W dniach mego dzieciństwa, gdy kształtowało się moje własne wyobrażenie świata, w którym żyłem, Sarajewo było miastem dobrze znanym z powodu podwójnie śmiertelnego zamachu, który dał początek pierwszej masowej rzezi tego stulecia. Przez wiele lat obraz jednej zbrodni, która rodzi zbrodnię następną tkwił w ludzkich umysłach całego świata. Spotykając się często z obcokrajowcami musiałem tłumaczyć, że Sarajewo jest istniejącym realnie miejscem, miastem, gdzie żyją ludzie, a nie jedynie pojęciem ze słownika historii krwiożerczej Europy naszego wieku.
Dużo, dużo później Sarajewo zyskało - na krótko - sławę jako miasto zimowej olimpiady 1984 roku. Sam trochę przysporzyłem tej sławy, uczestnicząc w pracach projektowych i przygotowawczych tego wielkiego międzynarodowego pokazu przyjacielskiej rywalizacji. Satysfakcja płynąca z uczestniczenia w zespole, który zrobił coś dobrego dla innych i wniósł swój skromny wkład we wzajmne międzyludzkie zrozumienie, była dla mnie źródłem prawdziwego szczęścia.Mimo że jest to wydarzenie już historyczne, sprawy związane z Zimową Olimpiadą na długo pozostaną w mojej pamięci. Czekała nas potężna praca; zadania, których wykonanie zajmuje zwykle półtora roku czy dwa lata, musiały być zakończone w przeciągu zaledwie kilku miesięcy. Byliśmy ponad setką ludzi skupionych na tym wielkim przedsięwzięciu projektowym, ale każdy z nas pracował w duchu, który uważaliśmy za nasz własny, i który w naszym odczuciu był duchem Sarajewa. W przeciwieństwie do niego, sprawy, które miały swój początek pod koniec lat osiemdziesiątych i swój efekt znalazły w nie mającej końca potwornej masakrze, postrzegaliśmy jako zupełnie obce duchowi naszego miasta. Mimo, że nikt nigdy nie próbował określić czym właściwie jest prawdziwy duch Sarajewa, my wszyscy, razem żyjąc i przeżywając, mieliśmy wspólne poczucie tego ducha.
Gdy teraz próbuję, z dystansu w czasie i przestrzeni, opisać nasze przedwojenne życie w Sarajewie jako obiektywny widz, jestem zdolny przedstawić jedynie niewyraźny i bezbarwny obraz. Jest czymś niesłychanie trudnym zachowanie obiektywizmu w tej chwili, bo mówię o życiu, w którym uczestniczyłem w pełni i o mieście, które uważałem za moje własne.
Chciałbym tu podkreślić, że Sarajewo nie było miastem naprawdę wielkim, ale za to dużym na tyle, żeby nie wszyscy jego mieszkańcy żyli w ten sam sposób. Jak w większości innych miast, w jednej miejskiej przestrzeni i w jednym czasie istniały obok siebie różne style życia, był to - można rzec - układ kilku struktur społecznych. Ludzie należący do różnych grup społecznych żyli we względnie odrębnych światach. Nasze kontakty z przedstawicielami innych grup ograniczały się do przypadkowych spotkań przy okazji spraw zawodowych, w środkach transportu publicznego czy też w poczekalni u lekarza. Nie jestem ani antropologiem ani socjologiem, nie jestem więc w stanie o grupach społecznych mówić z naukowego punktu widzenia. Będąc za to planistą w zakresie zagospodarowania przestrzennego, jestem dość dobrze zaznajomiony z socjologiczną metodą, i wyrobiłem sobie dość precyzyjny pogląd o przedwojennej strukturze społecznej Sarajewa, jak i o różnych, obecnych w naszym mieście sposobach życia.
Stosunkowo niewielką część ogólnej liczby mieszkańców miasta stanowili rdzenni jego mieszkańcy, potomkowie starych sarajewskich rodzin. Tylko ich uważano za prawdziwych Sarajewian, i to bez względu na to, czy byli to potomkowie zamożnych, czy niezamożnych rodzin muzułmańskich, zamożnych serbskich czy niezamożnych żydowskich rodzin kupieckich, czy katolickich lub czeskich rodzin urzędników państwowych z czasów odległego austro-węgierskiego imperium. Bez względu na pierwotne bogactwo tych rodzin, władza komunistyczna, która nastała po drugiej wojnie światowej spowodowała względne zubożenie wszystkich z nich. Można śmiało stwierdzić, że ludzie ci byli genetycznie predysponowani do pielęgnowania ducha obywatelskiej tolerancji i wzajemnego zrozumienia. Tylko w bardzo rzadkich przypadkach niektórzy z nich odnajdowali w sobie postawę radykalną, czy to religijną, czy nacjonalistyczną, komunistyczną czy nawet antykomunistyczną. Bardzo dobrze o takim ich nastawieniu świadczy fakt, że wśród przywódców i zwolenników współczesnych skrajnie nacjonalitycznych ruchów trudno praktycznie znaleźć choćby jednego przedstawiciela rdzennych rodzin sarajewskich.
