Pomimo wrogości pomiędzy Bośnią i Chorwacją, barbarzyńskich czynów popełnionych przez obie armie i - jeszcze bardziej - bezsensownych zniszczeń dokonanych na własności prywatnej, miejscach kultu religijnego i zabytkach kultury, w marcu 1994 roku prezydenci Bośni i Chorwacji, Alija Izetbegović i Franjo Tudjman, udali się do Waszyngtonu, aby podpisać przygotowane przez Stany Zjednoczone bośniacko-chorwackie porozumienie federacyjne, składające obietnice przerwania polityki determinowanej etnicznie. Przez trzy lata rzecznicy praw obywatelskich - jeden Bośniak, jeden Chorwat i jeszcze jeden inny - wyznaczony przez CSCE*, wyposażeni w szerokie prerogatywy, będą służyć ochronie praw człowieka w obszarze nowej federacji. "Zobaczyliśmy już światło w tym tunelu", powiedział bośniacki ambasador przy ONZ Mohamed Sacirbey. "Jeszcze nie wiemy dokąd nas ono zaprowadzi, ale to jest światło, więc podążamy za nim".
Miałem nadzieję ujrzeć to światło w Mostarze, ale jednak słowa Nicholasa Morrisa wydały się bliższe prawdy: "Dla Chorwatów federacja to małżeństwo z przymusu. To nie po bałkańsku", powiedział mi Specjalny Wysłannik ONZ ds. Praw Człowieka. "Dla Bośniaków to małżeństwo kontraktowe z matką lub teściową będącą w Waszyngtonie - bardzo bałkańskie, ale niekoniecznie trwałe."
Autobus z powodu awarii miał nieplanowany przystanek nocą w górach za Zadarem w Chorwacji. Kierowca zjechał na skraj szosy, przez godzinę próbował naprawić prądnicę, po czym poradził nam iść spać. "Nie najlepsze miejsce na parking", powiedział brytyjski dziennikarz siedzący po drugiej stronie, który od przez ponad piętnaście lat pracuje na Bałkanach. Byliśmy łatwym celem dla Serbów, którzy mogli kryć się za skarpą ponad nami. Żałowałem, że siedzę przy oknie.
Ale żadne strzały nie padły i o piątej rano mogliśmy na nowo podjąć naszą podróż. Przez zalegające jeszcze ciemności przebijaliśmy się bez świateł. O świcie już pędziliśmy wybrzeżem dalmatyńskim, w oddali widząc skrzące się morze. Na granicy celnicy wnikliwie przepytywali starszą kobietę, o której wiedzieliśmy, że przemyca koszule; trzy wielkie płócienne torby przykryte siatką, w których mogła być ukryta broń i granaty, nie zostały przeszukane. Humory poprawiły się nam, gdy znaleźliśmy się w Hercegowinie. "Jadą do domu", brytyjski dziennikarz rzekł o współpasażerach, z których niektórzy byli powracającymi uciekinierami. Później, gdy zjeżdżaliśmy w dół krętą górską drogą do Mostaru, wskazał średniowieczne miasto rozłożone w dolinie rzeki Neretvy. "Wygląda tak spokojnie", rzekł miękko. "Nigdy byś nie zgadł, że mordują się tu nawzajem już trzy lata".
Pewna Chorwatka, pracująca w Mostarze jako dziennikarka, podczas najcięższych walk pomiędzy Chorwatami i Bośniakami sugerowała, abym zatrzymał się we franciszkańskim klasztorze. Gdy wysiedliśmy z autobusu w zachodniej części miasta (transparent wiszący nad ulicą głosił "Dobro Došli u Hrvatski Mostar" ("Witamy w Chorwackim Mostarze"), poszedłem do klasztoru, położonego na linii frontu. Kościół był zniszczony: długie, cienkie żerdzie wsparte o tylną ścianę znaczyły linię frontu. Ujrzałem trzech policjantów bez marynarek; siedzieli przy stole, pili piwo, gdy nagle rozległ się wybuch granatu. Pocisk wybuchł na śmietniku przyległym do kościoła. Jeden z policjantów poprowadził mnie w dół po schodach zabezpieczonych osmalonymi żerdziami do piwnic klasztoru, gdzie dwóch zakonników w ubraniach roboczych kończyło obiad.
