W rozumieniu Celana "południk", czy też - jak gdzie indziej go nazywa - "południk duszy", jest nicią serdeczną prowadzącą ku miejscu, ku "Ort" właśnie, ku temu, z czym w sposób najistotniejszy jest związany.
Po raz pierwszy w jego życiu słowo "meridian" pojawiło się w liście od Nelly Sachs: "Pomiędzy Paryżem a Sztokholmem przebiega południk bólu i pociechy" - napisała mu w roku 1959. Ale celanowski "południk duszy" biegł przede wszystkim przez Czerniowce i jego rodzimą Bukowinę.
Spróbujmy "ustalić" to miejsce. Wiemy, że uległo rozpadowi, że podzieliło los zagłady słowa i całej cywilizacji. Celan wprowadza nas w doświadczenie świata i egzystencji ludzkiej już po katastrofie. Konstatujemy zanik, rozpad, zamilknięcie, zaniemówienie, samotność, zagaśnięcie... Oznacza to wszakże równocześnie, iż wcześniej istniało coś, co było zamieszkałym miejscem, w którym spełnione było słowo, rozmowa, spotkanie, obecność i światłość. Konstatując fakt zagłady, musimy jednocześnie zdać sobie sprawę z tego, co uległo zagładzie. I nie wystarczy tutaj ogólnikowe wspomnienie mitycznej krainy na rubieżach monarchii habsburskiej. Odczytanie Bukowiny jako miejsca, które wytworzyło szczególną kulturę dialogu i z którym to miejscem poeta połączony był "południkiem duszy", pozwoli nam na głębsze zrozumienie, dlaczego to właśnie Paul Celan tak przejmująco i przenikliwie opisał w swym dziele "śmierć mowy", która dla wielu nie była tak oczywista.
Co więcej, wydaje się, że to właśnie ten bukowiński stygmat, którym poeta czuł się naznaczony, miał wpływ również na to, ku czemu ów "błogosławiony przez chasydów" (tak nazwała Celana w liście Nelly Sachs) zmierzał, próbując scalić na nowo język, urzeczywistnić dialog, doprowadzić do prawdziwego spotkania "ja" z "Ty". Jego dążenia w tym względzie szły bardzo daleko, były niezwykle wyrafinowane i często niezrozumiałe dla tych, którzy wychowali się w monokulturze państw narodowych. Martinowi Heideggerowi trudno było odczytać właściwy sens wiersza Celana pt. Todtnauberg, stanowiącego zapis ich spotkania w górach Szwarcwaldu, podczas którego filozof nie potrafił (nie mógł? nie chciał?) sprostać niezwykle dramatycznym i daleko idącym oczekiwaniom poety. Takich niespełnionych spotkań w życiu Paula Celana było bardzo wiele. W roku 1960, w okresie nasilających się antysemickich ataków i wzrostu fali neonazistowskiej, napisał w liście do swego pobratyma z Czerniowiec: "Zapytuję siebie często, czy nie zrobiłbym lepiej, pozostając pośród buków w mojej ojczyźnie". (...Ive often asked myself if Id have done better to remain among the beechtrees in my homeland...)
Nie jest przypadkiem, że nowa ontologia słowa po holocauście zrodziła się pod piórem poety pochodzącego z Bukowiny, tak jak nie jest przypadkiem fakt, że filozofia dialogu, stworzona m.in. przez Martina Bubera, wyrosła na gruncie tradycji chasydzkiej, zrodzonej nieopodal Czerniowiec i swym zasięgiem obejmującej również Bukowinę.
Hans Georg Gadamer, pisząc o poezji Celana, przywołał zdanie Gűntera Eicha: "Tłumaczymy, nie mając pierwotnego tekstu". Podążając wzdłuż "południka duszy" poety ku jego miejscu, ku Bukowinie, podejmujemy próbę zbliżenia się do pierwotnego tekstu Paula Celana, który umożliwi nam tłumaczenie - w sensie benjaminowskim - jego poezji.
