokolwiek nie zrobi, zawsze będzie to w stu procentach jej. Bardzo lubię na przykład wcześniejsze nagrania z Babadag. I cieszę się, że właśnie tak to Berjozkele zrobiła. Może to nie jest muzyka dynamiczna czy pełna przeżyć, ale czemu miałaby taka być. I z Raphaelem na tej płycie zagraliśmy. Jeśli chodzi o muzkę poświęconą tradycji żydowskiej, twórczość Oli to ważny głos. Tu znowu widać, że można zaśpiewać tradycyjne piosenki po swojemu i nikogo przy tym nie udawać.
I Paweł Szamburski nagrał przepiękną płytę solową, na której przekroczył taki swoisty idiom warszawski– i to jest ważny krok. W Warszawie tak bardzo wewnętrzna płyta dawno nie powstała. Ja trochę na to narzekałem, ale widzę, że ewidentnie istnieje różnica między muzykami z różnych miast. Lado ABC wytworzyło bardzo konkretny ścieg – ta muzyka ma bardzo konkretne brzmienie, rodzaj aranżowania, sposób układania przestrzeni, mają swoich producentów, ulubione studia czy poczucie humoru... To co w tej chwili zrobił Masecki jest formą tego żartu. Sonaty Beetthovena, gdzie zdecydował się nie słyszeć i wsadził stopery do uszu. Podobno wyszedł przepiękny kawał muzyki - akurat nie mogłem być na koncercie, ale mam nadzieję, że Masecki to kiedyś powtórzy. W ogóle zobacz co tam się dzieje, to jest ogromnie ważna rzecz, bo oni skleili tę muzykę z muzyką klasyczną, zdołali znaleźć inny pomysł na pojmowanie rzeczywistości. Że mozna to ugryźć z takiej strony, że niekoniecznie trzeba tego słuchać w krawacie i marynarce sztywnej tak, ze nie można się schylić. Masecki wchodzi do filharmonii i przekonuje tych ludzi – a to świetnie świadczy o kierownictwie takich instytucji, bo środowiska akademickie są szalenie sztywne. Oni mówią: „Dobra, wchodź pan, mamy tu Steinwaya” a on na to „ Nie, nie - dziękuję. Wolę swoje rozpierdolone pianino, bo wiem, co mogę na nim zrobić.” Wchodzi na scenę, na sali siedzi sto osób, zastanawiają się: dlaczego? A on im odpowiada dlaczego. Tak że naprawdę mamy fenomenalny okres na polską muzykę.
A wracając do muzyki brytyjskiej: tak jak mówiłem, każdy ruch przeżywa kryzys. Myślę, że tak jest też w Wielkiej Brytanii, od śmierci Baileya i częściowego skomercjonalizowania się tej muzyki. Evan Parker jest na przykład znakomitym saksofonistą bebopowym i jego koncerty są bardzo różne – od koncertów bardziej ułożonych do frytowych, ale on jest elastyczny i znakomicie sobie radzi w różnymi stykami.
Akurat w tej muzyce jest o wiele łatwiej o kryzys bo ona i tak ma stosunkowo niski odbiór i ciągle nie cieszy się powodzeniem. Na zachodzienawet jeszcze mniejszy niż w Polsce, a w Stanach już w ogóle nikt tego nie słucha. W Wielkiej Brytanii jak w Cafe OTO gra Evan z kolegami, to przychodzi bardzo mało ludzi – bo ileż można grać w Cafe OTO! Kiedy przyjechałem z Polski, to przyszło pełno ludzi – a 80% to byli polacy. A potem podszedł do mnie manager i mówi „Wiesz, dawno nie miałem takiego tłumu. I wiesz co? I powiem Ci jedną rzecz. Ci ludzie którzy przyszli – oni są tak strasznie dobrze wychowani, tacy wsłuchani, i tacy cisi, dobrze ubrani i eleganccy – i nie gadają w czasie koncertu!” I to byli Polacy. Że „Takie bardzo kulturalne towarzystwo przyszło”. To było bardzo miłe.
