Taką powieścią jest „Maranta”. Biture Jonuškaitė pochodzi znad jeziora Sejwy, położonego pomiędzy Puńskiem a Sejnami. Od lat mieszka w Wilnie, pisze wiersze, tłumaczy literaturę polską. Wierna sobie, co u nas oznacza, że duszę ma jaćwieską. Ci, którzy znają poezję Nijolė Milauskaitė, odnajdą w Marancie siostrzaną duszę. Życie kobiet, biorących tutaj imiona od słońca (Saulė) i rosy (Rasa), nie jest usiane różami, ale w tej opowieści słychać wyraźnie ich emancypujący się głos. I głos pieśni, które się tutaj dejnuje (cicho śpiewa), a nawet suchta (szepce). I tęsknotę za wakaryszkami (wieczornicami), których tak brakuje. I słychać jak dziewczyna z chłopakiem po polsku brukuje (grucha). Tutaj rogoże to śwandry, łachmany to skundry, socjaliści cycyliki, a szafki szapuki (co mogło, jako germanizm przejść z jidysz, wszak sam Moris Rosenfeld, mistrz poezji pisanej po żydowsku, urodził się po sąsiedzku od Sejw, w rodzinie rybaków znad jeziora Boksze).
Miała czym się rupieć (przejmować) tłumaczka powieści Agnieszka Rembiałkowska. Rzecz bowiem partiami pisana jest w języku domowym Jonuškaitė, czyli w „dzukującej” gwarze okolic Puńska, brzmiącej inaczej niż litewski w Sejnach. Całe szczęście, że nie uległa pokusie fantazjowania na temat gwary ani też stylizacji, lecz stworzyła żywą mowę, inkrustowaną słownictwem litewsko-polskiego pogranicza, a nawet „cupnęła” się swojego dzieciństwa i starej mowy własnej babci.
„Pokrzywniki. Zwykle śpią aż do wiosny, ale widocznie obudziło je ciepło. Nie powstrzymasz ich – i tak polecą do światła.” W książce słowa te należą do człowieka, który zamiast twarzy ma maskę z motyli. Ale to samo można powiedzieć o „Marancie”, powieści przebudzonej w polszczyźnie ciepłem tak przecież bliskim, a nieznanym.
Krzysztof Czyżewski