Od chwili ustanowienia w 1991 roku mieści się tu COLLEGIUM BUDAPEST - INSTITUTE FOR ADVANCED STUDY. Jego zadaniem jest zapełnienie bardzo dotkliwej luki na rynku wschodnio i środkowoeuropejskiej myśli intelektualnej. W Instytucie panują doskonałe warunki do niczym niezakłócanej pracy. Twórcy Instytutu zrealizowali wyjątkowo śmiały i wizjonerski projekt zarówno po to, by zapobiec "ucieczce mózgów" z tego zubożałego regionu naszego kontynentu do ośrodków akademickich Stanów Zjednoczonych i Europy Zachodniej, jak i po to, by stworzyć różnorodne możliwości owocnego dialogu między dyscyplinami humanistycznymi i społecznymi a teoretycznymi naukami przyrodniczymi, inspirując w ten sposób pogłębioną refleksję krytyczną na temat wielowarstwowej natury "społeczeństw na etapie przejściowym", z komunizmu do demokracji.
Wzorując się pod względem struktury i organizacji na słynnym amerykańskim Princeton Institute of Advanced Study, Collegium Budapest pozwala co roku dwudziestu pięciu uczonym i artystom oddawać się bez żadnych ograniczeń twórczym ambicjom, pracować w spokoju, z dala od swoich pracowni, z dala od "oszalałego świata" codziennych obowiązków administracyjnych, dydaktycznych i badawczych na macierzystych uniwersytetach.
Z inicjatywą utworzenia Instytutu, dysponującego rocznym budżetem w wysokości około dwu i pół miliona niemieckich marek, w czasach dramatycznych zmian i odejścia komunistów od władzy, wystąpił znany niemiecki myśliciel Wolfgang Lepenies, dyrektor podobnej instytucji w Berlinie. Węgierskiej elicie akademickiej tę na pierwszy rzut oka utopijną myśl o intelektualnym raju udało się szybko zrealizować; oczywiście nie obyło się bez poważnych zastrzyków finansowych.
Realizację projektu umożliwiło wiele międzynarodowych funduszy prywatnych, między innymi: szwajcarski fundusz kulturalny Landis & Gyr, fundusz holenderskiej loterii, fundusz trzechsetlecia banku szwedzkiego, fundusz Volkswagena, fundusz Fritza Thysenna, a także pieniądze z kiesy państwowej, ofiarowane przez rządy Francji, Austrii, Holandii, Szwajcarii, Węgier i rządy niemieckich landów Berlina i Badenii-Wirtembergii.
Dzięki powołaniu rady naukowej, na której czele stoi znany historyk, członek francuskiej Akademii Nauk, Georges Duby, Instytut wykształcił porównywalne ze standardami światowymi metody wyboru kandydatów, ostateczną selekcję przeprowadza się bowiem nie tylko na podstawie przedstawionego projektu prac, życiorysu i bibliografii dorobku, lecz również na podstawie osobistej rozmowy, jak to się dzieje we wszystkich tego typu instytucjach na Zachodzie.
Język angielski, który jest tu językiem urzędowym, wzbogaca się o fascynujące akcenty i znaczące tony, przekraczając granice narodowościowe i partykularne, symboliczne granice światów, gdy posługują się nim, w celu wzajemnego porozumienia, rumuński historyk sztuki, pani socjolog z Polski, ukraiński filozof, pisarka z Niemiec, węgierski tłumacz, biolog z Holandii, brytyjski ekonomista i cały "wspomagający personel", od kucharza po specjalistę od komputerów. Również dyrekcja Instytutu, za sprawą swych biografii, reprezentuje ten międzynarodowy kierunek, który interesuje się wyłącznie jakością intelektualnych osiągnięć, a nie takim czy innym "narodowym kluczem".
Rektor Instytutu, profesor prawa, członek Węgierskiej Akademii Nauk, były rektor największego uniwersytetu węgierskiego im. barona Eötvösa - Lajos Vekas, sekretarz naukowy - Fred Girod, którego akcent wskazuje na francusko-niemieckie pochodzenie oraz sekretarka od spraw organizacyjnych Vera Kempa, która swój niemiecki po dziesięciu latach pobytu w Budapeszcie zamieniła na płynną znajomość węgierskiego, wszyscy starają się z niezwykłym zapałem stworzyć swobodną atmosferę pracy w Instytucie, co jest dowodem na to, że zdają sobie sprawę z faktu, iż podejmują w jakiś sposób pionierskie, jednocześnie zaś bardzo dalekosiężne wysiłki.