Ostatnia Aleksandria Europy
"Czerniowce to była ostatnia Aleksandria Europy". To niezwykle celne zdanie wypowiedział Zbigniew Herbert w trakcie swej opowieści o Paulu Celanie nagranej przez polskie radio w listopadzie 1997 roku w rocznicę śmierci poety. Potem dodał jeszcze: "No przecież to miało być takie na pograniczu zaplute miasto, z kupcami, z rodzynkami gdzieś z Grecji, prawda, z handlem jakimś podumierającym... A to była cytadela europejskości!" Herbert uważał, że sam pochodzi "właściwie z Czerniowiec, trochę dalej na Północ". Owe "trochę" to blisko 300 km, bo o tyle od Czerniowiec odległy jest Lwów, stolica Wschodniej Galicji, gdzie urodził się w prawdziwie wielokulturowej rodzinie autor Pana Cogito. Ważniejsze jednak od tych technicznych obliczeń odległości jest odczucie bliskości tych dwóch "galicyjskich Żydów" (określenie z opowieści Herberta), które zrodziło się we wspólnym kręgu kultury dialogu i zaowocowało ich bezpośrednim spotkaniem. Ale o samym spotkaniu opowiem nieco później.
Bukowina, przyłączona do Austrii w 1774 roku i połączona początkowo w jeden organizm administracyjny z Galicją, od 1849 roku staje się autonomicznym Księstwem Bukowińskim, od 1861 roku z własnym herbem, sejmem krajowym i prezydentem mianowanym przez cesarza. Na niewielkiej przestrzeni około 10.5 tys. kilometrów kwadratowych współistniało tutaj ze sobą ściśle splecionych w ramach społeczności lokalnych 11 różnej wielkości grup etnicznych, deklarujących przynależność do 9 różnych wyznań. Już sam fakt zaistnienia tak dużego zróżnicowania społeczności bukowińskiej daje pewne wyobrażenie o językowej interferencji, akulturacji i innych procesach interakcyjnych, które w sposób naturalny musiały tutaj mieć miejsce. Ale do stworzenia kultury dialogu potrzeba było czegoś więcej.
Idea bukowinizmu zrodzona przez elity różnych grup narodowościowych stała się w praktyce programem kulturowo-politycznym zmierzającym do stworzenia jednego, acz silnie zróżnicowanego organizmu o wspólnej, bukowińskiej tożsamości. Przynależność do tej wspólnoty w żaden sposób nie oznaczała rezygnacji z własnej tożsamości narodowej czy wyznaniowej. Wręcz przeciwnie, starano się owo zróżnicowanie chronić i umacniać, wierząc, że na nim właśnie zasadza się istota wspólnotowego konsensusu.
Jeden z twórców doctrina bucovinista, rektor grecko-prawosławnego seminarium biskupiego w Czerniowcach, biskup Eugen Hackman, powiedział w 1845 roku: "Wątpliwym jest, aby znalazło się jeszcze jakieś państewko o tak małej powierzchni, które mogłoby nadać sens stwierdzeniu, że tak wiele narodów i religii widzi możliwość życia ze sobą w niezakłóconej zgodzie". Zdaniem Emmanuela Turczyńskiego, współczesnego badacza dziejów Bukowiny, owa "ideologizowana zgoda" opierała się "na szeroko rozpowszechnionej identyfikacji Bukowińczyków z regionem o ukształtowanym porządku prawnym, tolerancji i postępie socjokulturalnym, w którym lojalność nie oznaczała sprzeczności z własną wspólnotą wyznaniową i językową".
