Krasnogruda nr 7. UROŠ ZUPAN: Lublana i poeta.

Krasnogruda nr 7. UROŠ ZUPAN: Lublana i poeta.

These are measures 
destinated for her soul
 
Wallace Stevens 

Dragan Velikić swoją recenzję tomu wierszy Tomaža Šalamuna Anioł z alei Acquedotto rozpoczyna od przypomnienia roli, jaką w życiu niektórych plemion indiańskich Ameryki Północnej odgrywają zapachy. Mężczyźni noszą hermetycznie zamknięte, zawieszone wokół pasa buteleczki z aromatycznymi substancjami. W chwilach wielkiego wzburzenia, w chwilach, które na zawsze pragną pozostawić w pamięci, otworzywszy buteleczki wdychają owe aromatyczne wonie. W ten sposób fotografują pamięć. Jeśli po latach chcą sobie przypomnieć określone wydarzenia, określone sytuacje, jeśli chcą, by powrócił stracony czas, otwierają buteleczki i wąchają je. To sprawia, że w świadomości, z pierwotną siłą, pojawia się obraz dawnego wydarzenia.

Ten tekst był dla mnie dowodem na to, że każdy z nas wybiera sobie swój własny sposób podróżowania przez czas, swój sposób odzyskiwania straconego czasu, swój zmysł, który to umożliwia. Jeśli u Prousta sprawą decydującą był smak, u mnie decydujący i najpewniejszy byłby zapach. Ale nie przez wąchanie aromatycznych substancji ukrytych w hermetycznie zamkniętych buteleczkach; w moim przypadku zapach po prostu unosi się w powietrzu albo też dawno temu tak mocno wrył się w moją świadomość, w moją pamięć, że przy ponownym spotkaniu z nim mogę raz jeszcze przeżyć minione chwile. 

Jeśli więc teraz otwieram okno albo wychodzę na balkon, dociera do mnie woń rozmiękłej ziemi powoli przygotowującej się do zimowego spoczynku, woń mgły otulającej rankami nieruchome drzewa, charakterystyczny zapach opadłych liści przylepionych przez deszcz do płyt chodnika, liści, które - niesione strumieniami wody - znalazły się w kanałach odpływowych i zapach jesiennego deszczu, zupełnie innego niż łagodnych, letnich burz. Nie wiem, dlaczego pewne ważne wydarzenia w moim życiu są związane z jesienią, z jej zapachem. Nie wiem, i dlatego mogę to sobie tłumaczyć jedynie w ten sposób, że jest to miara sądzona mojej duszy. 

Moja obecność w Lublanie też zaczęła się pewnej jesieni, dokładnie trzy lata temu. Nie mogę powiedzieć, że wcześniej, miasta nie znałem, studiowałem przecież w Lublanie. Jednak mój kontakt z nią ograniczał się wówczas do bywania na wykładach, a także do trasy prowadzącej z dworca kolejowego na wydział filozoficzny uniwersytetu, i z powrotem. Myślę, że doświadczałem wtedy uczucia strachu przed miastem, lęku podobnego do tego, jaki odczuwa człowiek przed czymś nieznanym; zawsze więc, gdy kończyły się zajęcia, wsiadałem do pierwszego pociągu i wracałem do domu, do Trbovelj. Nigdy nie brałem udziału w tak zwanym życiu studenckim, nie przyjaźniłem się też z ludźmi, których, tak jak mnie, interesowała literatura. Moje ówczesne wyobrażenie o Lublanie, wyniesione jeszcze ze szkoły średniej, brało się z książek i z muzyki popularnej. Nie wiem, co w przypadku innych generacji wpływa na kształtowanie się wyobrażenia o pewnych pojęciach i zjawiskach, ale dla pokolenia urodzonego w latach sześćdziesiątych były to prawie na pewno muzyka popularna i literatura, w połączeniu z filmem. 

