Krasnogruda nr 6. VLADIMIR ARSENIJEVIĆ.

Krasnogruda nr 6. VLADIMIR ARSENIJEVIĆ.

Pod pokładem 
Opera mydlana
 

WIZYTA LAZARA 
Wedle jakiejś reguły, którą narzucił sam, co sobotę, przed południem, odwiedzał nas Lazar, młodszy brat Andzieli. Przynosił ze sobą mieszankę jakichś pachnących ziół w woreczku ściągniętym zwyczajną czerwoną gumką - własny wynalazek, i wypijał to powoli, bez szczypty cukru. Siadając na stołku (a wybrał najmniejszy, którego używaliśmy, kiedy trzeba było wymieniać przepalony bezpiecznik albo sięgnąć po książkę z najwyższej półki), unosił niezdarnie płachty barwy szafranu służące mu jako odzież, które opadały w fałdach wokół jego kościstych kolan odsłaniając bezwłose, można by rzec dziecięce, łydki. Zagubiony w za dużym swetrze własnoręcznej roboty, z wełny szorstkiej jak psia sierść, zdejmował z głowy czapeczkę z tego samego surowca, z krótkim chwościkiem. Za każdym razem na nowo podziwiałem ten spektakularny moment, kiedy ukazywała się przed nami jego lśniąca czaszka. Poza starannie związanym kosmykiem na karku Lazar nie miał na głowie ani jednego włosa. Często, bez żadnego ostrzeżenia czy zapowiedzi, czytał nam kawałek z jakiejś książki, które, przeważnie bez powodzenia, sprzedawał obchodząc mieszkania. Z uśmiechem prawdziwej radości, tak, że właściwie, przynajmniej w pierwszych, wstępnych minutach, przyjemnie było go słuchać, mówił nam o trzech gunnach: Cnoty, Namiętności i Niewiedzy. Dla mnie zaś było interesujące, że Lazar nigdy nie próbował wydać wojny swemu obsesyjnemu tematowi, że nie powiedział sobie: "Następnym razem będę mówił o piłce nożnej!" Był zauroczony tą wiedzą i zamiast niego mówiła jego fascynacja. Widział w sobie kogoś, komu dany został dar wiecznego życia duchowego. Dla nas niekiedy był zwiastunem nowych form w świecie fizycznym. "Powiedz dziękuję" - upomniałem Andzielę, która słuchała bez mrugnięcia okiem.

"Można się było tego spodziewać" - ówiła Andziela przytomniejąc. Ona nie umie powiedzieć "dziękuję", nawet dla zgrywy. 

Zresztą nigdy nie dawaliśmy się nabrać na te wylewy osobistej filozofii Lazara1 

Ta mdła papka, zakalcowaty pudding cytatów i cudzych poglądów, trochę z Bhawadgity, ogony nauki Sri Srimanda 

A.C. Bhaktiwedenta Swami Prabhupady (którego Lazar coraz częściej nazywał "pan Szrila" albo tylko "Szrila", do głębi przejęty spontanicznym wybuchem tej jednostronnej intymności), nie przetrawiona terminologia stóp/figur? Lotosu, "Świadomość Kriszny","Transcendentalnej nauki", cały mistrzowski fajerwerk jego Wiedzy i naszego Nieoświecenia, przy wiecznie łagodnym, teraz już straszliwie irytującym uśmieszku - tyle od tego cudzoziemca w hiszpańskim kaftanie można było otrzymać w każdej chwili, i ani grama więcej. 

Tym razem jednak Lazar był bardziej niespokojny niż zwykle. Po pierwsze - stukał w parkiet reebokiem (a dlaczego w sprawie reeboków był niekonsekwentny i nie zastąpił ich jakimiś drewniakami czy sandałami z surowych konopii, pozostało dla mnie tajemnicą i całymi miesiącami dręczyłem się tym nierozwiązywalnym problemem: cóż tak spirytualnego jest w tych reebokach, co skłoniło Lazara, żeby zachował je jako część własnego stroju), po drugie - przyjął zaproponowanego skręta, a tego nie odmawiał tylko w stanach ciężkiego stresu. Chyba zdecydował się zagłuszyć świadomość, bo pociągnął trzy śmiałe dymy i żar nagle rozgorzał. Musiał więc odkaszlnąć pozostałość rutyny, a uszy miał czerwone jak uczniak, on, wielki Nauczyciel. Żeby jakoś się pozbierać, z oczyma pełnymi łez, zatonął w swoich ziółkach. Z mętnej cieczy, cudowną techniką, potrafił wydobyć zbawienie i spokój. "Jeśli kupisz pół kilo ciecierzycy, mogę zrobić pyszne żarcie" - zwrócił się do mnie głosem niemal pękniętym od kaszlu, ale szybkie spojrzenie, sekundę później (kiedy postanowiłem zrewanżować mu się równie autystycznym komentarzem, którego przyczynę lub skojarzenie będę znał tylko ja) skierował się do Andzieli, która właśnie w tej chwili, zatroskana, oddała mu niebieską kopertę z wezwaniem do wojska i drżącym głosem spytała: "Kto to przyjął?" 

