Żaneta już od dwóch lat chciała mieć drugie dziecko. Nie było nam dane. Kiedy w końcu, koło Nowego Roku 1992 oświadczyłem, że jestem całkowicie pewien, że także Bośnię obejmie krwawa wojna i że nie będzie to czas na rodzenie dzieci, powiedziała mi, że owszem, wszystkiego jest świadoma, ale że na taką decyzję jest za późno, bo ona, najprawdopodobniej, jest w ciąży. Nie wiedziałem, mam się cieszyć czy żałować. Sądzone było, że moja dziewczynka urodzi się w strasznych warunkach i w najbardziej nieznośnym miejscu na planecie. O tym, czy moje dziecko będzie szczęśliwe czy nie, ma jednak decydować los.
Poprzednią ciążę, po której w 1983 roku przyszła na świat Lana, Żaneta przeleżała otoczona troskliwą uwagą. Nie było życzenia, którego dla swej ukochanej kobiety nie mógłbym wtedy spełnić. Nie było chwili, w której nie mógłbym znaleźć się przy niej. Teraz od niej i Lany oddzieliły mnie niemiłosierne i twarde prawa wojny i rzuciły w dzień i noc trwającą walkę o byt całego miasta. Troszczyłem się o nie tak, jak o wszystkich mieszkańców Tuzli, ponieważ taka była moja powinność. Poprzednią ciążę nosiliśmy razem. Z tą ciążą była sama. Na początku wojny bała się czarnych trójek*. Stale zagrażali terroryści i nigdy nie wiedziała kiedy, i czy w ogóle, mnie zobaczy. Podczas wojny w Chorwacji i na początku wojny w Bośni ukrywałem je w najróżniejszych częściach miasta, a sam odsuwałem się jak najdalej, żeby odwrócić od nich uwagę czetników.
Od piątego miesiąca ciąży musiała biegać do schronu, bała się o Lanę, o mnie i o ciążę. Troskliwość i opiekuńczość na siłę dojrzałej Lany tylko raniła jej duszę. Lana, zawsze w centrum naszej troski i uwagi, teraz czuła się odpowiedzialna i poważna. Nocą wstawała i przykrywała ciężarną matkę. Martwiła się z powodu jej, a nie własnego złego żywienia.
Pamiętam, dwudziestego września o świcie obudziło mnie ostre wycie syren, które ogłaszały stan powszechnego zagrożenia, początek bombardowania miasta. Jednolity dźwięk złowieszczych syren zaczęły najpierw przebijać, potem rozrywać grzmoty eksplodujących granatów. W końcu wycie syren znikło zupełnie. Całkowicie zagłuszały je straszne detonacje, które rozbijały asfalt i szarpały mrok. Granaty padały niedaleko...
- Idziemy do schronu! - powiedziałem pomagając Lanie się ubrać.
- Mam bóle.
- Porodowe?
- Tak, porodooowe. - zajęczała moja żona i zgięła się ku podłodze.
Przytuliłem ją wstrząśnięty, podczas gdy trzęsły się okna naszej sypialni. Lana zaczęła płakać. Nie wiedziałem, co mam robić. Jak jechać teraz, kiedy trwa bombardowanie? Co zrobić z Laną?
- Lana, czemu płaczesz?- Boję się, tatuś - skuliła ramionka, jakby była czemuś winna.
- Kochanie, nie bój się. Powoli. Coś wymyślimy. Ty pójdziesz grzecznie do schronu, a my pojedziemy do szpitala.
- Boję się sama do schronu, nie chcę być w ciemności. Czy ja bym mogła z wami?
- Nie możesz. Zrzucają bomby. Uspokój się, Lana. Nie jesteś już dzieckiem. Przecież masz już prawie 10 lat! Jakie ciemności? Teraz nie możesz bać się ciemności. Bądź dzielna i myśl tylko o tym, żeby mama szczęśliwie urodziła.
Więcej nie protestowało moje biedne dziecko. Ukrywała przede mną łzy, gdy schodziliśmy do schronu. Z wielkim strachem, ale zdecydowanie, wchodziła w ogromny, czarny tunel z betonu i nie obejrzała się za siebie. Jej drobnymi ramionami wstrząsał płacz, ale szła dalej, dopóki cała nie zniknęła w gęstych ciemnościach. Nie było czasu dla jej delikatnych dziesięciu lat. Moja dziewczynka została postawiona przed faktem dokonanym. Musiała nagle bez ociągania, uznać, że dłużej nie będzie dzieckiem, że zostanie sama, i że sama zapanuje nad swym wielkim dziecięcym strachem przed ciemnością. Moja mała nagle musiała stać się wielka.
Przechodziliśmy przez ogień bomb. Czetnicy celowali w szpital. Jakby uderzali w nas, próbując wyprzedzić urodzenie Diny. A jednak dostaliśmy się najpierw do lekarza i następnie do szpitala.
Żaneta, którą, gdy miała rodzić Linę, przewieźliśmy do Sarajewa, by miała lepsze warunki, Żaneta, która Lanę rodziła kilka dni, otoczona całym konsylium, lekarzy, i która po porodzie w sierpniu 1983 roku leżała całymi dniami jak królowa-matka, tego ranka rodziła wszystkiego może dwie godziny, przy skromnej asyście i od razu była na nogach. Rodząc, starała się spieszyć, by przechytrzyć bomby, ponieważ czetnicy ostrzeliwali szpital. Udało się jej. Dina, mimo wszystko, przyszła na świat. Deszcz ognia i ołowiu nie ustawał, a boks z nowonarodzonymi niemowlętami był na poddaszu. Nalegałem, żeby mi od razu oddali żonę i dziecko.
- Musi pan poczekać, aż lekarz podpisze kartę.
- Proszę pani, nie potrzebuję dokumentów, tylko dziecka. Jeśli granat uderzy w dach, karta nie będzie mi potrzebna. Na Boga, dajcie mi żonę i dziecko!
Żaneta była zupełnie blada. Gdy pomagaliśmy jej się ubrać, zemdlała. Siostry fachowo pomagały jej odzyskać przytomność, dziecko wrzeszczało, wielkie szyby szpitalnej sali wypisów trzęsły się od detonacji. Wydawało się, że lada moment rozprysną się i spadną na moje, dopiero co urodzone dziecko.
Żanetę pozostawiłem siostrom ze szpitala i chwyciłem swoje dziecko. Nie wypuściłem go nawet w samochodzie, w którym cicho zasnęło. Droga do naszego domu była spokojna, przez piętnaście minut nad miastem nie wybuchnął ani jeden pocisk.
Dwudziestego września 1992 roku na Tuzlę spadło więcej bomb niż jakiegokolwiek dnia wcześniej. Przesyłali nam śmierć, a my się rodziliśmy. Tego dnia, na przekór pociskom i zbrodniczym zamiarom czetników, w Tuzli urodziło się kilkoro dzieci. W tym ważnym i zwycięskim szeregu znalazła się też moja Dina.
* czetnicy chodzili wtedy zawsze trójkami
Przełożyła IZABELA AJDINOVIĆ
Krasnogruda nr 6, Sejny 1997, Pogranicze.