Jako uczeń szkoły średniej miałem swoich idoli; właśnie dwaj spośród nich: pisarz Mate Dolenc i Tomaž Pengov, muzyk, byli najbardziej odpowiedzialni za kształtowanie się mojego wyobrażenia o Lublanie. Powieść Wampir z Grojanców Dolenca była książką, którą czytałem najwięcej razy. W myślach przechadzałem się wraz z jej bohaterami po ulicach jesiennej Lublany, wyobrażałem sobie dokładnie czarnowłosą Lenorę, rysy twarzy profesora Hipolita (wtedy jeszcze nie wiedziałem, że ma on pierwowzór w osobie Dušana Pirjevca), towarzystwo zbierające się po wykładach w knajpie "U Marka". Lokal ten, wiele lat od chwili, gdy po raz pierwszy czytałem Dolenca, stał się sceną mojego pierwszego spotkania z przedstawicielami pokolenia, do którego należę również i ja; tam też, co było wielką zasługą Aleša Debeljaka, omówiliśmy sprawę wydania mojej pierwszej książki. Nawet dzisiaj, gdy w bibliotece biorę czasem do ręki powieść Dolenca, z taką samą jak niegdyś intensywnością i siłą ożywają wszystkie obrazy, które przed laty wiodły mnie w świat tęsknot; odnoszę wówczas wrażenie, że z kart książki unosi się zapach jesieni. 

Jeśli najwięcej razy czytałem Wampira z Gorjanców, to z całą pewnością najczęściej słuchałem Odjazdów Pengova. Pożyczyłem sobie pierwsze wydanie tej płyty, a po kilkakrotnym przesłuchaniu, mimo rozdzierających uszy szumu i trzasku, tak mi się spodobała, że nigdy już nie oddałem jej właścicielowi. Za sprawą tej płyty Pengov właściwie osiągnął miary, jakie stawia poezja, stworzył idealne zespolenie muzyki i słów. Sądzę, że spokojnie można ją umieścić obok największych dokonań tego gatunku - utworów Leonarda Cohena i Boba Dylana. Kiedy zimą tego roku słuchałem Pengova w klubie K4, stwierdziłem, że znam wszystkie teksty na pamięć. Słowa najsłynniejszych jego wierszy przyprawiają mnie zawsze o gęsią skórkę: "Ptaki zamknęły lato i deszcz zatrzymał drogi". Mam na myśli wiersz W uśmiechu pewnego dnia. Wszystko więc znów łączy się z jesienią, z czasem, którego nigdy nie przeżyłem, z Lublaną lat siedemdziesiątych; dowodzi to, że jest to również miara mojej duszy. 

W Listach do młodego poety Rilke pisze, że w naszym życiu nadchodzi taki czas, gdy nas odwiedza ktoś obcy, gdy przyszłość, jak nieznajomy lęk, wstępuje w nas i przygotowuje do tego, co się dopiero wydarzy. Moje życie zmieniło się w 1990 roku, a jedyną rzeczą, jaką mogłem zrobić, było to, że przeniosłem się do Lublany, żeby być bardziej dokładnym - przeprowadziłem się na Vić, na ulicę Postojnską.Istnieją dwa sposoby mieszkania na prowincji. Pierwszy polega na tym, że pochodzi się właśnie stąd albo że - być może - ukochana kobieta nie pozwala wyjechać, a jak wiemy, dzięki sile miłości przez krótki czas można mieszkać nawet w piekle. Żyjąc na prowincji, wkrótce stwierdza się jednak, że nie ma tam ludzi, z którymi można by, z błyskiem w oku, rozmawiać o świetle księżyca u Williama Blake'a, pływać razem z nimi w tym samym fluidzie, ich obecność odczuwać jako obecność gwiazd przewodniczek. Ten sposób mieszkania na prowincji, z powodu izolacji, z powodu odmienności, jaka grozi ludziom ze wszystkich stron, nie tylko w małych miastach, z powodu głupoty, która daje o sobie znać na każdym kroku, może człowieka zniszczyć. Natomiast drugi sposób, to ucieczka z wielkiego miasta, najczęściej nad morze albo na Kras, tak, jak to uczynili Marjan Rozanc. Ale na coś takiego może sobie pozwolić tylko starszy człowiek. W moim przypadku nie wchodził w grę ani jeden, ani drugi sposób, dlatego zdarzyła się Lublana. 

Muszę przyznać, że na początku wydawała mi się koszmarem. Mojemu językowi niemal przez rok nie pozwoliła przerwać tamy, by mógł jak lawa popłynąć po zboczu, by zaczął zatapiać i nieść przed sobą wszystko, by - niczym płynna materia - chronił planetę Ziemię, by był podobny do modlitwy Dalaj Lamy albo do tańca derwiszy z Konyi. Musiałem wyjechać do Holandii, bo Samo odkrył dla mnie Francesca Clemente. Zakochałem się w nim od pierwszego wejrzenia. Musiałem tam zasiedlić jakieś obszary w języku, by potem, po powrocie, gdy wpadłem w moją pierwszą lublańską wiosnę, miasto otworzyło mi język i podarowało sny, które kiedyś zbliżyły mnie i poprowadziły przez Nieznaną Bramę. Z powodu tej blokady języka nadal wracałem do Trbovelj, gdzie próbowałem pisać, próbowałem zbierać ostatnie owoce odległych żniw. 