"Nie, nie, po pierwsze, nie kapujesz - odpowiedział Lazar. - Andziela, myślę, że mama przyjęła, myślę, że ona, ale tylko dlatego, że był przy tym Mihajlo i bała się, że on odmówi. Inaczej, wiesz, nie zrobiłaby tego". 

"Gówno by nie zrobiła! - wrzasnęła Andziela tak nagle, że Lazar omal nie spadł ze stołka, a ona zaspokoiła się, po tym nagłym wylewie jakiegoś sycyliańskiego rodzinnego gniewu, wściekłym obgryzaniem skórek, w milczeniu. 

"Zresztą - odważył się dodać Lazar - wszystko to nieważne. Liczy się karma". 

"Nie powiedziałeś nam, co zamierzasz - spytałem zwilżając śliną jointa, żeby się równo palił. Ale moje słowa obudziły na pozór niemal śpiącą Andzielę i, zanim Lazar zdążył udzielić jakiejkolwiek odpowiedzi, skoczyła ku mnie i wysyczała mi prosto w twarz: "Jak to: co zamierzasz? Nie ma co zamierzać, ma się ukryć" - i odwróciła się na piętach do Lazara. - Lazar, ro-zu-miesz, co powiedziałam? Masz się ukryć!" 

Ale Lazar umiał okazać siłę i zdecydowanie wtedy, kiedy człowiek się najmniej po nim spodziewał. Tak i teraz, wystawiony na agresję wrodzonego słowotoku Andzieli, odczekał, aż ten przypływ sam z siebie się cofnie. Nieruchomy na swoim stołku oczyszczał się wywarem, usiłując wyglądać tak, jakby nie uczestniczył w sytuacji, którą sam wywołał. Kaszląc odmówił przyjęcia jointa z mojej ręki, wypił jeszcze jeden łyk i uśmiechnął się. "Cóż, właściwie nie wiem!... - powiedział - wreszcie. - Coś w tym jest. Może się zgłoszę". 

Wyszedłem z nim w zadymiony dzień. Milcząc pogrążyliśmy się w hałasie. Minął nas ślubny orszak, z zaczerwienioną panną młodą w białej limuzynie. Gdzieś, w dali, wściekle walczyły stada psów. Pod pachami Lazara, na szacie z pomarańczowej płachty, ukazały się plamy potu, bo było niezwykle gorąco jak na koniec października. Leźliśmy w stronę targu. Wśród warzyw, kartofli, kwiatów i przeróżnych towarów w pchlej części, porozumiewaliśmy się unikaniem wzroku. W ten sposób, myślę, rozumieliśmy się lepiej, a w tej chwili łączyło nas jeszcze coś: choćby Bóg wie co mówił, Lazar bał się wojny, nie było mu wcale wszystko jedno. Ale komu by mogło przyjść do głowy, że ja nie czułem strachu? Widziałem jasno, że krąg wokół mnie się zacieśnia. Coraz więcej ludzi wciągnął ten wir. Pewnego dnia, myślałem, zapukają i do moich drzwi, i kolana mi zadrżały, jak tyle kolan w ciągu ostatnich miesięcy. 

Tak oto w owej chwili okazłem się śmieszny w swej żałosnej niemocy, a nie było mi wstyd wyśmiewać się z Lazara. Na wyimaginowanej wadze, tu, wśród kartofli, zważyłem perspektywę uczestniczenia w wojnie i tę drugą - perspektywę wojskowego więzienia za odmowę stawienia się i za dezercję, czego dałoby się uniknąć tylko pospiesznie wyjeżdżając za granicę. W tej samej chwili podjąłem więc decyzję, że nigdy już nie będę ironiczny wobec biednego, młodego brata mojej żony, na którego, z powodu rzucającej się w oczy fryzury i ubrania, chłopi patrzyli podejrzliwie. Porwany falą pozytywnego współczucia, usiłowałem pochwycić jego wzrok, żeby uśmiechnąć się do niego szczerze, ale w zamian nie otrzymałem niczego, co przypominałoby uśmiech. Lazar błysnął tylko ku mnie przenikliwymi kocimi oczyma; niby to nie zrozumiał nagłej potrzeby partnerstwa w zgryzocie, a naprawdę odpłacał mi pięknym za nadobne. Nigdy nie miał charakteru świętego. 

