1981
Wielokrotnie dawałem wyraz swemu przekonaniu, że miasto jest "prawdziwym" miastem tylko wtedy, gdy ma osobowość, swój psychiczny profil, swój wystrój, swój sposób obchodzenia się z samym sobą i ze światem zewnętrznym, z cudzoziemcami, naturą i całym otoczeniem oraz innymi miastami. Z wielu, niezliczoną ilość razy powtarzanych przyczyn, miasta powinny być czytelne i mądre, jak mądre księgi...
W każdej wielkiej powieści żyje przynajmniej jedno wielkie miasto. Może być też odwrotnie: w każdym wielkim mieście żyje przynajmniej jedna wielka powieść. Ja powieść-Sarajewo odczytywałem w chwilach spokoju i w rzadkich momentach poczucia własnej mądrości. Są szczęśliwe księgi, do których zagląda się tylko w chwilach szczęścia i przy całkowicie zdrowych zmysłach.
1976
A teraz niech mnie nikt nie przekonuje, że przesadziłem, gdy kiedyś powiedziałem, że miasto, każde miasto, a zwłaszcza niektóre, jest wyjątkowym punktem obserwacyjnym świata, albo zabawką wszech-wiedzy nie do zastąpienia! Zapisałem to, pamiętam dokładnie, po powrocie z Sarajewa. Być może coś, w jakiejś dalekiej dali, raz nareszcie dało się zobaczyć.
1974
Gdzieś między warstwą widzenia i warstwą rozumienia, gdzieś między rzeczywistym obrazem świata i światem idei, znajdowało się miasto Hurqaliă, szyitski rywal manichejskiej Terra lucidea. Pewien stan początkowej transcedencji, zlokalizowany gdzieś w dziedzinach obrazów filozoficzno- poetyckich, wziął na siebie ornat miasta, aby wyrazić się bez reszty. To platońskie wyobrażenie wskazuje na surową prawdę, że miasto, zwyczajne miasto, ale i pewne szczególne miasto wybrane, mogło być jednocześnie szanownym zjawiskiem z tego świata, a także modelem poznania, pomocą naukową, poświęconym narzędziem, narzędziem dla zrozumienia świata.
Punkt obserwacyjny jest teraz zburzony, narzędzie złamane... poświęcone narzędzie Logosu.
1975
Przypuszczam, że wiele osób zna nasze trochę niezwykłe przysłowie: Do miasta, gdy chcesz, z miasta - gdy puszczą. Myślę, że jego sens dobrze kojarzy się z innym figlarnym, orientalnym hasłem: Łatwo wejść do Szirazu, lecz nie puszczą cię od razu! W wielu starożytnych miastach na Bliskim, Średnim i Dalekim Wschodzie "znać drogę" stanowiło warunek, bez spełnienia którego nie można było poruszać się po mieście. Wagę znajomości drogi można było zatem, fizycznie, poprzez różnego rodzaju zbłądzenia, odczuć i zrozumieć. Jednak wyrażenie "znać drogę" trzeba też rozumieć jak przenośną wskazówkę. Mowa tu o metafizycznej propozycji, która nie tylko w Oriencie, lecz i na Zachodzie, przez wieki żywiła i czarowała w licznych fantazjach o nieznanym mieście - Labiryncie, jak też o cudownych skarbach wiedzy, które się ukrywają w jego centrum. Warto było widzieć jak dojść do centrum, a także jak wyjść... Idea nostalgicznej nadziei!
Teoria labiryntu zna tajemnice, które umożliwiają poruszanie się, przechodzenie i wychodzenie z najbardziej skomplikowanych konstrukcji labiryntowych. Zamknięte labirynty, bez wyjścia, bez nadziei - nie istnieją. Telewizyjne wiadomości z Sarajewa, co wieczór, odkrywają coś wręcz przeciwnego: miasto-labirynt, z którego nawet teoretycznie nie można wyjść.