Odrobinę większą grupę stanowili dawni przybysze lub ich dzieci, w większości społeczność miejska - zdolna i chętna do zaakceptowania zastanego tu ducha tolerancji i wzajemnego zrozumienia. Ludzie ci, lub też ich rodzice, przybyli do Sarajewa tuż po drugiej wojnie światowej lub w okresie powojennej odbudowy. W tamtych czasach, u schyłku lat pięćdziesiątych, również mój ojciec wyruszył do Sarajewa. A były to czasy, kiedy licznych intelektualistów z terenu całej Jugosławii kierowano, na mocy decyzji administracyjnej, do pomocy w ekonomicznym i kulturalnym rozwoju Bośni i Hercegowiny. Po upływie pewnego czasu, gdy administracyjny system decyzyjny stał się bardziej elastyczny, niektórzy powrócili do swej rodzinnej Słowenii, Chorwacji czy Wojwodiny, jednak wielu z nich w Sarajewie pozostało. Ówczesny wizerunek miasta, taki, jaki tkwi w mej pamięci, był w głównej mierze rezultatem zjednoczonych wysiłków twórczych tych właśnie imigracyjnych oraz rdzennych intelektualistów. Najstarsze wydziały Uniwersytetu, liczne instytuty badawcze, najpoważniejsze projekty, wszystko to, co czyniło z Sarajewa centrum wiedzy i idei, zostało uczynione wspólnym wysiłkiem rdzennych mieszkańców i tamtych dawnych przybyszów. Wśród przywódców i zwolenników współczesnych skrajnie nacjonalitycznych ruchów tylko kilka osób wywodzi się z tej grupy. Znany mi jest zaledwie jeden przypadek - potwierdzający regułę - pewnego wysokiego przywódcy serbskich ekstremistów, będącego potomkiem obywatelskiej rodziny pochodzącej z prowincjonalnego miasteczka Bośni i Hercegowiny.
Największą grupę uformowały najświeższe fale przyjezdnych i ich rodziny, pochodzące ze wsi i terenów pozamiejskich zarówno Bośni i Hercegowiny, jak i z regionów przygranicznych: Lika, Gór Dalmatyńskich, Czarnogóry i Serbskiego Sandżaku. Były to osoby pochodzenia chłopskiego oraz ich dzieci, które pośrednio lub bezpośrednio zostały przez komunistyczne władze zmuszone do zamiany dotychczasowych miejsc zamieszkania na ośrodki miejskie. W okresie powojennej odnowy i przemysłowego rozwoju liczne rodziny chłopskie przyciągnięte zostały do miast szerokimi możliwościami zatrudnienia. W rozwijających się ośrodkach przemysłowych istniało realne zapotrzebowanie na niewykwalifikowaną siłę roboczą, choć komunistom zależało również na stworzeniu licznej klasy robotniczej w celu zapewnienia sobie silniejszego politycznego poparcia. Z tego względu przyjezdni cieszyli się wieloma przywilejami, których odmawiano rdzennym mieszkańcom oraz innym przedstawicielom inteligencji. Przez długi okres komunistyczne władze popierały jedynie "uczciwych" intelektualistów, tkwiąc w słusznym przeświadczeniu, że większość z nich jest nastawiona wrogo do istniejącego nakazowo-rozdzielczego systemu administracyjnego.
W miarę upływu czasu tego typu ludność napływowa razem z urodzonymi już tu dziećmi stała się najliczniejszą grupą w Sarajewie, co doprowadziło do cokolwiek absurdalnych sytuacji. Mając poczucie siły, która wyrastała z ich liczby, przybysze nie czuli się zobowiązani do przyjęcia subtelnej i tolerancyjnej postawy społeczności miejskiej. Uwolnieni od cokolwiek twardych praw wiejskiej etyki, zbuntowani przeciwko regułom etycznym miasta, ludzie ci mieli wrażenie, że miasto jest miejscem, gdzie (prawie) wszystko wolno. Błyskawiczny sukces nowo przybyłych tłumaczyliśmy w typowo miejski sposób, okraszając go dużą dozą autoironii. Nasze wyjaśnienie polegało na tym, że ludziom tym dobrze się wiedzie ze względu na ich rodziców, którzy uczyli swe dzieci, żeby wychodząc w pole czy do lasu uważali na wilki i niedźwiedzie. W mieście, gdzie ani niedźwiedzi, ani wilków nie było, mogli spotkać jedynie nas, obywateli przywykłych do przestrzegania skomplikowanych reguł miejskiego życia. Nie było więc nic, co mogłoby ich odstraszyć i powstrzymać przed sięgnięciem po gwarantowany sukces.
