Spojrzałem na swoje krótkie ręce i zebrałem w duchu moje niepokoje i nieliczne wspomnienia. Rada najprawdopodobniej była jak najbardziej na miejscu, ale nie dawała żadnej nadziei. Niedwuznacznie stało się dla mnie jasne, że spadochroniarstwo nie jest żadną poważną nauką, nie daje prawdziwych odpowiedzi i sprawy zbytnio pozostawia przypadkowi. Po prostu nie istnieje trzeci uchwyt. Zrezygnowałem ze skoków i poświęciłem się poszukiwaniom bardziej fundamentalnych technik oraz wiedzy, bardziej dalekosiężnych rozwiązań i umiejętności. Instruktor powiedział jednak coś więcej, uśmiechając się przy tym złowieszczo: "Możesz oczywiście zamiast rąk rozpostrzeć skrzydła i lecąc ominąć ziemię". Mocny żart, ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, że zawierał w sobie ziarenko nadprzyrodzonej intuicji. Dziękuję mu za to, choć mój instruktor o tym także nie wiedział.
Lecz właściwie na czym polega mój problem? Dlaczego w ogóle uwierzyłem, że spadochron mógłby być jakimś rozwiązaniem? Rzecz w tym - mówiąc krótko - że miejsce mojego stałego pobytu jest na wysokości. Moje legowisko mieści się wysoko, a istota taka jak ja nie może całych dwudziestu czterech godzin spędzić w swoim gnieździe, jakkolwiek byłoby ono wygodne. Trzeba robić zakupy, a czasami też się przejść.
Mieszkam zatem na dachu pewnego domu. Być może powiedzielibyście, że się mylę, że chodzi o poddasze, ale nie - naprawdę mieszkam na dachu. Dach jest płaski. Wiele razy przychodziło mi na myśl, żeby posypać go ziemią, nawieźć ją dobrze i posadzić różne drzewa i to nie tylko ozdobne. Wziąłbym na przykład pokojowe palmy, maleńkie rajskie jabłonki no i oczywiście filodendrony, fikusy. Umieściłbym je w wielkich drewnianych doniczkach. Powstałby mały las, w którym żyłbym jak pustelnik albo leśny człowiek. Lecz nigdy nie zabrałem się za ten projekt. Zachowuję go sobie jako pomysł na później. Przed deszczem i śniegiem chroni mnie rozwieszone namiotowe płótno. Podłączyłem prąd, założyłem gniazdka elektryczne, doprowadziłem wodę. Lokal wynająłem od rady blokowej. No cóż, mieści się on wysoko i jest w nim cicho, nawet podczas ulicznego szczytu.
Ci, którzy wiedzą gdzie mieszkam, wiedzą więc też, że mój dom jest wysoki. Wprawdzie nie aż tak jak nowojorski drapacz chmur, w rodzaju Szklanej góry na rogu 13 Ulicy i 18 Alei. Jest jednak jednym z najwyższych domów w Belgradzie. Ma bez mała sto metrów. A przy tym stoi na wzgórzu, zwanym Złote Wzgórze, w dzielnicy Wieszcz. Patrzę na was dzień i noc - z wysoka. Budynek jest oczywiście betonowy, lecz wyłożony czerwoną cegłą licówką.
Sedno problemu polega na tym, że z windy od dawna nie korzystam. Zresztą i tak jest najczęściej zepsuta. Nie wchodzę również po schodach. I nie schodzę. Próbowałem wytrzymałość schodów młotkiem i przekonałem się, że są prawie tak samo niebezpieczne jak spadochroniarstwo, z którego zrezygnowałem. Moglibyście pomyśleć, że w ogóle nie wychodzę ze swego schronienia na dachu i oszukuję was co do swoich codziennych potrzeb: że czasem idę do miasta, robię zakupy, no i jakoś rozwiązałem problem trwania na dachu. Robię wszystko i żyję tak, jak inni mieszkańcy. Istnieje tylko jedna różnica, którą ponownie triumfalnie podkreślam: nie jeżdżę windą, nie używam schodów.
Ponieważ ja również powoli tracę cierpliwość, przechodzę do rzeczy. Wygląda to tak. I polega oczywiście na wchodzeniu i schodzeniu. Zaopatrzyłem się w sprzęt alpinistyczny i poduczyłem finezji sztuki chodzenia po górach. Wspinam się do swojego mieszkania tak, jak każdy alpinista na trudny do zdobycia szczyt. Do tej pory nie było żadnych bardziej zdecydowanych interwencji. Pojawiała się policja, ale tylko po to, by mnie łagodnie ostrzec. Żebym nie zakłócał spokoju. Również policja składa się z ludzi, którzy lubią to wszystko, co im nie zagraża, a jednak może dla nich z tego wynikać pewna korzyść. Możliwe, że policjanci tylko udawali, bo nigdy nie wiadomo czego się po nich można spodziewać. W każdym razie ludzie często zbierają się na ulicy, by mi się przyglądać. Czasem odwracam się i macham do nich. Oni mi odkrzykują, a ja zwycięsko idę dalej w kierunku szczytu.