Mojej przyjaciółce nie udało się skontaktować ze znajomymi zakonnikami, wyjechali do Zagrzebia. Spotkanie papieża w Sarajewie oznaczałoby znacznie krótszą podróż, i mimo że taka wyprawa była pełna niebezpieczeństw, jej symboliczna wartość byłaby niezrównana. Ale franciszkanie woleli pozostać w Chorwacji - antymuzułmańskie nastroje były silne po tej stronie miasta. Zakonnicy z piwnicy strzegli tego, co pozostało z ich klasztoru.
Niewiele ocalało. Zniszczeniu uległa większość cel zakonników, dach z czerwonej dachówki - podziurawiony, biblioteka - zniszczona, ściany podparte workami z piaskiem, na dziedzińcu, gdzie wybuchło 40 granatów, wypalony krzyż z plastikową datą 1992 spowity w palmy i róże. Zakonnicy pokazali mi pomieszczenie wielkości jedynie średniej garderoby, w którym obecnie odbywają się msze. Smutno kręcili głowami. Nie mieli dla mnie tam miejsca. Gdy odjeżdżałem, jeden z zakonników wręczył mi fotografie klasztoru robione przed i po walkach. "Szaleństwo", rzekł.
Udałem się do Hotelu "Ero", gdzie Unia Europejska (UE) otworzyła biura, organizując tymczasowy rząd pod wodzą Hansa Koschnika, byłego burmistrza Kolonii. Młoda Chorwatka pracująca dla UE wynajęła mi opuszczone mieszkanie za 35 dolarów za dobę. Właściciele - mówiła - na razie nie wracają. Mogę zostać tak długo, jak zechcę. Trójka Włochów, dwóch młodych mężczyzn i starsza kobieta, odłączyli się od grupy katolików zdążających do Sarajewa, znaleźli się w hotelu, nie wiedzą jak się dostać do stolicy. Muszą zobaczyć papieża, powtarzają Chorwatce. Ich idealizm jest wzruszający, zatrważająca - ich naiwność.
Po zakwaterowaniu się w mieszkaniu, większość dnia spędziłem na obserwacji zniszczeń w Zachodnim Mostarze. Widziałem domy, mieszkania, budynki komunalne zniszczone ogniem artylerii lub dynamitem, zbombardowany stadion i podziurawione odłamkami ściany; ulice zorane granatami i rakietami. Sygnalizacja świetlna nie działała, a samochody brały na skrzyżowaniach ostre zakręty, trąbiąc na białe pojazdy ONZ lub UE. Siły serbskie znajdowały się za jednym z łańcuchów górskich, chorwackie - za innym. "Serbowie mogą zacząć strzelać w każdej chwili", mówi chorwacki barman, podając mi piwo późnym popołudniem. Wieczorem wybrałem się do piekarni nad brzeg rzeki. Spotkałem tam dwóch funkcjonariuszy specjalnych sił policyjnych. Dowiedziałem się, że zaledwie przed dwoma miesiącami jako żołnierze walczyli w chorwackiej armii. "To wojna disneyowska", jeden z nich rzekł tajemniczo. "Tam możesz wynająć czołg. Nie sądzę, że to dobry pomysł dawać Muzułmanom broń, ale dajemy im wszystko - broń, żywność, ubrania." Następnie pokazał swoje własne wyposażenie, którego większość - nowy mundur, nóż, radio z dwudziestoma zakresami fal, na którym słuchaliśmy kłótni i gróźb płynących z serbskich i muzułmańskich myśliwców - pochodziła z Ameryki. Jedynie jego pistolet został wyprodukowany w Chorwacji, jak wskazywał na to napis w języku angielskim umieszczony na kolbie: MADE IN CROATIA.
Drugi z policjantów wskazał na byłe baraki JNA* po drugiej stronie rzeki, oddalone o niecałe sto metrów, w których skoszarowane były obecnie siły muzułmańskie. "Widzisz tamten budynek? Tamte domy? Są pełne złota. Wielu ludzi dorobiło się na tej wojnie. My nigdy tacy nie będziemy", wyznał. "Jesteśmy zupełnie inni, może z powodu naszej religii".
"Co powiecie o wizycie papieża w Sarajewie?"
Pokręcili głowami. "Mam złe przeczucia", powiedział pierwszy. "Słuchamy Serbów i Muzułmanów w radio. I jedni i drudzy nienawidzą papieża. Jest wielu ludzi, z których każdy chciałby przejść do historii jako ten, co zabił papieża. Tylko takich przestępców się pamięta, jak Oswald czy O. J. Simpson. A ci faceci mają Strelasy"* Rakiety ziemia-powietrze.