Jest fajny moment. Też dla mnie jest fajny moment, bo ja wreszcie nie mam potrzeby identyfikowania się w żadnym konkretnym stylu. Już mogę sobie odpuścić. W pewnym momencie byłem osobą, która trzymała na swoich plecach odpowiedzialność za muzykę improwizowaną w Polsce – przynajmniej tak mi się wydaje. Może nie tyle dobrą jako artysta, ale osobą, która w miarę godnie to reprezentowała. A teraz spokojnie jestem zwolniony z tej odpowiedzialności, mogę spokojnie się rozwijać i nie muszę już żyć tym idiomem który też gdzieś tam jest pewną pułapką...
Realizujesz to na przykład w ostatnim projekcie Rimbaud.
Między innymi. Absolutnie tak! Jest to coś, co mnie wyraża i podpisuję się pod tym obiema rękami. Rzeczywiście to jest porządne jebnięcie, które nie budzi wątpliwości. Mimo że osoby które są w tym projekcie są z bardzo dziwnych miejsc. Pracuję z dwoma katolami, którzy są takimi diabłami że ja – totalny antyklerykał - przy nich jestem aniołkiem, jeśli chodzi o artystyczne podejście. Śmieszna historia – i bardzo dobrze doświadczenie.
W recenzjach spotkałem się z niegdyś nagminnymi ale dawno ostatnio nie widzianymi w Twoim kontekście opiniami, że jest to muzyka niesłuchalna. Ludzie się przestraszyli.
Dobrze! Ludzie się przestraszyli, ale ile mamy koncertów! Wiesz, w ogóle nie czytam recenzji, ale Rimbaud to jest rzecz, za którą dostałem ich chyba najwięcej w życiu. I bardzo dużo pozytywnych! Zbyt dużo, więc to dobra informacja – niech się ludzie boją. Ja się zgadzam, że moja muzyka nie jest do słuchania – ona jest do uczestniczenia w niej. Ale muszę nagrywać płyty, bo gdybym ich nie nagrywał, nikt by o mnie nie wiedział. Nikt by nic nie napisał. Ale może to jest dobre wyjście – jest w Kopenhadze taki zespół, starszych już panów, który w ogóle nie nagrywa płyt. Gra 30 lat, tylko w Kopenhadze i za każdym razem na koncertu przychodzi kilka tysięcy ludzi. I grają świetni.
Nagrywanie płyt nie ma sensu. Oczywiście są tacy wariaci, którzy je kupują i słuchają. Jestem im niebywale wdzięczny, ale tak naprawdę ludzie muszą siedzieć między sobą, patrzeć na to, co robię i być częścią koncertu, tego co sie dzieje – bo dopiero to jest wydarzenie i o wiele większe przeżycie niż nagrywanie. Innymi kategoriami się kieruję, kiedy gram koncert i kiedy nagrywam. Tutaj jestem na krawędzi przepaści, a tam w miękkiej poduszce. To są dwa zupełnie inne światy. Jak ktoś mnie będzie słuchał w pokoju, to muszę myśleć że z nim jestem. To jest inne myślenie. Inaczej coś będę tłumaczył swojemu synowi, a inaczej mojemu ojcu – i nie dlatego że ja się zmieniam, tylko w obu sytuacjach potrzeba innego języka.