Przez długi czas w różny sposób zachęcano potomków chłopskich przybyszów do studiów na naszych uniwersytetach, co pozwoliło stworzyć znaczącą grupę wykształconych ludzi ani intelektualistami będących, ani do życia w mieście przystosowanych. Należąc do komunistycznej klasy rządzącej zajmowali oni najpoważniejsze polityczne i publiczne stanowiska decyzyjne i w znaczny sposób wpływali na całokształt przedwojennego życia w Sarajewie. W momencie, gdy system komunistyczny przestał funkcjonować, ludzie ci bez trudu zmienili własne zdanie i stali się gorącymi zwolennikami najbardziej nieustępliwego nacjonalizmu. Wszyscy współcześni skrajnie nacjonalistyczni przywódcy, praktycznie bez wyjątku, to ci najświeżsi przybysze i ich dzieci - nieprzystosowani do życia w mieście.
Pomimo wielkiej ich liczby, większość współobywateli twierdziła, że ludzie ci mają jedynie marginalne znaczenie, i absolutnie żadnego wpływu na nasz sposób życia w Sarajewie. A życie to było wyjątkowo bogate i różnorodne, pomimo tego, że długotrwały system komunistycznej władzy ograniczył w wielu dziedzinach zakres indywidualnej wolności. Nie ulega wątpliwości, że dawna Jugosławia była państwem totalitarnym, charakteryzującym się licznymi ograniczeniami krępującymi zarówno jednostkę, jak i zbiorowości, którym władza nie przyznawała prawa do legalnego istnienia. Jednocześnie reżim jugosłowiański był o wiele bardziej elastyczny w porównaniu z systemami innych krajów komunistycznych, a życie okazywało się być wolne od tych wszystkich administracyjnych ograniczeń, które zwykle w tych innych krajach istniały.
Moja biografia może służyć za dobry przykład zorganizowania życia w czasach byłej Jugosławii. Pochodzę z miejskiej rodziny inteligenckiej i moje wykształcenie można określić mianem liberalnego, rzec można by nawet - agnostycznego. W mojej ojczyźnie moje nazwisko uchodzi za typowo żydowskie, choć z żydowskiego punktu widzenia Żydem nie jestem. Moja babka ze strony ojca była polską katoliczką z północnej Bośni, a mój dziadek przeszedł na katolicyzm by ją poślubić. Dziadek ze strony matki był Węgrem. Jego nazwisko wskazuje z kolei na wcześniejszą emigrację z tureckiego imperium. Tak jak moi rodzice, nigdy nie uważałem się za członka którejkolwiek z narodowych społeczności byłej Jugosławii i obecnie nie przyjęłaby mnie w poczet swoich członków żadna z nacjonalistycznych partii Bośni i Hercegowiny. Moi rodzice nigdy nie sympatyzowali z partią komunistyczną, choć brali aktywny udział w ruchu oporu, znajdującym się pod silnym wpływem partii komunistycznej. W młodości byłem najzagorzalszym zwolennikiem idei równości i wolności, które władze komunistyczne propagowały jako podstawowe wartości własnego systemu politycznego. Na dwa lata przed ukończeniem szkoły średniej zostałem członkiem partii komunistycznej i poczytywałem to sobie za zaszczyt. Jednak na pierwszym roku studiów uniwersyteckich poznałem tę prawdziwą, gorszą stronę politycznej manipulacji komunistów. Uznałem taki stan rzeczy za nie do pogodzenia z własnymi zasadami etycznymi i złożyłem rezygnację z członkostwa w partii.
Dla rządzącego systemu politycznego moje opuszczenie szeregów partii było o wiele większym grzechem, niż ewentualny brak jakiejkolwiek usankcjonowanej styczności z partią w przeszłości. Mimo tego "grzechu", swoją karierę zawodową uważam za pomyślną i można nawet powiedzieć, że dużo w swojej pracy zawodowej osiągnąłem. Zawsze próbowałem przedkładać swoje własne kryteria etyczne nad chwilowe polityczne wartości. Bywało, że uważany byłem za dziwaka, ale nigdy nie uniemożliwiono mi pracy zawodowej, udało mi się nawet wykorzystać możliwość pójścia drogą kariery profesora uniwersytetu. W innym komunistycznym kraju moją postawę nazwano by dysydencką, mógłbym nawet jakiś czas spędzić w więzieniu, ale w byłej Jugosławii możliwe było wyrażanie swoich własnych poglądów i jednoczesne kształcenie przyszłych fachowców. Trzeba się zgodzić, że państwo to było bardziej podobne do normalnego, względnie wolnego kraju, niż do potężnego obozu koncentracyjnego - co próbują nam wmówić skrajni nacjonaliści, szukający jakiegoś usprawiedliwienia dla własnych działań zmierzających do zniszczenia byłej Jugosławii. Powyższe stwierdzenie może stać się przedmiotem nadużyć ze strony takich właśnie zagorzałych nacjonalistów, chcących być może oskarżyć mnie o tęsknotę za totalitarnym reżimem - zgodnie z ich manierą przypinania ludziom nazbyt uproszczonych etykietek - ale ja po prostu staram się być obiektywny.