Po obu stronach rzeki kilkunastoletni chłopcy w kostiumach kąpielowych łowili ryby, wrzucali kamienie do wody, beztrosko nawołując się po imieniu: Chorwaci to ustasze, Muzułmanie - titoiści.
"Muzułmanie nie zbroją się sami", rzekł pierwszy policjant. "Myślą, że Zachód powinien ich uzbroić. Widzisz, co oni nam mogą zrobić? Nic w porównaniu z tym, co my możemy im. My zrównaliśmy z ziemią ich domy, a oni odpowiadają jakimś śmieciem. To Serbowie dokonali tych zniszczeń", dodał nie bez podziwu.
"A kto wysadził Stary Most?" - spytałem.
"Muzułmanom zależy bardziej na mostach niż na ludziach", zadrwił pierwszy policjant. "Ten most był tak stary, jak stary człowiek. Nadszedł czas na śmierć", powiedział drugi. "Kto go wysadził? Trochę my, trochę oni, ale myśmy to dokończyli?" - powiedział z dumą.
Wcześnie rano następnego dnia poszedłem do UE po pozwolenie na przejście do Wschodniego Mostaru. Długo trwały formalności, mimo że dziennikarskie papiery miałem w porządku. Porozmawiałem z hiszpańskim żołnierzem sił pokojowych czekając na zakończenie papierkowej roboty. "Znam każde miasto i każdą wieś w Bośni", powiedział opisując swoje obowiązki, które spełnia już od dwudziestu jeden miesięcy. "Mieszkałem tu w 1982 roku. Do głowy mi nie przyszło, że tak będą walczyć. To wariaci. Trzy strony i wszystkie nawzajem się nienawidzą".
Po zakończeniu papierkowej roboty, szybko przedostałem się na drugą stronę przez prowizoryczny most w miejscu jednego z pięciu zniszczonych w tym mieście. Co za zmiana w porównaniu z Zachodnim Mostarem, gdzie poprzedniego wieczoru kawiarnie i bary pełne były ludzi, sklepy i sklepiki pełne towarów, działała nawet myjnia samochodowa. We Wschodnim Mostarze rzędy szafek wypełnionych cegłami i zwały gruzów znaczyły ulice, mężczyźni i kobiety czekający przy hydrantach albo cysternach z wodą na napełnienie swoich plastikowych baniaków; szesnaście tysięcy domów i mieszkań zostało zniszczonych lub zrujnowanych. Nie oszczędzono niczego i nie spotkałem ani śladu złota w domach, w których byłem. Pomimo tego, że plakat nakazujący powolną jazdę częściowo już zakrywał znak ostrzegający przed snajperami, graffiti w mieście opowiadały swoją historię. Podziurawione pociskami ściany domów pokryte były imionami zabitych w tej wojnie dzieci: Saša, Ana, Hara.
Zielone flagi islamskie wisiały na balkonach i nad ulicami. Na nowym cmentarzu pokrytym nowymi grobami były też dziury w ziemi dla następnych ofiar; wszystkie drewniane oznaczenia nosiły te same znaki: gwiazda wewnątrz półksiężyca; zniszczone meczety pełne były chłopców i mężczyzn. Europejskie obawy, że fundamentalizm islamski ogarnie Bośnię, które do tej pory wydawały się nierzeczywiste, stawały się - dzień po dniu - coraz bardziej realne we Wschodnim Mostarze, będącym jeszcze jednym policzkiem dla umiarkowanych i zsekularyzowanych muzułmanów na całym świecie, którym już teraz jest trudno wytłumaczyć islamskim ekstremistom i ich zwolennikom bezczynność Zachodu w sprawie Bośni.
W Koski, meczecie Mehmedpaszy wybudowanym nad brzegiem rzeki w 1648 roku, który jakimś cudem ocalał ubiegłego roku, spotkałem Jadrana Jelina, odpowiedzialnego za odbudowę Mostaru. Były profesor inżynierii lądowej na Uniwersytecie w Mostarze, spędził dziesięć miesięcy w chorwackim obozie koncentracyjnym, gdzie strażnikami byli jego dawni studenci. Pamiętał jeszcze jednego z nich, chorwackiego studenta, który pomógł mu wynieść jego dobytek z mieszkania w zachodnim Mostarze przed wysadzeniem go w powietrze przez HVO.*
"Ciągle jeszcze można znaleźć w Mostarze porządnych ludzi", twierdzi Jelin. "I oni odbudują to miasto, Stary Most będzie odbudowany przez ludzi z Mostaru, tak jak to było w XVI wieku". "Wszystko jest okrutnie zniszczone. Wszystkie zabytki kultury, meczety i kościoły zostały zburzone, a cała infrastruktura - woda i prąd - została uszkodzona. Oczekujemy pomocy od Europy i Ameryki. Proponujemy wspólną odbudowę razem z UE. Pierwszym ich zadaniem jest połączenie obu części miasta".