Gdyby przygodny obserwator zgłosił się w recepcji, przeszedł przez urzekający wewnętrzny dziedziniec, gdzie w te ciepłe jesienne dni szum fontanny rozbrzmiewa w nierzeczywistej, romantycznej tonacji molowej, jego zaintrygowany wzrok za drzwiami pokoju numer dziewięć mógłby dostrzec historyka z Lublany, dr. Petra Vodopivca, pochylającego się nad materiałami, które gromadzi do pracy historycznej na temat procesów politycznych, społecznych i intelektualnych, zachodzących w Słowenii w wieku dziewiętnastym i dwudziestym. Peter Vodopivec jest jednym z dwudziestu tegorocznych senior fellows, połowa z nich przybyła z Europy Zachodniej, połowa zaś zza dawnej "żelaznej kurtyny". Vodopivec jest również członkiem grupy, która - złożona co roku z innych osób - zajmuje się, zgodnie z tradycją, określoną tematyką. W ubiegłych latach obejmowała ona między innymi zagadnienia związane z przejściem od centralistycznie sterowanej do wolnorynkowej gospodarki, a także problemy biologii rozwojowej, w tym roku natomiast członków grupy (w jej pracach biorą udział zarówno wybitni uczeni z uniwersytetów Zachodniej, jak i Wschodniej oraz Środkowej Europy) będzie interesowała "polityczna psychologia postkomunizmu".
Dwóch Słoweńców, tegorocznych gości Instytutu, umieszczono obok siebie, z drugiej strony znajduje się bowiem mój pokój. Jako jeden z pięciu junior fellows dzielę pokój z węgierskim ekonomistą, który doktoryzował się w Holandii, teraz zaś wykłada na uniwersytecie w Budapeszcie. Nie należy się jednak martwić tym, że możemy wchodzić sobie w drogę. Pokój jest wystarczająco duży, by można było zmieścić w nim co najmniej cztery gabinety takiej wielkości, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni na uniwersytecie w Lublanie.
Wszyscy fellows, którzy swoją pozycję zdobyliśmy w akademickich zawodach, wyłonieni spośród indywidualnie zgłoszonych, lecz i nominowanych kandydatów (tylko o pięć miejsc junior fellows walczyło ponad stu dwudziestu młodych naukowców i artystów), spotykamy się przy codziennym rytuale, jakim jest obiad; w trakcie tego posiłku znajdujemy okazję do nieformalnych koleżeńskich spotkań. A potem rozchodzimy się do swoich pokoi. Rozkład zajęć? Nie istnieje. W sposób absolutnie swobodny można dysponować własnym czasem, faksem, fotokopiarką, kuchenką, podręczną biblioteką i materiałami piśmiennymi, które w razie potrzeby przynosi jeden z dwudziestu pracowników troszczących się o niezakłócony niczym rytm pracy w Instytucie.
Dla tych, którzy wolą pracować w nocy, drzwi Instytutu są otwarte dwadzieścia cztery godziny na dobę, o bezpieczeństwo w coraz mniej bezpiecznej węgierskiej stolicy, która także w tej dziedzinie zbliża się do swoich zachodnich rywalek, dba dwóch nocnych strażników.
Gdy po raz pierwszy zobaczyłem z bliska ofertę Instytutu, zabrakło mi tchu. Moim kolegom też. Nasze obowiązki, krótko mówiąc, sprowadzają się niemal wyłącznie do pracy nad własnymi projektami, a także do zacieśniania - bardzo ważnych dla przyszłych stosunków - wzajemnych kontaktów z akademickim i kulturalnym środowiskiem Budapesztu, które od tego roku reprezentują czterej "dołączeni członkowie" Instytutu. Redaktor, filozof, krytyk i pracownik naukowy uniwersytetu są kimś w rodzaju "oficerów łącznikowych" pomiędzy międzynarodowym gronem Instytutu z jednej, a lokalnym, kulturalno-intelektualnym światem z drugiej strony.
Budapeszt dysponuje zresztą wspaniałymi propozycjami i możliwościami: druga stolica dawnej naddunajskiej monarchii, która wraz ze swą dwuipółmilionową ludnością, obcym kapitałem i wyjątkowo witalną energią nie tylko odkrywa radość buszowania po sklepach Benettonu i restauracjach MacDonalda, ale też wydobywa z zapomnienia, uwspółcześniając jednocześnie z zapałem swoją godną sławy, lecz przez długie lata tłumioną, tradycję intelektualną. Właśnie tę tradycję, zapewne w najlepszym, choć nieco uproszczonym kształcie, reprezentuje legendarne "niedzielne kółko"; w jego pracach, w mieszkaniu Beli Balasza w 1915 roku, brali udział młodzi Arnold Hauser, Karl Mannheim i György Lukacs, to znaczy te wybitne postacie, bez których historia dwudziestego wieku w Europie byłaby o wiele uboższa.