W takich to znośnych warunkach życie w Sarajewie należało do raczej przyjemnych i pełnych różnorodności wynikającej bez wątpienia z żywionego tolerancją przenikania się odmiennych kultur. Życie to z pewnością nie było idyllą - oprócz całej masy nacisków wywieranych przez partię komunistyczną, istniały także liczne grupy nieformalne, swego rodzaju klany czy też gangi, które komplikowały nam codzienne życie i działalność zawodową. Ludzie, którzy postanowili nie przyłączać się do żadnej z tego typu grup stwierdzali, że ich sprawy nie układają się najlepiej. Ja sam dość często tego doświadczałem. Po zatrudnieniu się na Wydziale Architektury Uniwersytetu Sarajewskiego, nie mając wyboru, objąłem stanowisko docenta najniższej rangi, pomimo tego, że moje referencje były warte więcej niż referencje większości zatrudnionej tam kadry, ale moja osoba nie cieszyła się poparciem ani partii, ani żadnej z nieformalnych grup. Niektóre z takich grup istniały w oparciu o narodowe lub religijne kryteria, ale przede wszystkim skupiały one ludzi zainteresowanych jedynie własnym ekonomicznym interesem, o który dbali nie przebierając w środkach. Dobre stanowisko, posada specjalisty za granicą czy też dotacja na wydanie publikacji i wiele innych rzeczy łatwiej było otrzymać będąc członkiem parti komunistycznej lub nieformalnym członkiem jednej z takich grup. Mimo wszystko i wolny strzelec (jak wielu moich przyjaciół i ja sam) miał szansę na własne miejsce w społeczeństwie.
Na przekór temu wszystkiemu, w Sarajewie powstawała doskonała muzyka rockowa, na scenach wystawiano dobre przedstawienia, pisano doceniane książki, kręcono całkiem dobre filmy. Dyplomanci naszego Uniwersytetu oraz obu Akademii Sztuk Pięknych postrzegani byli jako wykwalifikowani specjaliści przez pracodawców, nie tylko w Bośni i Hercegowinie czy Jugosławii, ale również za granicą. Wielu spośród moich studentów znalazło dobrą pracę za granicą, niektórzy cieszą się opinią twórczych architektów i planistów. A wszystko to było możliwe dzięki tolerancyjnej i stymulującej atmosferze naszego miasta. Partia komunistyczna baczyła, by nikt nie przekroczył dozwolonych granic, ale granice te były obszerniejsze niż w innych krajach komunistycznych i pewna osobista twórcza wolność była w nich osiągalna. Z bagażem odmiennych tradycji rodzinnych, otoczeni różnorodnością kulturowych wpływów, mieszkańcy Sarajewa mieli poczucie, że obywatelami Europy i całego świata rzeczywiście są. Dzięki naszym rodzinnym tradycjom znaliśmy języki, wielonarodowościowe otoczenie nauczyło nas tolerancji wobec innych kultur i zwyczajów, a względna zamożność byłej Jugosławii oraz istniejąca w jej obrębie względna wolność ułatwiały nam zagraniczne podróże i utrzymywanie kontaktów z naszymi kolegami i przyjaciółmi na całym świecie. Mieliśmy dostęp do dzienników, periodyków i książek z całego świata, byliśmy zatem dobrze poinformowani w zakresie najnowszych trendów kultury, nauki i polityki.
Dziś nie mogę oprzeć się wrażeniu, że żyliśmy w swego rodzaju iluzji - w tym samym Sarajewie, które uważaliśmy za swoje miasto, mieszkali ludzie prezentujący radykalnie różną postawę. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że ci chłopscy imigranci uważali nasz kosmopolityczny, tolerancyjny tryb życia za zaprzeczenie ich tradycyjnych wartości szowinistycznego nacjonalizmu, swoje dzieci wychowywali więc w duchu wartości dobrze sobie znanych. Reżim komunistyczny zdecydowanie odrzucił wszelkie formy etnicznego nacjonalizmu, ale okazuje się, że tradycja rodzinna miejskich imigrantów wydała z siebie ducha wiejskiej nacjonalistycznej odrębności i nietolerancji. Wiedzieliśmy, że taka postawa, wsparta o ograniczone i egoistyczne rozumienie historii, istniała w regionach wiejskich, ale jednocześnie wierzyliśmy, że współmieszkańcy naszego miasta szczerze ją odrzucili.