Jego świecka przekora sprawiła, że oprzytomniałem. Dowlokłem go do baru z kanapkami, przy samym wyjściu z targu. "Chodźmy na kanapki" - zaproponowałem, i myślę, że Lazar już wtedy przejrzał mój zamiar, bo nerwowo przełknął ślinę. "Ja nie mogę, dziękuję - powiedział z trudem - ale ty zjedz..." Z dużego repertuaru, obejmującego cztery warianty wegetariańskie, wybrałem kanapkę z sałatką z wołowiny. I zaproponowałem kęs Lazarowi. "Świetna wołowina" - powiedziałem z pełnymi ustami. Obrzydzenie Lazara było, owego października, moim duchowym pokarmem, choćbym miał skończyć tak, jak on twierdził, że mi sądzone. 

SZKIC O WYKONAWCACH I ROZKAZODAWCACH 
Zresztą, kary nie ma, nie ma też nagrody. Nie istnieją ani wykroczenia, ani zasługi. Wiedziałem to i wtedy, na targu, z podekscytowanym Lazarem u boku. Prawo Natury jest zapisem, który odgadujemy tylko w części, Jezus Chrystus jest ofiarą własnej nieumiejętności polityki, Bóg wielkroć już, bezskutecznie, poszukiwał nowego Mesjasza, chcąc nam przekazać przesłanie: teraz możecie wszystko, wszystko jest wam dozwolone. Z punktu obserwacyjnego o nazwie "Jugosławia, Paźdz. 1991" ten facet brzmi wstrząsająco, ale Sweedenborg ma rację, kiedy mówi2, iż Bóg nie osądza, bo On kocha wszystkich ludzi jednakowo, a człowiek sam wybiera jedno z wiecznych królestw, jako że sam jest przyczyną swego Dobra albo swego Zła. Pośmiertna segregacja (jak samo prawo natury zresztą) nie jest niczym innym niż dążeniem do harmonii jako najprzyjemniejszego ze wszystkich stanów. Samo prawo natury częściowo opiera się na segregacji, ale dopiero segregacja w Niebie jest absolutna. Nieprzepuszczalna błona dzieli dwa istniejące obozy i nie przeszkadza im. Tak jedni, jak i drudzy lubią tę błonę. Jest im potrzebna, bo dla złych Niebo, tak samo jak dla dobrych Piekło, to odrażające, zapowietrzone miejsce. Nie zostali do Dolnego Królestwa strąceni, lecz, wbrew powszechnemu mniemaniu, a zgodnie ze swą prawdziwą naturą, której za życia może nawet nie przeczuwali, wybrali je. Na tym ugorze nie tęsknię za niczym, nie są narażeni, znowu wbrew ziemskim przesądom, na żadne tortury ze strony demonów, ponieważ sami są demonami, nie dążą też do Nieba, a wobec dawnych współbraci czują raczej ironię niż zawiść. W królestwie intrygantów, morderców i polityków smażą się we własnym mrocznym zadowoleniu. 

Z wszystkiego, o czym mowa wyżej, wynika, dlaczego od wczesnej młodości i pierwszego zetknięcia ze Sweedenborgiem w takiej pogardzie miałem wszystkie wypaczone idee o jedzeniu lub niejedzeniu sałatki z wołowiny, wieprzowego mięsa, używaniu alkoholu, narkotyków, dlaczego odrzucałem przejmowanie się palącymi problemami cywilizacji, jak prawo do przerywania ciąży, moralna problematyka futer i skórzanego obuwia, sprawa granic swobody seksualnej czy Greenhouse Effect, dlaczego pozwoliłem sobie nie wiedzieć, jak żegnają się znakiem krzyża prawosławni, jak rzymscy katolicy, a przy tym nigdy nie byłem zdecydowanym ateistą. To przez Swedenborga obrzydł mi ten katalog rozmaitych dogmatów (oczywiście zalicza się do nich i ten, któremu Lazar, tak naiwnie, ofiarował całego siebie), mających za jedyny cel ukrycie przed nami wielkiej prawdy, którą Bóg, ze wszystkich sił, walcząc, usiłuje nam podsunąć. Oto ta prawda, dla wszystkich prawdziwie wierzących: Istota wyboru dokonana jest w nas wbrew nam, przed nami. Wybór właściwie nie istnieje, chodzi bowiem o czystą interpretację. Czyż to nie wstrząsające i wspaniałe? W tym sensie wszyscy jesteśmy Wykonawcami - niby notoryczny morderca, który zabija, choć jednocześnie brzydzi się przemocą, jako że nieszczęśnik nie jest niczym innym niż Katem na służbie własnego Zła - a Wykonawców karze się wtedy, kiedy Rozkazodawca okaże się nieuchwytny. Gdy w przyszłości nasze prawo nauczy się rozpoznawać Rozkazodawcę w Wykonawcy i eliminować go, jeśli okaże się to konieczne, bez wyrządzania przy tym krzywdy Wykonawcy, będzie się na niego patrzyło z wyrazem najgłębszego współczucia, jak na istotę opętaną Półbogów i coś w tej wspaniałej równowadze runie. Ale ciągle jeszcze jesteśmy, oczywiście, do tego okiełznania Prawa Natury daleko. Równowaga Nieba i Piekła (według Swedenborga) jest stabilna. 