Teraz się zmienia - nagrywam dwie płyty, które w ogóle nie są hałaśliwe. Kompletnie. Teraz mnie dopiero znienawidzą, zobaczysz! Teraz będzie, że pierdzę słodko, że jestem komercyjny bo pierdzę słodko i gram melodie. To będzie fajne! Jestem ciekaw, nie mogę się doczekać. Nagrywam dwie płyty - jedną nagrałem z Jackiem Mazurkiewiczem – ma roboczy tytuł „Sweetness in the Dark”. Nagraliśmy ją na świeżym powietrzu w lesie i brzmienie jest niebywałe. Niebywałe! Piękne, romantyczne, delikatne, ciche – nawet nie wzniosłe! Gramy w nocy - i rzeczywiście słychać tam cykady, słychać jak komary lecą, mieliśmy 60-cio metrowy przedłużacz, więc jesteśmy oddaleni 60 metrów od zabudowań. To było podczas najupalniejszych dni tego lata... A drugą nagrałem w studiu sam – i jest ostrzejsza, bardziej osobista, ale nie ma krzyku. I cieszę się z tego, bo jestem zwolniony z zajęć. Nie muszę ćwiczyć na wf-ie. To jest zajebiste uczucie – takiej wolności. Nie muszę liczyć na jakieś nagrody, na gorsze lub lepsze recenzje, bo to absolutnie nic nie zmieni... Do końca życia jestem zwolniony z tego wf-u.
Ale do końca życia pewnie będziesz ćwiczył...
Nieeee... Ja tak naprawdę nigdy nie ćwiczyłem, to co mówiłem o ćwiczeniu w wywiadach to było kłamstwo! Jak bym pokazał akademikowi, że to jest ćwiczenie, to... Moja sąsiadka, zresztą bardzo dobra wiolonczelistka z filharmonii mawia: ”Słyszę czasem jak idę z psem jak się rozgrywasz”. A ja mówię „Ja się nie rozgrywam, ja tak gram!” I to jest dla niej bardzo śmieszne.
Zdaje się, że będzie to twoja pierwsza solowa płyta! Vandermark czy Brotzmann kiedyś napisał, że potrzebuje raz na jakiś czas takiego dokumentu. Ty jeszcze takiego nie masz.
Nigdy nie miałem takiej płyty. Chciałem to zrobić i czekałem na taki moment energetyczny. I on przyszedł.Trochę pozazdrościłem Pawłowi Szamburskiemu, trochę też mnie zainspirował. To się będzie nazywało „Eternity For a Little While” – angielski tytuł, bo jak tytuuję po Polsku to w momencie, kiedy dostaję recenzje „z drugiej strony”, tytuł albo jest przekręcony, albo w ogóle nie dostaję recenzji z zagranicy, bo ludzie nie wiedzą o czym pisać. Zupełnie niechc ący nagrałem aż 4 godziny materiału w studio i mam z tym kłopot, bo wyszły mi dwa materiały – jeden drapieżny i jeden cichy, delikatny. Trochę taka dwubiegunówka. Nie wiem, co z tym zrobić – zostawić, czy odwalić, bo płyta nie może być za długa. Trochę już wyrzuciłem, ale muszę wyrzucić jeszcze z godzinę. Siedzę teraz w swojej pracowni, słucham tego i maluję okładki, bo postanowiłem wrócić do malowania – teraz muszę kupić pędzle. Już trochę malowałem, kiedy robiliśmy „Langfurtkę” z Adamem Witkowskim i zobaczyłem, że jest w tym nie tylko przyjemność, ale można i poodkrywać coś więcej. I fajnie – bo też trzeba mieć czas na taką dezaktywność, i to mnie uspakaja.
Dzięki za spotkanie.
Ad Libitum to w tej chwili bardzo ważny festiwal na mapie polski a po programie można się z zorientować, że na mapie Europy. Bardzo szkoda, że taki festiwal, zmaga się z niedoborem dofinansowania ze strony różnych instytucji. ... i to jest rzeczywiście wiocha, byłem, świadkiem takich cudów , widziałem na własne oczy, w jaki sposób kasa jest wydawana na kulturę Z drugiej jednak strony Festiwal wydarza się, dzięki poczuciu misji organizatorów, którzy patrzą szeroko na zagadnienie, którym jest muzyka imrpowizowana. Bardzo się cieszę, że będę miał okazję być jego gościem