Teraz jest już oczywiste, że duch nietolerancji i nacjonalistycznej odrębności był szeroko obecny nie tylko w regionach wiejskich, ale także we wszystkich miastach Bośni i Hercegowiny, włącznie z Sarajewem - a my zdyskwalifikowaliśmy go jako nieistotną historyczną skamieniałość. Gdy porządek komunistyczny zaczął chylić się ku upadkowi, w wielu jugosłowiańskich gazetach zaczęto tę nietolerancję coraz częściej uzewnętrzniać. Serbskie dzienniki, w których skrycie opowiadano się po stronie idei Wszyscy Serbowie w jednym państwie, podjęły inicjatywę zmierzającą wyraźnie ku rozczłonkowaniu Jugosławii i stworzeniu wielkiej Serbii. Później działania te nabrały wyraźnie otwartego charakteru. Pamiętam, jak w połowie lat osiemdziesiątych zaprzestałem kupowania dziennika "Politika" wychodzącego w Belgradzie, który czytałem każdego dnia przez ostatnich dwadzieścia lat, nawet podczas swych długotrwałych pobytów za granicą. Dawniej gazeta ta dawała wyraz profesjonalizmowi dziennikarskiemu wysokich lotów, nawet w czasach władzy komunistycznej, później uległa skrajnemu, ortodoksyjnie serbskiemu nacjonalizmowi. Pod koniec lat osiemdziesiątych idea ta lansowana była zgodnie przez Serbską Akademię Nauk, licznych pisarzy oraz "wielkiego przywódcę ojczyzny". Działania te sprowokowały podobne zachowanie innych republik, i tak u schyłku lat osiemdziesiątych w całej Jugosławii dominowała nacjonalistyczna i ekstremistyczna prasa. Sarajewski dziennik "Oslobodjenje" przedtem był mało znaczącą prowincjonalną gazetą, ale potem zdołał rozbudzić prawdziwego ducha tolerancji i współobywatelskiego zrozumienia. Najwybitniejsi dziennikarze z terenu całej Jugosławii, nie drukowani już przez zradykalizowane gazety, do których niegdyś pisali, otrzymali w dzienniku "Oslobodjenje" jedyną możliwość publikowania. Nic więc dziwnego, że ta właśnie gazeta była w stanie, nawet w dramatycznych czasach okrutnego rozlewu krwi, utrzymać względnie wysoki poziom dziennikarstwa.
Pomimo agresywnej serbskiej propagandy, nie przestawaliśmy postrzegać naszych prawosławnych współobywateli za Bośniaków, i wierzyliśmy, że oni wszyscy, niezależnie od swego pochodzenia, szczerze odrzucają nacjonalistyczną histerię płynącą z Belgradu. Wydarzenia, które nastąpiły podczas rozpadu reżimu komunistycznego wydawały się nie dość drastyczne, by przekonać nas o czymś wręcz przeciwnym - co dowodzi, że byliśmy bardziej tolerancyjni niż rozsądni. W tym czasie wielu ludzi cieszących się licznymi przywilejami z uwagi na członkostwo w partii komunistycznej, gwałtownie zmieniło się w założycieli i zagorzałych zwolenników nowych partii nacjonalistycznych. Pamiętam dobrze, że nawet późniejszy największy przywódca prawosławnej bośniackiej społeczności próbował dokonać politycznej transformacji w Ekologicznym Ruchu Zielonych, wśród założycieli którego byłem i ja. Nagle zrozumiał on, że tolerancyjni obrońcy środowiska nie pozwolą mu nigdy kontynuować jego malwersacji i złodziejstw, którymi zwykł był się zajmować za czasów władzy komunistycznej - tak beztrosko zresztą, że spędził nawet jakiś czas w więzieniu za swoje kryminalne poczynania. Pobyt w więzieniu wykorzystywał on później w celu udowodnienia represyjności terroru komunistycznego wobec swojej osoby, pomimo tego, że władze komunistyczne zezwalały mu na wyjątkowo dostatnie życie. Skrajnie nacjonalistycznym przywódcom zdarzały się i komiczne sytuacje - gdy odkryto, że niektórzy z nich mieli matkę, żonę, zięcia czy synową "niewłaściwej" narodowości. Tego typu "haniebne koligacje" otwierały różnym innym kandydatom drogę na najwyższe stanowiska w nowych partiach nacjonalistycznych - bo oczywistością jest, że osoba etnicznie tolerancyjna nie może być dobrym przywódcą nacjonalistycznym - więc tego typu mieszane małżeństwa powodowały często utratę nowo zdobytej politycznej pozycji.