1974
W bliższej i dalszej przeszłości, miasta bardziej niż dziś, potrafiły pokazać się z jak najlepszej strony, a sprzyjały temu liczne i znane od wieków środki - od wybrania cudownego położenia aż do nadania cudownej nazwy. Gdy, na przykład, odczytamy nazwę miasta perskiego Yezdi-ghara, to z pewnością przypomnimy sobie Ptaki Arystofanesa. Pozostaje tylko zgadywać, czy mamy do czynienia z odnowioną wersją ducha antycznej utopii, czy z a priori fascynującym językowo obrazem, którego sens rozciąga się w jakimś, kto wie jakim, innym kierunku...
Dopisuję nową serię skojarzeń: miasto ptaków... zabita utopia, miasto martwych ptaków. Zauważyłem wczoraj na ekranie martwe ptaki pod platanami.
1974
Podróżnicy z ubiegłego wieku, którzy z celem albo bez celu, dniem i nocą, wytrwale błąkali się po Bliskim Wschodzie, mieli sposobność zauważyć pewne zjawisko, które dla nas obecnie jest nie do końca zrozumiałe. Mowa tu o pewnym dziwnym stanie złudnego nieistnienia, który towarzyszy miastom pogrążonym w głębokim śnie. Mówią: ciemności jak smoła; gęsta cisza; ani szumu, ani szelestu; ni oddechu; ni świetlika, ni jednej nawet iskierki. Pies nie zaszczeka, kogut nie zapieje. I cóż wtedy podróżnicy przeżywali, jakie wnioski zapisywali? Między innymi i to, że miasta pogrążone w absolutnym śnie przypominają im martwe miasta, nekropolie. Dziwne wrażenie mogło być wzmocnione faktem, który podróżnicy i autorzy dzienników z podróży musieli znać, tym mianowicie, że każde miasto islamskie tamtych czasów było jednocześnie miastem żywych i umarłych, ponieważ domy i groby bardzo często i bez przesądów znajdowały się na tych samych, luźno zamieszkałych obszarach.
Gdy widzę chowanie zmarłych na działkach albo na wyschniętych, starodawnych skwerach przekształconych w miejskie cmentarze, albo na "wolnych przestrzeniach" w stylu Le Corbusiera, nie mogę tu nie wspomnieć raportu Pierra Lhotti o identycznej kohabitacji żywych i martwych. Starożytna zasada została przywrócona.
1974
Nekropolia jako miasto, u bram miasta, jest motywem dobrze znanym archeologom. Jednocześnie jest to i propozycja: czyż nie wygląda to jak miasto - symbol przeniesione do architektury pogrzebowej i wykute w kamieniu, jak swego rodzaju przysięga, przysięga na wierność miastu aż do grobu i poza grób? Obraz miasta z tej strony stając się obrazem z tamtej strony rozszerza sens ukrytego przesłania. Warto umieć wejść do miasta, warto umieć wyjść z miasta, a przy wyjściu warto wspomnieć z wdzięcznością, choćby i przy Dolnej Bramie...
Ludzie, duże dzieci, niegdyś potrafili zbudować nekropolie podobne do małych miast. Budowali je zwykle od zewnętrznej strony monumentalnych bram miasta. Teraz na naszych oczach, jedno wielkie miasto staje się wielką nekropolią, a wyjść z miasta można jedynie przez sarajewskie "Dolne Bramy", które prowadzą do uroczystej ciszy podziemi.
1980
Dopóki jakieś miasto obejmujemy i opanowujemy swoją wyobraźnią, dopóty jest ono miastem, naszym miastem i, powiedzmy, naszymi stronami rodzinnymi. Dlatego pojęcie "strony rodzinne", tak samo jak i pojęcie "miasto", jest dla mnie o wiele bardziej złożone niż określenie przynależności lokalnej. Każde miasto, rozumne i piękne, miasto, które jeszcze strzeże swojej godności, może być moim rodzinnym tylko wtedy, gdy moja myśl dotrze do niego. I odwrotnie, albo to samo oglądane z drugiej strony: moja myśl - jedyne moje strony rodzinne.
Moja myśl dawno dotarła do Sarajewa, do Mostaru, do Vukovaru, tam spotkała się sama ze sobą, zadomowiła się, a teraz, nagle, spłonęły moje rodzinne strony, spłonęła myśl.