Ten szczególny w swoim rodzaju program elit bukowińskich w konsekwencji doprowadził do oddzialenia się Bukowiny od Galicji i powstania odrębnego państwa koronnego; do powstania szkół w językach narodowych (niemieckim, rumuńskim, polskim, ukraińskim, jidysz); do utworzenia uniwersytetu, wprawdzie niemieckojęzycznego, w którym jednak na wydzielonych katedrach mogła się kształcić inteligencja różnych grup narodowych; do wybudowania w Czerniowcach, a później także w innych miejscowościach, wspaniałych domów narodowych (niemieckiego, żydowskiego, rumuńskiego, ukraińskiego i polskiego), w których prowadzono rozległą działalność oświatową, kulturową i polityczną; do powołania setek organizacji kulturalnych i sportowych, religijnych i politycznych, społecznych i gospodarczych, które swą aktywną działalnością w znaczący sposób dopełniały niesamowity wielogłos bukowiński; do wykształcenia się narodów rumuńskiego i ukraińskiego, przysposobionych do podjęcia walki o stworzenie niezawisłej państwowości, a także do wyodrębnienia się Żydów jako narodu, co było ewenementem nie tylko w monarchii habsburskiej ale w całej ówczesnej Europie; wreszcie do powstania w 1910 roku tzw. "ugody bukowińskiej", która zapewniała poszczególnym grupom narodowościowym proporcjonalny udział w sprawowaniu władzy, czyli w parlamencie bukowińskim ("ugoda bukowińska" stała się w przyszłości wzorem dla rozwiązania spornych problemów w innych wielokulturowych regionach świata, takich jak Tyrol czy Cypr).
Oczywiście na Bukowinie nie brakowało również sporów, walk i napięć na tle różnic narodowościowych i wyznaniowych. Im bliżej wybuchu pierwszej wojny światowej, tym gwałtowniejsze stawały się manifestacje sprzecznych interesów działaczy rozmaitych frakcji i tym głośniej atakowano w tych kręgach ideę bukowinizmu. Także ten zakątek starej Europy musiał przejść drogę w dramatycznym skrócie określoną przez Franza Grillparzera, austriackiego poetę i pisarza, jako: Von der Humanität durch Nationalität zur Bestialität (Od humanizmu przez narodowość do bestialstwa). Tyle, że na Bukowinie nie nastąpiło to tak szybko, więcej czasu pozostało na wspólne budowanie, a i też więcej wysiłku w to włożono. Pomimo swarów do końca panowania monarchii symbolem tamtejszego współżycia pozostała głośna przyjaźń trzech religijnych przywódców Bukowiny, o których mówiono, że są jak jeden listek koniczyny: prałata Schmidta, wielkiego rabina Rosenfelda i arcybiskupa Repta, który jeszcze w czasie pierwszej wojny światowej ocalił przed Kozakami zwoje Tory z synagogi w Czerniowcach.
Kultura dialogu
Wszystkie przedstawione tutaj wydarzenia, anegdoty i zjawiska ukazują pewien kontekst życia publicznego Bukowiny, w którym nie tylko warunki naturalne, a więc bardzo bogata konstelacja rozmaitych kultur i narodów, ale także świadomy wysiłek elit, sprawiły, że stało się realne zbudowanie wspólnego organizmu. Ten organizm posiadał własną tożsamość oraz spory potencjał rozwoju cywilizacyjnego, co zaświadczało tezie, że "postępem jest trudna różnorodność" (Emil Brix), a nie ujednolicenie.
Dla nas jednak nie to jest najważniejsze. Prawdziwa kultura dialogu rodzi się bowiem nie na powierzchni spraw publicznych, nie z "ideologizowanej zgody", nie z konsensusu politycznego, choć wszystko to jest niezmiernie ważne. Kultura dialogu rodzi się niejako pod powierzchnią tych zjawisk. Jest trudniej dostrzegalna, trudniejsza do uchwycenia, o mniejszym doraźnym znaczeniu, za to nieporównanie trwalsza i sięgający swymi konsekwencjami znacznie głębiej. "Umowa bukowińska" była znakomitym osiągnięciem, ale trwała krótko. Ludzi noszących w sobie ducha bukowińskiej kultury dialogu można spotkać do dzisiaj, podobnie jak można go odnaleźć w ich dziełach. Jest to bowiem pewien etos, pewna specyficzna postawa duchowa, poprzez którą jest się obecnym w świecie. Kultura dialogu jest otwartością na innego, jest nieustannym dialogowaniem z innym, jest tożsamością, której niezbywalnym komponentem jest odmienność innego, to inny, bez którego nie mogę stać się sobą samym.