W swojej naiwności traktowaliśmy te wydarzenia jako przejaw swoistego chłopskiego folkloru i nie przypuszczaliśmy, że mogłyby one zagrozić powszechnej atmosferze tolerancji i demokracji. W owym czasie tworzyły się nie tylko partie nacjonalistyczne, powstawały także liczne obywatelskie, demokratyczne stronnictwa. Niestety stronnictwa te nie odniosły znaczącego sukcesu w czasie pierwszych - po złamaniu monopolu komunistów - wyborów. Dopiero później okazało się, że partie nacjonalistyczne Bośni i Hercegowiny uzyskały znaczne finansowe wsparcie z innych republik oraz majętnych skrajnie nacjonalistycznych emigrantów z zagranicy. Partie demokratyczne dysponowały jedynie werbalnym wsparciem przedstawicieli partii zachodnioeuropejskich, którzy brali czasami udział w kongresach założycielskich lub zjazdach partyjnych, ale tego typu wsparcie okazało się wysoce niewystarczające w rozgrywce z partiami nacjonalistycznymi. Dysponowały one bowiem ogromnymi sumami pieniędzy, jak na warunki lokalne były to kwoty praktycznie niewyczerpane, partie demokratyczne natomiast pozostawione były samym sobie.
Następnym problemem było to, że nasi wyborcy nie przyzwyczaili się jeszcze do sposobu demokratycznej walki politycznej, więc akceptowali bez żadnych podejrzeń dokonywane na nich próby bezpośredniego demokratycznego przekupstwa w wykonaniu przywódców i reprezentantów partii nacjonalistycznych. Nie istniały jasne prawa rządzące grą polityczną, a uzyskania przez partie nacjonalistyczne znacznego wsparcia ze strony prawosławnych, katolickich czy muzułmańskich wyznawców religijnych - nikt nie poczytał za wykroczenie przeciwko demokratycznym zasadom. Oczywiste jest, że tego typu propaganda odniosła największy skutek w regionach wiejskich oraz wśród wiejskich przybyszów naszych miast, a najliczniejsi byli właśnie oni. Nawet ci nieliczni ekumenicznie nastawieni wyznawcy religijni nie mieli odwagi jawnie wspierać partii demokratycznych, a ci spośród nich, którzy byli przeciwni partiom nacjonalistycznym, doznali najostrzejszego ostracyzmu.
Przed wyborami znajdowaliśmy pewne pocieszenie w fakcie, że w Hiszpanii po śmierci Franco powstała wielka liczba partii politycznych i wiele spośród nich było partiami nacjonalistycznymi. Nie przestawaliśmy wierzyć, że wszyscy nasi współmieszkańcy Sarajewa oraz mieszkańcy innych wielkich miast Bośni i Hercegowiny odrzucą partie nacjonalistyczne i ich nietolerancyjne programy. Wierzyliśmy, że ludzie, którzy spędzili większość życia w miejskim otoczeniu nigdy nie poddadzą się nacjonalistycznej histerii, która nieodwołalnie musi zakończyć się bratobójczą wojną. Niestety, po wyborach partie nacjonalistyczne zyskały najwięcej politycznej siły i w Bośni i Hercegowinie, i w naszym mieście. Wierzyliśmy, że konstruktywny dialog z partiami nacjonalistycznymi jest możliwy, jako że partie chorwacka i muzułmańska dialog postulowały, przynajmniej werbalnie. Z drugiej jednak strony serbscy ekstremiści zamknęli wszystkie drogi mogące doprowadzić do porozumienia, odrzucając wszelką możliwość życia poza wielką Serbią.
Mając pełne poparcie najbardziej nietolerancyjnej narodowo-socjalistycznej władzy w Serbii oraz cichą zgodę potężnej armii, miejscowi nacjonaliści serbscy nieustannie wysuwali nowe żądania - mając w perspektywie podział Bośni i Hercegowiny według kryteriów etnicznych. Wszyscy inni, nawet tolerancyjnie nastawieni prawosławni Bośniacy, rozumieli, że podział według kryteriów narodowościowych musi za sobą pociągnąć wielkie wstrząsy. Z wyjątkiem kilku izolowanych obszarów wiejskich, nie istniały prawdziwie jednorodne etnicznie regiony. Jeden z moich kolegów, demograf, z którym z powodzeniem pracowaliśmy przez wiele lat, wyrysował w owym czasie, korzystając z danych najnowszego spisu ludności, etniczną mapę Bośni i Hercegowiny wykazując niezbicie iluzoryczność projektów etnicznego podziału naszego kraju. Mapa ta została wydrukowana i rozpowszechniona w wielkim nakładzie, a my uważaliśmy ją za niepodlegający dyskusji powód do utrzymania dialogu - mimo, że żądania serbskich ekstremistów były nadzwyczaj śmiałe. Ciągle wierzyliśmy, że ostatecznie zaakceptują rozsądne argumenty.