Urok rozkładu - paradoksalnie - współgrając z wyraźną odnową tkanki miejskiej, nawet na całkiem zwyczajnej, wizualnej płaszczyźnie, tworzy z Budapesztu, wraz z jej architekturą findesiecle'u i imperialnej wielkości, nad wyraz atrakcyjne miasto, dla obcokrajowców nie znających węgierskiego interesujące również za sprawą wielu międzynarodowych instytucji; warto tu wymienić dla przykładu chociażby Uniwersytet Środkowoeuropejski, finansowany przez Georga Sorosa, a także Archiwa z czasów zimnej wojny, zebrane przez redakcje rozgłośni radiowych nadających w różnych językach "imperium sowieckiego" (Wolna Europa i Swoboda) oraz Open Media Research Institute i wiele seminariów w języku angielskim, prowadzonych na uniwersytetach przez znanych zachodnio-europejskich i amerykańskich fachowców.
Dwa tygodniki wychodzące po angielsku ("Budapest Sun" i "Budapest Week"), gruba książka telefoniczna firm i punktów usługowych, w których można posługiwać się współczesnym, światowym linguaameri-cana, tłumy młodych, zagranicznych biznesmenów, dziennikarzy, artystów i profesorów, kosmopolityczny gwar i wrzawa na głównej ulicy - Vaci útca, będącej sercem miasta, gdzie można usłyszeć zarówno niemiecki, jak ukraiński, joruba i arabski, wszystko to sprawia, że Budapeszt, szczycący się między innymi najstarszym metrem na starym kontynencie, robi wrażenie miasta odzyskującego centralną pozycję w europejskim życiu intelektualnym, kulturalnym i społecznym, jaką zajmował zdecydowanie na przełomie stuleci, aż do rozpadu austro-węgierskiej monarchii.
Dawnej belle époque nie przywróci oczywiście do życia żadna nostalgia.
Węgrzy doskonale zdają sobie z tego sprawę. Wiedzą bowiem dobrze, że narodowa tożsamość, która długo pozostawia - podobnie, a jednak w inny sposób niż słoweńska - pod wpływem germańskiego modelu kulturowego, może przetrwać w suwerennym kształcie tylko wówczas, gdy potrafi stanąć "twarzą w twarz" z tym, co obce, inne, różne.Węgrzy jako dawny imperialny naród naddunajskiej monarchii dysponują oczywiście bogatym doświadczeniem historycznym bardziej lub mniej tolerancyjnego współżycia z innymi narodami. Może właśnie dlatego, zdecydowanie wzmocnieni powrotem silnej, intelektualnej i ekonomicznej emigracji, która, zwłaszcza w Ameryce, zyskała godną szacunku reputację, w starych miejskich pałacach na szerokich, słonecznych bulwarach imitujących wiedeńską Ringstrasse, z wielkim zapałem spieszą organizować nowe instytucje ekonomiczne, kulturalne i akademickie; przygotują one natiohungarica do zetknięcia się z wyzwaniami nowego tysiąclecia i pomogą przezwyciężyć głęboki kryzys "społeczeństwa w okresie przejściowym".
Ważne wyzwanie dla tych społeczeństw - a Słowenia, typologicznie rzecz biorąc, na pewno nie jest spośród nich wyłączona, choć odnoszę wrażenie, że słoweńska opinia publiczna patrzy na naszych ekonomicznie, lecz na pewno nie pod względem intelektualnym i kulturowym słabiej rozwiniętych sąsiadów, z ukrywanym lekceważeniem - kryje się przede wszystkim w mechanizmach społecznych, dzięki którym można zachować odrębną specyfikę kulturową, jednocześnie zaś nie ulegać izolacji i nie zamykać się całkowicie przed agresywnym niekiedy napływem obcej wiedzy i kapitału.
Wydaje mi się, że ustanowienie takiego właśnie centrum badawczego, jakim jest wzorcowe wprost Collegium Budapest - Institute for Advanced Study, mogłoby dać jedną z możliwych odpowiedzi na pytanie o sens i rezultaty współpracy międzynarodowej. Polityka tego budapesztańskiego Instytutu bierze się mianowicie z uzasadnionego przekonania, iż krajową, węgierską wiedzę można uszlachetnić i podbudować, jeśli cały czas prowadzi się płodny dialog z obcymi koncepcjami i modelami. Wcale nie na marginesie tego rodzaju polityki pozostaje więc wyraźnie wykształcona świadomość, iż przynajmniej naukowy i artystyczny rozwój można - i trzeba - traktować tak, jakby był dwukierunkową ulicą; cudzoziemcy przyjeżdżają do Budapesztu, by, między innymi, zapoznać się z osiągnięciami nie tylko międzynarodowego, lecz także i lokalnego, węgierskiego środowiska intelektualistów. Zresztą my, Słoweńcy, nieustannie jeździmy za granicę także i dlatego, że w kraju nie mamy podobnych instytucji.
Przełożyła Joanna Pomorska
Krasnogruda nr 7, Sejny 1997, Pogranicze.