Koszmar ten trwał jednak nie tylko na poziomie metafizyki, na poziomie języka, lecz objawił się również w postaci truizmu, który tyle razy już słyszeliśmy, tyle razy już widzieliśmy zapisany na papierze, który tyle razy już wywoływał lekceważące machnięcie ręką i znaczący uśmiech. Jeszcze raz potwierdziła się zasada, że samemu trzeba się z czymś spotkać, że samemu trzeba to coś wypróbować na własnej skórze i że wszystkie rady dawane przez bliźnich są właściwie bezużyteczne, póki człowiek sam nie zdobędzie konkretnego doświadczenia. 

Lublana nie jest przecież milionowym miastem, tak jak stolice krajów zachodnich; wielkość nie była więc wcale czynnikiem istotnym w czasie mojego spotkanie z osamotnieniem, jakie odczuwa prowincjusz, gdy przeprowadza się do dużego miasta. Mówię o osamotnieniu, a nie o samotności, która towarzyszy nam przez całe życie, bez względu na to, gdzie jesteśmy, o samotności, którą są w stanie przezwyciężyć, przynajmniej na chwilę, jedynie zakochani, zasłaniając sobie nawzajem świat. Nigdy nie zapomnę mojego pierwszego weekendu w Lublanie. Ostrzegano mnie, że miasto w sobotnie popołudnie, pomiędzy drugą a trzecią, gdy ostatni ludzie zrobią już zakupy na targu, kompletnie wymiera. Nie wierzyłem, póki nie przekonałem się sam na własnej skórze. 

Była sobota, mój plan, by jak zwykle na weekend pojechać do Trbovlja, zniweczyło to, że prawidłowo odpowiedziałem na pytanie Radia Student i w nagrodę dostałem bilet na koncert grupy Sisters of Mercy. Umówiłem się z Jurem Potokarem, jednym z niewielu ludzi, jakich wówczas znałem, że przed koncertem przyjdzie po mnie. Dziwiło mnie, że się spóźnia. Kiedy wreszcie przyszedł, powiedział, że z koncertu nici. Mimo wszystko zdecydowaliśmy się wypalić jointa. Przypominam sobie, że słuchaliśmy przy tym Nicka Drake'a. Potem Jure poszedł do domu, może "posłuchać brzęku monety na betonie i padającego śniegu w ciszy nocy listopadowej". Wcześniej jeszcze zawiózł mnie do miasta. Wysiadłem na Subicevej i po raz pierwszy wyruszyłem sam na rekonesans sobotnią nocą. Czułem, jakby przez kości przepływała mi woda, było to dobrze znane uczucie. Ale piekielne samopoczucie po joincie na najgorszy z możliwych sposobów zaczęło się mieszać z osamotnieniem. Przypominam sobie, że wchodziłem do lokali, próbując dojrzeć przez dym jakąś znajomą twarz. Nie wiedziałem, że mam minimalne szanse, nawet nie zastanawiałem się nad tym. Ale czułem, że po wejściu do kolejnego lokalu, przeszłość kładzie coraz cięższą rękę na moim ramieniu. Zaczęły mnie prześladować obrazy minionego życia, które nie znało jeszcze obcego, tego, co wszedł. Nigdzie nie widziałem nikogo znajomego. Kiedy więc w mglistą, październikową noc, może dokładnie taką jak ta (co poświęcona jest na napisanie tego tekstu) wracałem do domu, na Trzaskiej, z powodu bezsilności i zagubienia, zaczęły płynąć mi po policzkach łzy. Wówczas przysiągłem sobie, że ani jednego weekendu nie spędzę już w Lublanie. 