Nie jest to kwestia teoretyczna, lecz organiczna. Można ją spróbować określić poprzez porównanie do śpiewu wielogłosowego. Ktoś wychowany w tradycji wielogłosowego śpiewu będzie zawsze cierpiał niepomiernie, słysząc pieśń śpiewaną jednym głosem, niemal machinalnie będzie dośpiewywał głos drugi, słysząc jednocześnie jeszcze głos trzeci i czwarty. Na pograniczu mówi się, że "tam, gdzie dwóch takich ludzi się spotka, tam śpiew na trzy głosy idzie". Podobnie dzieje się w przypadku homo bocovinensis, który monolog lub jednogłos odczuwa jako zakłamanie. Poszukując głosu drugiego, wsłuchując się w niego i skupiając na nim uwagę, nie tylko poskramia własny ego- czy etnocentryzm, ale także przywraca światu jego właściwy wymiar, odkłamuje go. Tak bowiem, jak w przypadku pieśni jej istotę stanowi wielogłos, tak w przypadku człowieka tę istotę stanowi dialog z drugim, nieustająca obecność "Ty" wobec poszczególnych "ja".
Kultura dialogu posiada swoją sferę życiowego praksis, którym może być zarówno wspaniała "ugoda bukowińska", starająca się oddać głos drugiemu na tyle, na ile jest to możliwe w dziedzinie życia politycznego, jak również zwykły codzienny savoir vivre. Nie uchodziło bukowińczykowi wychwalać własną osobę, a już zwłaszcza własny naród, wobec innych osób. Należało już raczej podkreślić zalety drugiego, z którym uczestniczyło się w spotkaniu, dzieląc się przy okazji wiedzą na jego temat i zrozumieniem jego sytuacji. W rozmowie zatem niezbędne było skupienie uwagi na drugim, wsłuchanie się w jego argumenty, zainteresowanie jego odmiennością. Wobec siebie dobrze widziana była postawa autoironiczna i poczucie humoru pozwalające śmiać się raczej z samych siebie niż z innych. W dobrym tonie było zapraszanie sąsiada innej wiary na Boże Narodzenie albo na święto Purim. Aby nie popełnić faux-pas w towarzystwie należało znać kalendarz uroczystości i świąt różnych narodów i religii, wiedzieć o odmienności ich obyczajów oraz ich słabościach i urazach. By podkreślić poszanowanie dla swojego rozmówcy, dobrze było zwrócić się do niego w jego rodzimym języku, co w praktyce sprawiało, że bukowińczycy w sposób naturalny władali czterema lub pięcioma językami. Wyjaśnia to także ich słabość do popisywania się kunsztem tworzenia rozmaitych kalamburów i innych gier językowych. "Wielojęzyczność - zauważył Zbigniew Herbert - usposabia człowieka do tego, że język jest zabawą." Trzeba było także znać tańce innych narodów, a na wspólnie organizowanych balach przywiązywano wagę do proporcjonalnej obecności poszczególnych tańców tradycyjnych. Nie ukrywano, że w tym codziennym dialogowaniu kryje się pewna doza rywalizacji pomiędzy różnymi grupami i środowiskami, ale trzymano to w rozsądnych ryzach szlachetnego konkurowania i wzajemnego mobilizowania się ku pogłębieniu wpólnie wypracowanej kultury dialogu.
W modzie nie było ujednolicenie ani jakikolwiek wspólny standart. Starano się zachować koloryt własnej odmienności, choćby w odzieniu, architekturze czy kuchni, ale delikatnie, bez nachalności. Za zbytnie epatowanie partykularyzmem czy choćby regionalizmem otrzymywało się etykietę prowincjusza, co wywierało złe wrażenie w środowiskach aspirujących do uniwersalnych wartości cywilizacyjnych.