Zapytałem go o przyszłość federacji bośniacko-chorwackiej. Historie, które słyszałem w Zachodnim Mostarze, uważanym teraz za stolicę odrębnego państwa Herceg-Bośni, oraz podziały, które pomiędzy dwoma częściami miasta dawało się wyczuć, wzajemne oskarżenia i wzajemny żal, kazały mi wątpić w trwałość tego porozumienia. Dwie starsze kobiety we Wschodnim Mostarze, które zaprosiły mnie na szklankę soku, wyraziły powszechny wśród muzułmanów pogląd: prawdopodobnie mogłyby żyć z Serbami, rzekły, ale nie z Chorwatami. Nie po tym, co HVO uczyniło tej części miasta. Co więcej, na Bałkanach nie było żadnego Abrahama Lincolna, który wygłosiłby Mowę Gettysburską za Sarajewo lub Mostar - żadnej postaci politycznej, to znaczy takiej, która byłaby w stanie wyleczyć rany i połączyć walczące strony; większość elity intelektualnej z miejsc takich jak Mostar już dawno uciekła do innych krajów.
"Wysłuchał pan niedobrych ludzi", rzekł Jelin. "My jesteśmy dobrzy. Pokój będzie trwać".
Chodziłem po ulicach Wschodniego Mostaru, wśród setek wypalonych domów, przekroczyłem prowizoryczny most, wykonany z desek i lin, który zastąpił Stary Most. Papież zdecydował, że nie jedzie do Sarajewa. Lider bośniackich Serbów Radovan Karadžić ostrzegł, że nie mógłby papieżowi zapewnić bezpieczeństwa. Kościół Prawosławny w Belgradzie już wcześniej nie wyraził zgody na wizytę Jana Pawła II w Serbii. Ta religijna postać, którą historycy w przyszłości zawsze łączyć będą z upadkiem komunizmu, musiała uznać siłę nacjonalistów. Smutna godzina dla świata, myślałem sobie właśnie, kiedy trafiłem na wypalone mieszkanie, w którym malował jakiś muzułmański artysta, za temat za każdym razem biorąc Stary Most. Osmalone ściany pokrywał wizjami przeszłości. Czasami młody człowiek spojrzał znad płótna, gdy chodziłem po przyciemnionym pokoju, przyglądając się jego prymitywnym wizerunkom mostu, który - jak głosi legenda - zbudowano z moździeży zmieszanych z białkami jajek. Na jego prace nie było ceny. Nie chciało mu się ze mną rozmawiać.
Wyszedłem na słońce. Było ciepło, wspaniałe babie lato, a mimo to drżałem. "Ten most", mówi Slavenka Drakulić, "pełen piękna i gracji, zbudowano by nas przeżył. Był próbą wyrażenia wieczności. Ponieważ był owocem indywidualnego tworzenia i powszechnego doświadczenia, przekroczył nasze indywidualne przeznaczenie. Martwy człowiek jest jednym z nas, ale most to na zawsze my wszyscy". Ten artysta z ciemnego mieszkania był zdecydowany zatrzymać dla siebie pewną wizję tej wieczności.
Podszedłem do trzech policjantów, którzy zatrzymali się przy stercie gruzu. Linia frontu przebiegała o pięćdziesiąt metrów od tamtego miejsca", powiedzieli mi, kierując mnie w stronę rzędu budynków, za którymi można już było chodzić bezpiecznie. Tam spotkałem tego brytyjskiego dziennikarza, którego poznałem w autobusie. Przebywał w Mostarze w imieniu jakiejś niemieckiej organizacji, chcącej wybudować tu ośrodek kultury. Gdzie miałby on być umiejscowiony, we wschodniej czy zachodniej części miasta? - musiał właśnie zdecydować. Ta zrównana z ziemią muzułmańska część Zachodniego Mostaru wydawała się być najlepszym miejscem.