Gdy z dystansu patrzę na moją ówczesną decyzję, wydaje mi się śmieszna. Zawsze jednak, gdy porywa nas nurt wydarzeń, jesteśmy niecierpliwi, boimy się tego, co dopiero nadejdzie; czas, w którym się zanurzamy, szaleje i pędzi. Jest też jeszcze coś charakterystycznego dla nas, dziedziców myśli zachodniej. My, ludzie, zawsze coś zyskujemy i coś tracimy. My, Europejczycy, oddzielamy klęskę od zwycięstwa, oddzielamy miłość i nienawiść, narodziny i śmierć. Ludzie Wschodu tego nie czynią. Ja też to wszystko rozróżniałem, ale teraz staram się nie powtarzać błędu. Czas szalał i pędził, przyniósł mi jednak dary, przyniósł zadomowienie w mieście, powoli zaczęło się ono przeradzać w wielką miłość, przyniósł chęć spacerowania po jego ulicach i wrażenie, że jestem pośród tych ulic księciem. Spotykałem różnych ludzi, najczęściej Sebastiana, który na swojej wizytówce oprócz zawodu - spacerowicz, kazał wydrukować słowa z wiersza Quasimoda I zaraz jest wieczór. Z Vica chodziłem do miasta ulubionymi trasami, najpierw pod kasztanami, wzdłuż torów kolejowych, a potem obok Akademii Sztuk Pięknych, gdzie na górnym piętrze Aleksij malował swoje gwiezdne, swoje metafizyczne przestrzenie i niebo nad Prešnicą; czasem szedłem przez park Tivoli, po czym wchodziłem w sam środek miasta, koło Galerii Współczesnej. W myślach powtarzałem nazwy ulic i przysłuchując się ich brzmieniu, przypomniałem sobie Franka O'Harę, króla nowojorskich poetów, który kiedyś, po drugiej stronie oceanu, pisał o ulicach swojego ukochanego miasta. Chodziłem ulicami Cankara, Copa, Nazora, o każdej porze dnia i nocy przechadzałem się po starej Lublanie. Oglądanie wystaw i długie wizyty w księgarniach stały się moim codziennym rytuałem, tak samo jak wizyta na targu. Stwierdziłem, że istnieją miłe memu sercu miasta, gdzie chętnie przebywam przez jakiś czas; i znów poezja była tym, co mnie doprowadziło do stanu, gdy coraz intensywniej zacząłem rozmyślać o mieście, które coraz bardziej kochałem. 

Każda pora roku przynosiła mi zmiany. Jeśli jesień oznaczała strach, a później zanik lęku przed miastem, zima - poczucie zadomowienia, to wiosna poprzez powrót języka, dzięki czemu mogłem patrzeć w wodę mającą ciało ze światła, oznaczała miłość. W czasie mojej pierwszej wiosny w Lublanie Tomaž Salamun pożyczył mi książki Roberta Hassa. Czytałem je w tyle razy już wspomnianym mieszkaniu na Postojnskiej. Hass pisze o San Francisco, o mieście, które w mojej prywatnej mitologii zajmuje miejsce centralne. Kiedy więc w wierszu Zatonąć we śnie piszę, że zbliża się obcy, który zamieni z tobą przestrzeń, sny o mieście nad morzem, piszę o San Francisco. Wiersze Hassa są pełne wegetacji i światła, pełne woni i czułości, czasem ma się więc wrażenie, że słychać szum morza rozbijającego się na skałach Big Sur albo widać powoli unoszącą się mgłę i czerwoną konstrukcję mostu Golden Gate ukazującą się przez jej białą szatę. A w wierszu z jego drugiego tomu zatytułowanego Praise możemy przeczytać, że w San Francisco istnieje kilka rzeczy, za które warto się modlić: zatoka, mewy, różne rodzaje kuchni, święty Franciszek, ciepłe dni w styczniu... San Francisco było dla mnie, poza sferą ducha, nieosiągalne, dlatego też myślałem sobie, że warto żyć tu i teraz, a nie tylko w jakichś przestrzeniach snu. W Lublanie zacząłem szukać rzeczy, za które warto się modlić. Znalazłem je, gdy rankami, we wszystkie dni tygodnia, nie w te koszmarne niedziele, chodziłem na Roznik, spacerowałem po Tivoli, patrzyłem na wysoką trawę falującą wieczorami jak modlitwa i patrzyłem na ludzi poruszających się jak we śnie. Znajdowałem je także na Sustarskim Moście, gdy powoli zaczynały zapalać się światła nad Ljubljanicą, zostawiając chwiejne odbicia w jej leniwym nurcie. W mojej pamięci pozostawała zwłaszcza ostatnia niedziela czerwca, gdy po usłyszeniu syren odwołujących niebezpieczeństwo ataku powietrznego, z książką Pavesego Lavorare Stanca pod pachą udałem się do Tivoli i tam, w absolutnej pustce i ciszy parku, czytałem o "smutnej muzyce ludzkości", spoglądając na miasto w niedzielny poranek, miasto, które pozostało nietknięte i nie zniszczone. Dzięki temu moja dusza zyskała nowe miary, miary jej sądzone. 