Wspinaczka zabiera mi stosunkowo dużo czasu. Lecz w ten sposób zachowuję kondycję fizyczną i jem jak wilk. Żyję też jak wilk, jak to już wam mówiłem. Nie mam żony ani dzieci, które zużywałyby moją energię, więc ten miejski alpinizm bardzo mi się przydaje.
A co z drugą stroną problemu, ze schodzeniem? I na to znalazłem sposób. Okazało się to prostsze niż mi się wydawało. Schodzenie jest zresztą zawsze łatwiejsze. Mnie w każdym razie nie kosztuje wiele wysiłku. Bo kiedy mam zejść, zlatuję.
Czasami nawet lecę. Jeśli wieje silny wiatr, mogę ponad miejskimi ulicami przelecieć aż dwa do trzech kilometrów. Tylko w górę nie mogę, kiedy nie ma wiatru. Mógłbym właściwie latać dokąd zechcę, lecz w promieniu trzech kilometrów mieści się właściwie wszystko, co pragnę zobaczyć albo kupić, są też miejsca, gdzie mogę miło spędzić czas. Także tutaj mam kilka świetnych miejsc do lądowania. Tu jest Bulwar - jeden, drugi i trzeci, Nowy cmentarz, rozległe trawniki pomiędzy świątynią Świętego Sawy i Biblioteką Narodową i tak dalej. Mogę również opaść na jakiś inny dach. Tak właśnie składam sekretne wizyty - ląduję na dachu pod określonym adresem. Jeśli wcześniej was powiadomię o porze mojej wizyty i jeśli szeroko otworzycie mi swoje dwuskrzydłe okna przylecę wprost. Nie zapomnijcie o żaluzjach, jeśli je macie. Lubię lądować na małżeńskich łóżkach, są szerokie i miękkie. W każdym razie tak kieruję, by trafić tam, gdzie sobie zamierzyłem. I zjawiam się tak szybko, jakbym miał prywatny helikopter.
Wkrótce po tym, jak z wiadomych wam przyczyn zrezygnowałem ze spadochroniarstwa, miałem zamiar schodzić w dół zjeżdżając po ścianach na nartach. Lecz ściany są za bardzo chropowate i obawiam się, że mają zbyt duży i niebezpieczny kąt nachylenia. To nie żarty. Kto nie wierzy, niech spróbuje. Na pomysł, by kupić giętkie skrzydła i latać wpadłem podczas trzęsienia ziemi w Czarnogórze. To nieszczęście wstrząsnęło mną fizycznie. Tak, to się stało tamtego roku. O świcie zerwałem się i podszedłem do balustrady na dachu. Huśtałem się jak na tyczce. Przeszło mnie mrowie. Amplitudy miały ze trzy metry. Olśniło mnie: jestem urodzonym lataczem. Ta idea zawładnęła mną. W jednej chwili zachwyciła mnie wspaniała lekkość moich przyszłych dni. Po prostu kupiłem sobie skrzydła i natychmiast wypróbowałem je sfruwając ze swojego dachu, bez jakichkolwiek przygotowań i nauk. Tu nie ma żadnych uchwytów i wahań: otworzy się, czy nie. Zamiast obejmować powietrze - powietrze i jego prądy teraz mnie obejmują. Wszedłem do piwnicy, o której powiedziano mi, że z pewnością będą tam mieli potrzebne mi skrzydła. Poproszę o dobry paraglajder. Tak nazywają się te skrzydła. Przedstawiłem się jako początkujący w sportowym paraglajdingu. Wybrałem najlepsze, podwójne, zwane szklarek*. Pomalowałem je według wzoru z pewnego atlasu z obrazkami chińskich smoków-latawców. A kiedy ubrałem się w swój specjalny kombinezon latacza, na rękę założyłem duży wielofunkcyjny zegarek i uszminkowałem się - byłem żywą zgrozą, chaosem.
Zdarzało mi się w czasie ostrych starć na frontach w Bośni i Hercegowinie, kiedy lądowałem na deptaku na ulicy Księcia Michała, albo na Placu Rewolucji, że w momencie opadania na ziemię ktoś wołał: "Uuu, zrzutek! Spadochroniarz!", ale ja się nie obrażałem. Inny głos odkrzykiwał: "Nie, już jest ciemno, to nietoperz!". Mówiłem sobie, że skrywany ból popycha ludzi do głupstw, ponieważ nie każdy ma szansę mieszkać tam, gdzie ja mieszkam, pod niebem i nie każdy jest tak utalentowany jak ja, żeby w środku miasta być alpinistą nie mającym sobie równych i przede wszystkim - górskim szklarkiem.
* W oryginale: vilin (vilinski) konjic, czyli jak podaje "Słownik serbsko-chorwacko-polski" Vilima Frančicia: owad - szklarz, s z k l a r e k, ważka, świtezianka
Krasnogruda nr 6, Sejny 1997, Pogranicze.