Poprzedniej zimy niektórzy z obserwatorów otwarcia Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie dostrzegli ironię zawartą w tym wydarzeniu, bowiem jego przesłanie "Nigdy wię-cej" brzmiało właśnie wtedy gdy ludobójstwo znów miało miejsce, tym razem w Bośni. Pojawił się nieodparty dowód na nasze bezowocne wysiłki mające zlikwidować agresję. "A właśnie tutaj, w Bośni, międzynarodowa społeczność mogła coś zrobić - powiedział brytyjski dziennikarz patrząc na zrujnowane domy - "Wasz prezydent", powinien był powiedzieć Chorwatom: «Słuchajcie, nie będziecie należeli do Europy przez następne dwadzieścia lat, jeśli natychmiast nie przestaniecie strzelać». Nie podziałałoby to na Serbów, bo ich Europa nie interesuje. Ale Chorwaci mieli coś do stracenia. Oni chcą należeć do Zachodu. Przez Clintona upiekło im się. Powinno wystarczyć, żeby zapłacił za to następną kadencją, nie sądzisz?" Szliśmy dalej. Tam, gdzie Most Marszałka Tito łączył kiedyś brzegi rzeki, brytyjskie siły pokojowe właśnie kończyły budowę prowizorycznego połączenia. Ogrodzenie z drutu kolczastego okalało miejsce budowy, dźwigi unosiły stalowe elementy po obu stronach Neretvy. W ciągu trzech dni te oddziały potrafiły zbudować most wystarczająco wytrzymały, by udźwignąć TIR-y wyładowane żywnością i innymi humanitarnymi artykułami. Obserwowaliśmy jak kładą długi zielony stalowy element w poprzek rzeki.
"To tylko ćwiczenia przed następnymi Falklandami" - gorzko skonstatował dziennikarz - Armia brytyjska zbudowała tysiące takich mostów". Ale za chwilę się uśmiechnął. "A gdybyśmy tak musieli zbudować nasz ośrodek kultury w trzy dni? Możliwe to, czyż nie?".
Tej nocy leżałem w ciemności mojego mieszkania myśląc o chwiejnej linowej konstrukcji, która zajęła miejsce Starego Mostu. Idąc po niej, nie mogłem utrzymać równowagi, szczególnie wtedy, gdy jakiś bośniacki chłopak skoczył z niej do wody dwadzieścia metrów niżej - co było na Starym Moście wielowiekową tradycją kultywowaną przez przodków. Złapałem się liny, zawstydzony swą niezdarnością, bojąc się upadku. Stałem tam przez chwilę, podczas gdy starsi ludzie przechodzili obok mnie bez jednego fałszywego kroku. Pomyślałem sobie, że właśnie tak odbudowywane są więzy pomiędzy niegdyś walczącymi stronami; najpierw most prowizoryczny, który później zastąpiony zostanie trwałą budowlą. W końcu przecież Europejczycy zamkną swoje biura w Hotelu "Ero" i wyjadą. Ludzie ze Wschodniego i Zachodniego Mostaru będą musieli znaleźć sposób na wspólne życie.
Przypomniała mi się rozmowa sprzed roku. Jechałem do Dubrownika, znajdującego się przez trzy miesiące w oblężeniu JNA, która bezwzględnie zbombardowała jego piękne mury i ulice. Spotkałem tam wojskowego obserwatora UE, który zrobił na mnie wrażenie swoją mądrością i humanitaryzmem. Przewidywał, że następna Jugosławia będzie tu za pięćdziesiąt lat.
"Oni po prostu muszą żyć razem, czyż nie?"
Powiedziałem mu o znajomej nauczycielce z Vukovaru, młodej Chorwatce, kłócącej się ze swymi ciotkami o to, że handlowały kartkami bożonarodzeniowymi z serbskimi kobietami znajdującymi się w obozach dla uchodźców w Belgradzie. Ta nauczycielka nie mogła zrozumieć, dlaczego starsze kobiety nawiązują kontakty z wrogiem.
"Te bożonarodzeniowe kartki to najlepsza droga w przyszłość", powiedział obserwator. "Trwały pokój rodzi się tylko z drobnych gestów".
Z takich drobnych gestów powstają mosty. Wyobraźmy sobie odwagę tych, którzy jako pierwsi przekraczają jakikolwiek most; z czasem całe pokolenia będą go deptały, pozbawione żywej wiedzy o grozie poprzedzającej jego budowę. A fach humanitarystów, by użyć metafory, to budowanie mostów (w ten sam sposób ta metafora łączy odrębne obszary doświadczenia). Postawiłem jeden krok na tym moście. I jeszcze jeden. Słyszałem okrzyki radości dzieciaków pływających i opalających się pod mostem, a za chwilę już tylko wiatr.
Przełożył Tomasz Wyszkowski
Krasnogruda nr 6, Sejny 1997, Pogranicze.