Ten okres w Lublanie lubię porównywać do swojego dzieciństwa. Do raju, który nas opuścił, który utraciliśmy i do którego chcemy powrócić. Sądzę, że nie jest to wyłącznie domeną artystów, choć w ich przypadku wyraża się silniej, cecha ta charakteryzuje wszystkich ludzi. William Blake powiedziałby, że istnieją trzy okresy: niewinności, upadku i ponownie odzyskanej niewinności. Kres mojego "dzieciństwa" w Lublanie nastąpił po roku. Na poziomie symbolu zakończyło się ono przeprowadzką na drugi koniec miasta. Jeśli chciałbym to wyrazić w języku Blake'a, powiedziałbym, że z okresu niewinności przeszedłem w okres upadku. I jak nasze prawdziwe dzieciństwo oznacza klucz i fundament naszego dalszego życia, tak również moje "dzieciństwo" w Lublanie w sposób istotny wpływało na ukształtowanie się mojego stosunku do miasta. Istnieją nowe miejsca, gdzie stykają się i pokrywają "dzieciństwo" w mieście i prawdziwe dzieciństwo. Takim miejscem jest chociażby ulica Trzaska. Ulica, którą ze łzami w oczach szedłem w jedną z zimnych październikowych nocy, w moim dzieciństwie była wskazującą prostą strzałką, wiodła bowiem na wybrzeże, była obietnicą spotkania z morzem albo z Posocjem, dokąd z rodzicami jeździłem na wakacje. 

Trudno jest pisać o teraźniejszości. Trudno rozstrzygać o obecnych sprawach, które zostały bezpośrednio włączone w nasze życie, na które nie jesteśmy w stanie spojrzeć z dystansu. Okres upadku można też nazwać, za Rimbaudem, sezonem w piekle. By łatwiej przeżyć ten okres, wciąż spaceruję po ulicach, wciąż odwiedzam ulubione miejsca, gdzie spojrzenie otwiera bramę przed przestrzeniami opanowanymi gwałtownie przez naszą tęsknotę. Wiem, że każdy człowiek ma swoje własne przestrzenie, miłe duszy pejzaże. Ja mam ich kilka w Lublanie. Widok z ulicy Cankara na Tivoli i Roznik w tle, dokładnie w chwili, gdy płonąca, słoneczna kula dotyka koron drzew, a miasto zalewa bezkresna rzeka czerwonego światła, oświetlającego spacerujących w leniwe, niedzielne popołudnie ludzi. Albo widok wieczorową porą z ulicy Copa na katedrę, gdy odcienie błękitu zaczynają powoli zmieniać się na niebie, zaczynają powoli ciemnieć, aż frontony kamienic i dzwonnice katedry przybierają barwę kości słoniowej. Albo widok z tamtego balkoniku gdzieś przy końcu uliczki prowadzącej na skróty ze starej Lublany na Zamek. Można stamtąd objąć spojrzeniem Barje, Trnovo, Mirje i Roznik. 

Czasem, gdy spoglądam na to wszystko lub gdy dzięki zapachom wędruję przez czas, który przeżyłem do tej pory w Lublanie, rozmyślam o losach ludzi, o tym, "ile załamań światła, składa się na jedną jedyną chwilę"; czasem, gdy przechodzę pod ogromnymi kasztanami na targu i pozwalam, by ich cień miękko padał na mnie, lub gdy siedzę pod wierzbami w Trnovie i przyglądam się ich odbiciu w Ljubljanicy, pytam sam siebie, czy to wszystko nie jest pomyłką, bo przecież urody miasta nie mierzy się mostami, frontonami kamienic, widokami zapadającymi w pamięć. Czy chcemy więc to uznać czy nie - kryterium jego urody stanowi miara miłości, jaką nam daje. Wszystko inne się nie liczy. Albo nie liczy się prawie wcale. 

Przełożyła: Joanna Pomorska

Krasnogruda nr 7, Sejny 1997, Pogranicze.