Po wojskowej agresji na Słowenię i Chorwację zażądali oni stworzenia państwa, w którym wszystkim nie-serbskim społecznościom (włączając także "nielojalnych" Serbów) odebrano by wszelkie prawa obywatelskie. Traktowanie, jakiego wtedy ze strony serbskiej władzy doznawały albańska, muzułmańska i inne nie-serbskie społeczności, jasno pokazywało jak najprawdopodobniej wyglądałoby życie Bośniaków w tego typu państwie. W tej sytuacji nie pozostawało nam nic innego jak poprzeć niepodległą Bośnię i Hercegowinę, co było jedynym sposobem zapobieżenia utworzeniu rasistowskiej władzy opartej na najbrutalniejszym z apartheidów. Demokratyczni intelektualiści - wśród nich ja również aktywnie działałem - pracowali na rzecz porozumienia pomiędzy partiami nacjonalistycznymi uważając, że nie istnieje inna droga do zachowania trwającej od wieków wielonarodowej społeczności Bośni i Hercegowiny. Przekonywano nas, że nasze nawoływania do pokoju, tolerancji i współpracy, w których nagłaśnianiu za pomocą gazet, radia i telewizji nie ustawaliśmy, muszą ostatecznie odnieść pożądany skutek. Nawet wtedy, gdy serbscy ekstremiści zaczęli strzelać do ludzi demonstrujących w Sarajewie za pokojem, ciągle prosiliśmy naszych kolegów demokratów z Europy Zachodniej o wsparcie dla nas - i oni nas wspierali z całego serca i duszy.
Wielce w naszych wysiłkach wsparła nas miejscowa prywatna stacja telewizyjna, a dziennik "Oslobodjenje" każdego dnia publikował liczne przesłania intelektualistów zachodnioeuropejskich a także niektórych polityków wzywających do opamiętania i pokoju. Wycofanie się armii byłej Jugosławii ze Słowenii i Chorwacji na teren Bośni i Hercegowiny zostało radośnie powitane przez tych, którzy wierzyli, że teoretycznie ponadnarodowa armia uśmierzy zbyt ostre żądania nacjonalistycznych ekstremistów serbskich. To również okazało się fałszywym założeniem, gdyż jak się okazało - armia praktycznie oblężyła miasto. Wszystkie pozycje na otaczających miasto górach, skąd nasze miasto miało być przez długie miesiące bombardowane i z których zabito większość bezbronnych cywilów, zostały przez tę właśnie armię zajęte i ufortyfikowane.
Jakże byliśmy naiwni wierząc jeszcze - po tragedii Vukovaru i Dubrownika - w mit armii jugosłowiańskiej broniącej przed grożącymi niebezpieczeństwami braterstwa i jedności wszystkich obywateli kraju. Armia ta - lub przynajmniej jej kadra dowódcza - chętniej zaakceptowałaby jakikolwiek rodzaj państwa totalitarnego niż jugosłowiańską konfederację demokratyczną. Po upadku reżimu totalitarnego, wielki serbski przywódca przekonał armię, że jedynie dzięki narodowo-socjalistycznemu reżimowi będzie ona w stanie zachować poprzednie przywileje i z tego względu armia w pełni poparła jego i jego zwolenników. Dopóki warunki życia w byłej Jugosławii były względnie znośne, dopóty akceptowaliśmy armijne przywileje jako cenę za nasz spokój. Cenę uważano za wygórowaną, ale wierzyliśmy, że armia chroni nas przed wydarzeniami, które stały się udziałem Węgrów w 1956 oraz Czechów i Słowaków w 1968 roku. Pamiętam dobrze swojego byłego studenta, który po obronie dyplomu w połowie lat osiemdziesiątych nie mógł znaleźć pracy, zdecydował się więc zarabiać na życie jako oficer wojska. Mając wyższe wykształcenie architektoniczne został przydzielony do jednostki budowlano-inżynieryjnej i jako podporucznik zarabiał pięć razy więcej niż ja - w tym czasie profesor Uniwersytetu Sarajewskiego. Zrozumieliśmy zbyt późno, że armia ochraniała Jugosławię tak długo, jak długo totalitarny reżim gwarantował jej te ogromne przywileje. Gdy totalitarny reżim przestał istnieć, oddała swe usługi tym, którzy byli skłonni obdarzyć jago podobnymi przywilejami. Szczerze wątpię w teorię, że armia wzięła stronę wielkiego serbskiego przywódcy z ideologicznych czy nacjonalistycznych przyczyn, w armii tej jeszcze długo po rozpadzie byłej Jugosławii znajdowali się nie-serbscy oficerowie. Gdyby w momencie rozpadu federacji totalitarny reżim zyskał poparcie Rosjan, Amerykanów czy jeszcze kogoś innego, jest bardzo prawdopodobne, że armia odpłaciłaby takim samym poparciem. A że tylko wielki serbski przywódca przedstawił propozycję takiego reżimu - z wielkim oddaniem poparli wielką Serbię.