Boję się, że osądzam zbyt ostro (zwłaszcza w świetle wydarzeń, na które czytelnik będzie musiał jeszcze trochę poczekać, a które czynią tę książkę), toteż wysunę to tylko jako hipotezę: po naszym październikowym spotkaniu stało się bardziej niż jasne, że z siedmiu czy dziewięciu, czy iluś tam otworów w ciele Lazara tryska jakiś całkiem inny Lazar. Zgodnie ze swymi przekonaniami, powinien czuć atawistyczne obrzydzenie do wszelkiej walki zbrojnej, powinien po wiedzieć, z tym samym uśmiechem: "Cóż, wolałbym nie uczestniczyć...", nawet pójść i powtórzyć to zdanie przed jakąś komisją wojskową, jeśli taki organ w ogóle istnieje. Lazar jednak nic takiego nie zrobił i powłoczka jego wiary - wiary, która przejawiała się w suchym radykalizmie - okazała się żałośnie cienka. Tuż pod nią krył się Rozkazodawca, który zresztą powiedział w imieniu Lazara: "Cóż, właściwie nie wiem... Coś w tym jest. Może się zgłoszę", zafascynowany chłopięcym, przypominającym zabawę w kowboi i Indian wyob-rażeniem serbsko-chorwackiej naprzemiennej jatki. Jeżeli tak jest, myślałem wracając z targu, to Lazar na froncie (pod naciskiem Rozkazodawcy, który w pełni przejąłby kontrolę, gdyby się tam znalazł) bez większych problemów tę swoją mieszaninę ziół zastąpi rakiją, ciecierzycę pieczenią z rozerwanego granatem slawońskiego wieprza, jeżeli tak jest, to Lazar odkryje siebie w którejś z namiętności proponowanych tam jako lokalne specjały, krzyknie z zachwytem (zamiast wyrzutów sumienia), kiedy pierwsza ofiara padnie od jego kuli, będzie Arianą w błocie i gnoju panońskiej Kurukstery. I wtedy, wracając z targu, wciąż jeszcze z włóknem wołowiny między zębami, przestraszyłem się Lazara. Wszystko pasowało do mojej przerażającej teorii. Przecież sam Lazar tyle razy nam to wykładał. Zgodnie z jego ulubioną tezą o gunnach, uczestnicy tych małych grabieżczych wojen należeli do grupy ludzkich dusz, które żyją w głębokiej, niewybaczalnej niewiedzy. W myśl tej analogii czeka ich (tak jak i jego samego, ponieważ przysięgał na swoją Cnotę, a postępował odwrotnie) przemijające życie robaków, insektów czy bakterii, tak krótkie, żeby tylko zdążono nauczyć ich rozumu.3 

Lazar, w któregośmy wierzyli (a który waściwie nie istniał), ten Lazar na coś takiego nigdy by się nie zgodził. Ale może temu stuprocentowemu duchowemu Wynalazcy odpowiadała taka wiara, aby łatwiej mu było spełnić plan Rozkazodawcy, może, bez względu na położone zasługi, bardziej odpowiadało mu spokojne, harmonijne życie dmuchawca niż obiecane duchowe istnienie w postaci komórki skóry pęciny Kriszny? 

DLACZEGO BOJĘ SIĘ ODWAGI ANDZIELI 
Jednak, by rzec prawdę, wszystkie moje wnioski na temat Lazara wysnute są z pozycji, która stanowi przywilej narratorów. W centrum wydarzeń, w październiku, Lazarowi nie dziwiłem się nawet w połowie tak, jak dziwiłem się rodzicom Andzieli i jego. Dlaczego pani Vida i pan Mihajlo, których, mimo niekonsekwencji ich charakterów, uważałem za ludzi rozsądnych, przyjęli wezwanie, choć wtedy w tym kraju wszyscy bali się tego papierka tak, że nie wzięliby go do rąk za żadne skarby, a tym bardziej potwierdzili odbioru (co inni z zapałem uczynili), tego nie potrafiłem zrozumieć. Andziela, wyprowadzona z równowagi, wściekła, okrzyczała ich kolaborantami. I - miała rację. Nie było mi trudno wyobrazić sobie, jak podejmują doręczycieli wezwania kawą - oni zawsze pławili się w roli sympatycznego małżeństwa. To zaś, że kolaborantami zostali z głupoty, a nie z niskich pobudek, bynajmniej ich nie usprawiedliwia. 