Z takich oto drobiazgów, z takiego savoir vivru na codzień, składała się cała owa skomplikowana materia kultury dialogu, która mogła prowadzić daleko w głąb, do poszukiwania odpowiedzi na najistotniejsze pytania w kwestiach egzystencjalnych i metafizycznych. Genialne jednostki, które w tej kulturze się ukształtowały, na zgłębieniu tych warstw kultury dialogu strawiły całe swoje twórcze życie. Ale gdzieś na początku tej drogi była ta właśnie najprostsza szkoła wychowania, kształtująca wrażliwość duchową w oparciu o poszanowanie innego, o uwagę skupioną na drugim, o dialog z ciągle obecnym "Ty". Ktoś kto wierzył, że tylko jego język będzie wysłuchany przez Boga, kto w dyskredytacji innego narodu szukał wywyższenia dla swojego, kto nie wiedział kiedy przypada Jom Kippur a kiedy Woskriesienije, kto nie znał kroku poloneza, kto nie potrafił słuchać ani śmiać się z siebie, ten dla bukowińczyków był po prostu źle wychowanym człowiekiem, który w towarzystwie zachowuje się podobnie jak ten, który rybę je nożem i widelcem, spluwa pod stół i damie w tańcu depcze po palcach. W tym świecie - by przywołać raz jeszcze Zbigniewa Herberta - "nie było miejsca na ksenofobię".
Więc może to rzeczywiście była "ostatnia Aleksandria Europy"? Cywilizację europejską powoli zagarniała zagłada. "Chrząszcze nocy", o nadejściu których pisał Celan w jednym ze swych wczesnych wierszy, nieubłaganie trawiły delikatną tkankę kultury dialogu. Dostrzegł to jako jeden z pierwszych Walter Benjamin w Ulicy jednokierunkowej:
"Najbardziej europejskie ze wszystkich dóbr, ową mniej lub bardziej wyrazistą ironię, z jaką życie jednostki aspiruje do kształtu odmiennego od bytu wszelkiej istoty, ku której rzucił ją los, Niemcy utracili całkowicie.
Wolność rozmowy ulega zatracie. O ile kiedyś w rozmowie między ludźmi zainteresowanie dla partnera było czymś oczywistym, teraz zastępuje je pytanie o cenę jego butów czy parasola. (...)
Ludzie, którzy są stłoczeni w obrębie tego kraju, utracili zdolność widzenia konturu osoby ludzkiej. Każdy człowiek wolny jawi im się jako odmieniec".
Zbliża się kataklizm, który pochłonie również kulturę dialogu. Zamilknie rozmowa, którą zastąpi zwykłe gadanie. W swojej prozie poetyckiej pt. Rozmowa w górach Celan w miejsce słowa określającego rozmowę, "Gespräch", przywoła słowo "Geschwätz", oznaczające właśnie gadanie [ang. babble]. "Lubił to słowo Kafka, a dla Heideggera oznaczało ono codzienne gadanie wyzute z prawdy bycia. (...) W eseju Waltera Benjamina O języku ogólnie i o języku człowieka"Geschwätz" oznacza pustą mowę po upadku, mowę pozbawioną mocy nadawania imion przez Adama..." (Felstiner, s. 145) (Kafka liked it, and for Heidegger it meant everyday talk cut off from true being. (...) ... in Walter Benjamins essay "On Language in General and on the Language of Man" "Geschwätz" designates empty speech after the Fall, speech without Adams power of naming...).
Celan w "kraju ludzi i książek"
Czy Paul Celan, dużo młodszy od Waltera Benjamina, zdołał jeszcze organicznie doświadczyć kultury dialogu? Za jego życia nie obowiązywała już "ugoda bukowińska". Urodził się w 1920 roku, kiedy Rumunia, po zmianie rządu, godzi się wreszcie przyjąć ultimatum światowych mocarstw dotyczącego zagwarantowania praw mniejszości narodowych, co doprowadza do podpisania traktatu pokojowego i zakończenia konferencji pokojowej w St. Germain.