Dziś, mając za sobą wszystkie te doświadczenia i wszystkie niewypowiedziane cierpienia ludności Bośni i Hercegowiny, nie jestem w stanie zaakceptować obojętności tak zwanego wolnego i demokratycznego świata na bestialskie czyny skrajnych nacjonalistów wspieranych gigantycznym arsenałem armii byłej Jugosławii. Nie jestem pewien, ale możliwe, że krańcowe okrucieństwo szalejące w Bośni i Hercegowinie - milcząco akceptowane przez tak zwaną społeczność międzynarodową - jest wypadkową nowego światowego systemu wartości, który może przywrócić pradawne panowanie najsilniejszych. Społeczność międzynarodowa obłudnie na cierpiących agresję nakłada embargo na dostawy broni, a jest gotowa negocjować z agresorem. Wyrażając zgodę na akceptację celów politycznych osiągniętych na drodze mordu, gwałtu, grabieży i czystek etnicznych, społeczność międzynarodowa odrzuca wartości demokracji i wzajemnego poszanowania ludzi i państw, czyli odrzuca - ciągle chcemy wierzyć - uniwersalne wartości naszej cywilizacji. Mam wrażenie, że potęgi tego świata, ustępując złu i przemocy, powtarzają błąd swoich poprzedników z lat trzydziestych. W owym czasie tego typu przyzwolenie znalazło swój finał w najkrwawszej masakrze jaką widziała i tak krwawa historia naszego świata, ja więc nie wierzę, że teoretyczny pokój zawarty z nacjonalistycznymi ekstremistami jest w stanie przynieść długotrwały pokój mojemu dawnemu krajowi.
Moim najszczerszym pragnieniem jest, by moje wspomnienia z Sarajewa stały się dla ludzi ostrzeżeniem, że muszą powstrzymać eskalację zła i przemocy zanim cały świat spłynie krwią. A energia nuklearna, która zwieńczyła tragedię ostatniej wojny światowej, może tego typu nowy konflikt przekształcić w zagładę wszelkiego życia na Ziemi. Dlatego właśnie mam nadzieję, że czytelnicy niniejszego tekstu nie pozostaną tak obojętni na cierpienia mieszkańców Bośni i Hercegowiny, jak ich dziadowie - obojętni na cierpienia Żydów, Cyganów, Czechów i Słowaków. Poprzednia wojna światowa była rezultatem wyłącznie: przemocy i obojętności - dzięki gazetom i radiu ludzie zdawali sobie sprawę z aktualnych wypadków, na długo przedtem, zanim było już za późno. I zgodzili się na podjęcie jakichś kroków, gdy rzeczywiście za późno już było, i nie dało się powstrzymać straszliwej zagłady. Dziś wszyscy są o wiele lepiej poinformowani o potwornościach dziejących się w Bośni i Hercegowinie, ale my chętnie wierzymy naszym politykom, którzy twierdzą, że nic nie można uczynić by powstrzymać przemoc.
Coś z pewnością uczynić można. Sarajewo już nigdy nie będzie takie, jakie istnieje w mojej pamięci, ale wielu ludziom można oszczędzić doświadczeń, które przeżyliśmy my: ja i moja żona. Wystarczy nie pozwolić sobie na obojętność.
Praga, 11.12.1993 roku
Przełożył Tomasz Wyszkowski
Krasnogruda nr 6, Sejny 1997, Pogranicze.
* Esej został napisany jako wstęp do książki zawierającej wspomnienia mieszkającej w Republice Czeskiej uciekinierki z Bośni. Wydawca tej książki, czeski dzienikarz pracujący dla BBC w Wielkiej Brytanii, który przez długi okres pozostawał na emigracji po wydostaniu się z komunistycznej Czechosłowacji - w trakcie prac nad tą książką popełnił samobójstwo. Powyższy tekst nie ukazał się w żadnej innej formie.