Potem zaczął mnie dręczyć problem mojej żony. Co by Andziela zrobiła w podobnej sytuacji, próbowałem odgadnąć. Czy by się błyskawicznie połapała? Ciekawiło mnie, jak by zareagowała. Ale możliwe odpowiedzi nie wróżyły mi nic dobrego. Jeżeli znam moją żonę, wykorzystałaby tę okazję, żeby doręczycielom wszystko wykrzyczeć w twarz (tak jak parę miesięcy wcześniej, obrzmiała od ciąży, wdrapała się na zaimprowizowaną trybunę na którymś z wieców pokojowych i wygłosiła płomienną mowę polityczną, podczas gdy ja płonąłem z niesmaku w ogródku pobliskiej kafejki), a możliwe, że zatrzasnęłaby im drzwi przed nosem. Zgorszeni takim przejawem wrogości, prawdopodobnie by się wycofali, ale też wróciliby wkrótce - z posiłkami! A ja z góry obawiałem się takiej ewentualności, i zadrżałem. Chciałem, jeśli w ogóle do spotkania dojdzie, stać się malutki, głęboko ukryty w swej ochronnej anonimowości. Może w ten sposób, miałem próżną nadzieję, zapomną o mnie albo mnie spiszą na straty - wszystko jest możliwe w kraju, który tak głęboko się pogrążył. Nagle jednak opanowała mnie straszliwa panika. Jeśli natychmiast nie zrobię czegoś, aby zapobiec stałej możliwości, że rozjuszona Andziela nadepnie mi na ponad wszelką miarę skopany odcisk, będę odtąd żył z doprowadzającym do szaleństwa pytaniem, na które nie ma odpowiedzi: ile dobrego pozostaje mi w przyszłości. "Andziela - zdecydowałem się więc wybadać jej ogólny nastrój. Drżałem przy tym z obawy, ale wydawało się, że Andziela tego nie dostrzega. - Andziela, co byś zrobiła, gdyby, powiedzmy, przyszli po mnie tak jak po Lazara? 

"Myślę, że zatrzasnęłabym im drzwi przed nosem" - powiedziała Andziela i szybko i niechętnie, po krótkiej chwili namysłu. Pochłonięta programem w telewizji nie dostrzegła, że za jej plecami, od przeżytego właśnie szoku, tracę przytomność. 

Zasnęliśmy wcześnie tego wieczoru, przed telewizorem. Migotał ku nam uprzejmy niebieskawy płomyk. Wzdłuż i wszerz wszystkich programów satelitarnych nasi gorliwie się zarzynali. Andziela objęła mnie nogą, chociaż zdążyłem już przyjść do siebie, nawet się umyłem, ciągle jeszcze przełykałem wielkie grudy zakumulowanego strachu, jej udo było ciężkie, ale wsunęliśmy się jakoś pod jeden koc, pachnący dziurawcem. Cóż mi pozostało poza niemym płaczem, w ciszy? 

GŁOSY ZE STRUMIENIA 
Czasami wydawało mi się, że niewiele mam na usprawiedliwienie tak niegodnego postępowania. Zadawałem sobie wtedy pytanie: cóż to dla mnie zwyczajna wojna? Odkąd przywykłem do pełnoletności, żyłem w centrum długotrwałego Armageddonu. Ludzie wokół mnie wciąż umierali, w najbardziej nieprawdopodobne sposoby, i ten proces w późnych latach osiemdziesiątych i wczesnych dziewięćdziesiątych tak się nasilił, że za nic nie mogłem ułożyć w myślach niezbędnej, choćby nie wiem jak ponurej, Statystyki umarłych, bo stale otaczała nas cała armia potencjalnych Aniołów. 

Nie było nawet czasu na żal po wszystkich, którzy odeszli, taki, na jaki może zasłużyli. Zbyt często nie minął nawet miesiąc od ostatniej śmierci, gdy nowa ofiara przefruwała nad naszymi głowami i znikała na zawsze. Kiedyś byłem standardowym laikiem, ale te coraz częstsze śmierci uczyniły mnie ekspertem od wszelkiego rodzaju pogrzebów. Akurat zacząłem się martwić, że od tego wszystkiego przedwcześnie stępieję, kiedy wybuchła wojna w Chorwacji i obdarzyła mnie cennym, choć niepojętym odkryciem: wszystkie pojedyncze śmierci, ogólnie biorąc, stanowiły tylko (prywatną) uwerturę do (publicznej) klasycznej krwawej tragedii, której tematem, jak w każdej prawdziwej tragedii, była wojna między narodami. Paskudne w całej sprawie było to, że sztuka, w czasie, o którym piszę, dopiero się zaczynała. Znajdowaliśmy się, dokładniej, na etapie konstruowania pierwszego aktu, a już mieliśmy dość wszystkiego. Przeszkadzał nam brak niezbędnej konwencji. 

Pocieszaliśmy się próżną nadzieją, że może wkrótce kurtyna opadnie, tęskniliśmy za szczęśliwym zakończeniem, ale wiedzieliśmy, że deus ex machina nie zstąpi tak szybko ze swego mechanicznego obłoku, aby pogodzić zwaśnionych i równo podzielić sprawiedliwość. Było to bardzo niepokojące odkrycie: jeszcze się napatrzymy śmierci. Zżyjemy się z nią w końcu. Stanie się dla nas nudna. Nie będziemy się jej bali, tak jak baliśmy się w błogosławionej Erze Naiwności. 