Młody Paul wyrasta w północnej prowincji narodowego państwa rumuńskiego, w której przybywająca z głębi kraju nowa administracja i nomenklatura rządowa propagują ideologię skrajnego nacjonalizmu. Silne są także tutaj wpływy Legionu Michała Archanioła, organizacji o sympatiach profaszystowskich i antysemickich, założonej przez charyzmatycznego przywódcę Corneliu Zelea Codreanu, pochodzącego z rodziny bukowińskiej (jego ojciec o nazwisku Zieliński był Polakiem, a właściwiej spolonizowanym Rumunem, a matka Niemką).
W liście do swej cioci Minny, która wyemigrowała do Palestyny, 13-letni Paul żali się, iż mógłby napisać 300-stronicowy opus na temat antysemityzmu w swojej szkole. Jego kolega z czasów gimnazjum wspomina, jak młody Anczel z determinacją, powołując się na przekłady z Shakespearea, musiał bronić języka jidysz, o którym pogardliwie wyrażał się nauczyciel należący do Żelaznej Gwardii (paramilitarna organizacja powstała z Legionu Michała Archanioła).
Tak, jest to już inna opowieść o Bukowinie. Mimo wszystko jednak nie jest tutaj tak złowieszczo jak w innych miejscach Europy. Wyruszając pociągiem 9 listopada 1938 roku na studia medyczne do Tours we Francji, Celan przejeżdża przez Berlin w czas "nocy kryształowej" (Kristallnacht). Kiedy Niemcy napadają na Polskę we wrześniu 1939 roku, on powraca do Czerniowiec. Nie on jeden zresztą. Alfred Margul-Sperber czy Rose Ausländer pozostawili nawet Amerykę. Jest coś niezwykle uderzającego w tym upartym powracaniu Bukowińczyków do swej ojczyzny w przededniu apokalipsy. Gdy Czerniowce zajęli sowieci, byli tacy, co z nadzieją oczekiwali nadejścia Niemców. Tym, którzy na codzień mówili "wysokim niemieckim" (Hohdeutsche), którzy byli współtwórcami i propagatorami cywilizacyjnej misji kultury niemieckiej, ciągle nie mieściło się w głowie, że potomkowie Goethego i Schillera przybędą tutaj, aby dokonać na nich masowego mordu. Gdy nadchodzili Niemcy, wielu odmówiło ucieczki w głąb imperium sowieckiego. Pozostali w mieście, w swoim "małym Wiedniu". Dla przybyłych po raz wtóry, już teraz na długo zwycięskich sowietów, ocalali z zagłady nie byli godnymi współczucia ofiarami wspólnego wroga, lecz tego wroga sprzymierzeńcami, o czym świadczył język i podejrzane książki w bibliotekach domowych.
Krzysztof Czyżewski - Paul Celan i kultura dialogu na Bukowinie
23 października 2013 16:28
Ustal miejsce, ustal słowo
Mach den Ort aus, mach Wort aus (Ustal miejsce, ustal słowo). Ten wers pochodzi z wiersza Paula Celana zamieszczonego w tomie Fadensonnen (Wici słońc) z roku 1968, a więc napisany został u schyłku życia poety. Niemieckie "Ort" (miejsce) i "Wort" (słowo), zestawione przez poetę na zasadzie paronomazji, ukazują związek o zasadniczym znaczeniu dla twórczości Celana. Doświadczenie celanowskiej poezji, jej niestrudzonego wysiłku by przywrócić naszej cywilizacji utracone słowo, prowadzi nas jednocześnie do problemu "ustalenia miejsca". Fakt, iż słowo to - jak o tym z sarkazmem napisze w wierszu Celan - "takie zwłoki", fakt "straszliwego zamilkania" i "śmierci mowy" (przemówienie bremeńskie), jest konsekwencją rozpadu miejsca, utratą miejsca zamieszkiwania, owego niemieckiego "Ort", które zgodnie ze źródłosłowem nie może być miejscem pustym, lecz wypełnionym, zamieszkałym. Jego przeciwieństwem jest u-topia - taki zapis tego słowa odnajdziemy w przemówieniu darmstadskim Celana, wskazujący na jego źródłosłów: miejsce-nigdzie, miejsce, którego nie ma (no-place). Przywołane przemówienie nosi tytuł Der Meridian (Południk).