Wszystko to jest jednak w jakiś sposób TV. Prawdziwy świat nigdy nie oferował gwarancji ostatecznego wniosku. Prawda, że wojennych przypadków śmierci, w październiku 1991, nawet w przybliżeniu nie było tyle, ile pokojowych (tj. tylko jedna stosunkowo bliska mi osoba, do tej pory, zginęła na tej wojnie), ale, z drugiej strony, wojna nie trwała nawet w przybliżeniu tak długo jak błogość pokoju. 

Człowiek, który wypadł z gry przedwcześnie, nazywał się Ivan. W jego towarzystwie spędziłem całe dwa lata wagarowania w szkole średniej. Lubiłem go, ale nie aż tak, żebym się nim interesował później, kiedy jakoś przebrnąłem i zakończyłem męczącą edukację, a on musiał powtarzać czwartą klasę. I oto, w dwanaście lat od ostatniego wspólnego wspomnienia, Ivan musiał się czuć oszukany, kiedy - w trakcie rannego sikania, w samotnym gospodarstwie gdzieś koło Erdutu, i sennych rozmyślań, co zrobić z dwustu słoikami papryki, które ukradł gospodarzowi Węgrowi - zaskoczył go wybuch. Mówię to, bo jestem pewien, że przewidział dla siebie nieco dłuższą rolę niż ta, jaką odegrał. A tak, po tym wielkim finale, z Ivana nie zostało materiału nawet na jeden z dwustu słoików, które zamierzał spieniężyć. 

Jeśli o Dejana chodzi, rzecz miała się trochę smutniej, bo Dejana naprawdę lubiłem. Razem trenowaliśmy pływanie, a już wtedy te częste, monotonne treningi męczyły go. Pływał na życzenie ojca, a marzył, żeby zostać perkusistą. Parę lat później (był już za stary na debiutanta) grał w zespole, który nazywał się GSG 9, tak jak elitarna zachodnioniemiecka antyterrorystyczna grupa komandosów. GSG 9, w owym czasie wyglądali wspaniale, nadzy do pasa, muskularni, wydepilowani, spoceni i poważni, otoczeni komputerami, w świetle reflektorów, i gdy dwa takie typy simplowały komunikaty o masowych morderstwach i wielkich katastrofach, Wagnera, Strawińskiego i odgłosy bombardowania miast, Dejan, ogolony do gołej czaszki, bił w swój komplet bębnów, stojąc, jakby go karał. GSG 9, mimo nazwy nie do wymówienia, byli straszliwie ambitni - Dejan był ich siłą napędową, a ze wszystkich ludzi, których znałem, on jedyny na serio zamierzał zrobić coś ze swoim życiem. Od ćwiczenia dłonie miał całe w pęcherzach, nie mógłby już dać odcisków palców - opuszki miał całkiem gładkie. Potem nagrali płytę u pewnego niezależnego wydawcy z Mariboru, a ich koncerty, z czasem, stawały się coraz bardziej popularne. W Belgradzie, Lublanie, Zagrzebiu, Skopju, Trieście, w Wiedniu, w ogóle wszędzie, gdziekolwiek grali, publiczność GSG 9 stanowiły przeważnie chude miejskie dziewczyny w botkach "Doc Martens", z tych, co zawsze wpadają w trans po za dużych dawkach tabletek uspokajających. 

Wszystko to, oczywiście, zostało brutalnie przerwane i w ciągu późnego lata i wczesnej jesieni roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego przeszło do nieodżaowanej przeszłości, a Dejan próbował pożegnać się z prawą ręką; kiedy odwiedziłem go w Szpitalu Akademii Wojskowej, gdzie mu tę rękę amputowano, wymachiwał drugą. Jaraliśmy w wuce, a potem dowlekliśmy się z powrotem do jego sali. Dejan wyciągnął się na łóżku. Włączył radio, ale natychmiast je zgasił, dlaczegoś czerwieniejąc. Przyciągnąłem wyściełane krzesło do wezgłowia jego łóżka i usiadłem. Rozmawialiśmy, przeważnie o głupstwach. Przypomniał sobie moją czerwoną koszulkę z ogromną białą pięcioramienną gwiazdą na piersiach i napisem BRIGADE ROSSE, której, mimo kilkuletnich nachalnych propozycji, nie chciałem sprzedać, bo sam dostałem ją w prezencie. Miałem wrażenie, że jest mu bez jednej ręki bardzo nieprzyjemnie. Zachowywał się tak, jakby znienacka znalazł się goły na jakimś przyjęciu. Cały czas podciągał koc pod szyję, twierdząc, że mu zimno. Ale wciąż, niezależnie od jego woli, pozostała ręka wyskakiwała spod przykrycia, dziko gestykulując. "Nie powinienem pozwolić ci jarać" - zażartowałem na siłę, bo było to wzruszające, że Dejan podczas tej wizyty miał nadzieję, że kiedy wyjdzie, na dworze będzie go czekało prawdziwe słońce, które obserwował przez okno. "Chyba poczeka" - odpowiedziałem głupio i wzruszyłem ramionami. Pocieszałem się, że Dejan i bez moich pouczeń zdoła zrozumieć, co go naprawdę czeka: kupy bałkańskiego błota, nadchodzący listopad, spojrzenia pełne współczucia i nostalgiczne spotkania z ulicami pewnej oszukanej stolicy. 

Najkrócej, to by było wszystko. Istnieli, prawdę mówiąc, w tamtym czasie jeszcze trzej, ale o nich nie miałem informacji. Kiedy oni tam ginęli sikając, kiedy zostawali bez kończyn, kiedy się zmagali z koszmarem, ja dusiłem się w codziennych rutynowych czynnościach i zdarzało mi się przez całe dni o nich nie pomyśleć. Czasami chciałem zadzwonić do ich rodziców, dziewczyn albo żon, ale słuchawkę telefoniczną brałem do ręki jak meduzę i natychmiast odkładałem. Wszystko to, wyrażone w łagodniejszy sposób, brzmi: krępowałem się. Zastanawiałem się, co nas łączyło. Może, myślałem, nigdy nie byliśmy sobie tak bliscy, jak nam się, z tej lub innej przyczyny, wydawało? 

Chcę powiedzieć, że sprawy miały się paskudnie, ale nie aż tak, żeby nie mogło być o wiele gorzej. Wojna, w tamtym czasie, nie rzuciła nam jeszcze kłębka ludzkich kiszek w twarz, miażdżyła nas mądrzej. Nasz telefon, już wtedy, zbyt często milczał, a kiedyś nie dawał nam żyć. Większość naszych przyjaciół była daleko, poza granicami kraju. Pochłonięci męczącym procesem rozpoczynania finansowej samodzielności i gorączkowymi zabiegami, żeby się nie stoczyć, gdzie i kiedy nie trzeba, nie mieli dostępu do telefonu albo wolnego czasu lub pieniędzy - w każdym razie: dzwonili rzadko. Czasem docierała do nas jakaś widokówka z Budapesztu, Pragi, Kopenhagi, Casablanki, Aten, Amsterdamu, Londynu, ze wszystkich tych wspaniałych miejsc, i sprawiały nam naprawdę przyjemność te pocztówki, ale mimo to trudno się było oprzeć wrażeniu, że wszystkie je napisała jedna osoba. Wypełniały je błahe bazgroły alfabetem łacińskim, a i słowa, jakoś, podobne były jedne do drugich niezależnie od warunków lokalnych: "nie mam pracy", "coś tam robię", "ciężko jest", "ale u mnie ok.", "radzę sobie", etc., etc. 

W tym czasie wielu przysięgało, że nie uciekli przed wojną. Niektórzy twierdzili, że ich wyjazd nie ma nic wspólnego z wojną, wyjechali, bo im się tak zachciało. Odpowiadałem im, w myślach: "Może nie zachciałoby się wam jechać, gdyby tutaj sprawy miały się inaczej". 

"Dostrzegasz różnicę - powiedziała mi raz Andziela - kiedyś umierali, a teraz wyjeżdżają..." Uśmiechnąłem się. Umierali, to prawda, mniej w ostatnich czasach, ale istotniej różnicy nie było. Co piętnaście dni odprowadzaliśmy kogoś i szybko przestawaliśmy ich wszystkich żałować. W ogóle rok 1991 obdarzył nas specyficzną aktywnością: wymyślaliśmy sobie nowych przyjaciół albo przyjaźniliśmy się z przyjaciółmi naszych przyjaciół na obczyźnie, a niekiedy wracaliśmy do dawnych znajomości. Czasami wszystko to miało sens - przestaliśmy odróżniać prawdziwą chęć od wysokiego stopnia przystosowania. Uczyliśmy się przez ten cały rok nowego rodzaju tolerancji społecznej, i opanowaliśmy ją: ci, o których dawniej nie dbaliśmy, stali się miłymi dla nas przyjaciółmi. Prześcigaliśmy się, kiedy zadzwonił telefon - byłem szybszy od Andzieli, zwłaszcza jesienią, kiedy utyła, piersi jej urosły a brzuch wciąż stał jej na drodze, biegała więc niezdarnie. 

Mógłbym, niby warstwami skóry (której nigdy za dużo), otulić się i ogrzać zajmowaniem się Tymi, Których Nie Ma, ale - oto pewne grupowe zdjęcie. W marcu tego roku odbywały się bezsensowne demonstracje i wielu ludzi wspominanych w tej książce, i wielu jeszcze takich jak my, wszyscy staliśmy, stłoczeni jak sardynki, w sercu miasta, pod żółtymi światełkami na Terazijach. Jakże byliśmy głupi i śmieszni! Krzyczeliśmy, oburzaliśmy się, byliśmy straszliwie wściekli, a strzeliliśmy więcej goli do swojej bramki niż do ich. Zaledwie parę miesięcy później - oto co nas spotkało. Niektórzy z nas, jeszcze tej jesieni, dumnie patrzyli z niebieskich klepsydr4, krzywo naklejonych na słupy, niektórzy szli na długie leczenie do "Rudo"5, niektórzy pisali pocztówki z zagranicy, inni cieszyli się tymi pocztówkami jak dzieci... pytam więc: po co przez tyle dni traciliśmy czas na tym placu, skoro pozwoliliśmy, aby nas to spotkało? Już jesienią trudno nam było zrozumieć, czy w ogóle istniejemy, czy nie; tylko parę miesięcy trwało wykańczanie nas: byliśmy rozłożeni Blitzkriegiem serii ciosów poniżej pasa. W październiku, o którym piszę w marcu, który był przede mną, w połowie drogi, wtedy czuję, strach większy niż obrzydzenie w tamtym marcu, który został za nami. Bałem się, że zobaczę nas w tym przyszłym marcu niby na nieudanym zdjęciu, którego nikt z nas nie chciał, że między nami będą zionęły straszliwe wyrwy, że między tymi wyrwami będzie nas przerażająco mało, że nie będziemy wiedzieli, co sobie nawzajem powiedzieć, będziemy się więc przechadzać po tym miejscu pozbawionym sensu, skoro już się tam znaleźliśmy, prosząc Boga, żeby nas rozpędzono jak najszybciej i najbezboleśniej, jakąś burzą, brutalnymi spojrzeniami, przekleństwami, armatką wodną, gumowymi pałkami. 

Nawet teraz nie umiem powiedzieć, co nas spotkało, ale jestem niemal pewien, że spełniło się jakieś fatum, o którym wszyscy tymczasem zapomnieli. Cóż, bywa i tak. Bo coś krzyknęło, w okamgnienu uformowało strumień i porwało nas. Było to równe biblijnemu doświadczeniu. Z tego wiru, przypominającego wzburzoną rzekę, tylko od czasu do czasu na powierzchnię wynurzała się jakaś głowa, jakaś bezsilna kończyna wyprężyła się, żeby delikatnie kopnąć nabrzmiałe pośladki nieba, oczy pełne wody chwytały widoki, które z każdym dniem były dalsze, ręce unosiły się niby niezwykłe istoty, żeby złapać coś, co nigdy nie istniało. Było nas z każdą chwilą coraz mniej w tym wirze, a wszyscy deklamowaliśmy podnieconymi głosami o pianie, w którą się człowiek zapada, która nie daje oparcia, w której potyka się w groteskowy sposób, którą nie można się najeść, ugasić pragnienia, która niczemu nie służy, która nie ma smaku i zapachu, jest fałszywa i złudna, i niszczy ulubione, logiczne rzeczy; nie słuchając się nawzajem pletliśmy o nieuchwytnej lawie, która majoryzuje i niweluje chory świat - nosiciela kolonii żarłocznych wirusów. Nasze słowa były różne, doświadczenia przeciwstawne, ale jakie to miało znaczenie? Piana, w której tonęliśmy, i tak wszystko to rozłoży, wymiesza, pochłonie. Na koniec z całego tego strasznego bólu i cierpienia zostanie tylko jeden niezbyt wielki balon, a potem i on pęknie. 

Przypisy 
1 ... bo sami wiecie, że sutanna nie czyni duchownego - mówi nam Rabelais. I mówi jeszcze: tylu ich nosi mnisi habit, a kapłanami nie są; inni zaś otulili się hiszpańskim kaftanem, a Hiszpana i hiszpańskiej odwagi ani na lekarstwo! 
2 Emmanuel Swedenborg: Niebo i piekło. Część III, Piekło, "Pan nigdy nie strąca nikogo do Piekła, lecz czyni to sam Duch". 
3 A i tu pozostaje niejasne, jak bakteria może sobie pomóc, co takiego powinna zrobić ze swym istnieniem, aby, przy następnym podziale, mogła mieć pewność, że przejdzie do jakiegoś wyższego rzędu. 
4 W Jugosławii niebieskie klepsydry oznaczają, że zmarły był żołnierzem; na klepsydrach zamieszcza się fotografię. 
5 Zakład leczniczy, w którym wydaje się protezy i przeprowadza rehabilitację inwalidów.

Przełożyła MAGDALENA PETRYŃSKA

Krasnogruda nr 6, Sejny 1997, Pogranicze.