1974
Gdybym ja, jak Robert Burton, zdecydował się napisać książkę Anatomia melancholii, z obowiązku opisałbym jak z licznych cząstek miast, które widziałem rozproszone, albo których w ogóle nie widziałem, lecz je bez widzenia kochałem, wytrwale, przez całe lata, przez dziesiątki lat, starałem się złożyć jedno "swoje" miasto. Tę grę rozpocząłem na przełomie lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych, dzisiaj, na podstawie zachowanych szkiców, mogę jedynie wyciągnąć wniosek, że właśnie w tych czasach miasta gwałtownie się zmieniały. Cząstka po cząstce znikały drogie obrazy, znikały z mojego pola widzenia. A ja sam, chyba korzystając z jakiejś odwrotnie nastawionej techniki, staram się powstrzymać strach przed myślą, że wszystkie miasta, wszystkie kochane miasta - z łatwością można zburzyć...
Gdzież jest teraz to moje melancholijne, osobiście skomplikowane miasto? Zostało zburzone, bez wątpienia, gra została przerwana, metafizyczny eros zgasł.
1980
Problem bardzo łatwo i lekkomyślnie można sprowadzić do znanych spekulacji typu makrokosmos, albo Wielki Świat - Mały Świat. Tylko wtedy, gdy trochę bardziej wgłębimy się w takie rozważania, dojdziemy do tego, już znacznie bardziej złożonego i tajemniczego, wiecznego przekonania człowieka, że całość, jak i sam człowiek jako jednostka, są przyczynowo związani łańcuchem magicznych analogii. W tym łańcuchowym powiązaniu miasto znalazłoby się gdzieś w samym środku pomiędzy człowiekiem i kosmosem, a zatem, można by je jednocześnie rozumieć jako mały kosmos i jako bardzo wielkiego człowieka. Idea niezwykła, starożytna, ale w istocie zupełnie rozumna, i ja, w swoim najgłębszym przekonaniu, wierzę w jej zasadność: ja jestem małym miastem, a miasto jest jednym wielkim JA. Bowiem, jeżeli tym nie jestem, i jeżeli tak nie jest... to - czymże jesteśmy?
Czym jesteśmy i gdzie jesteśmy rozbici na drobniutkie cząsteczki? Albo prościej: zabite miasto - moje popioły.
1974
Przypominam sobie pewną obsesyjną metaforę z okresu, który lubię nazywać własną prahistorią. Przenośnia brzmiała: "Miasto odbija się w człowieku jak w wodzie". Jej sens jest niewątpliwie trudny do zrozumienia i dziś sam nawet nie do końca wiem, co chciałem przez to powiedzieć. Jednak przypominając to powiedzenie mógłbym wywnioskować, że moja podróż do Miasta zaczęła się dawno i trwała nieco dłużej, a podróżowałem dniem i nocą. Na podstawie tej gry słów mogę stwierdzić też, że jeżeli miasto rzeczywiście odbija się w człowieku jak w wodzie, to i ja, jako istota ludzka, nawet jako jednostka biologiczna, w każdej swojej cząsteczce noszę odblaski jego obrazu forma urbis. W każdej mojej komórce świeci jakieś małe, zupełnie małe miasto, drobniutkie jak niewidzialne ziarenko.
W dzisiejszej wersji notatka brzmiałaby: "W każdej mojej małej komórce przeświecają odrobiny zburzonego miasta", albo - raz jeszcze - "zabite miasto - mój popiół".
1980
W teorii stylów twierdzi się, że kolumna dorycka ma proporcje zgodne ze wzrostem młodego mężczyzny, natomiast kolumna jońska ma proporcje zgodne z idealnymi kształtami wyobrażonej młodej kobiety. Zwykła maksyma, że każda kamienna kolumna ukrywa w sobie zamkniętego człowieka, przypomina antropomorficzne obsesje antycznego budownictwa. Idąc dalej można by powiedzieć, że gdyby zbudowano gdzieś nieznane nam, lecz doskonałe miasto, to z zewnątrz, architektonicznie będzie ono stanowić idealny diagram zmniejszonego kosmosu, natomiast wewnątrz będzie skrywać postać człowieka! Ileż wytrwałej, systematycznej wyobraźni trzeba było, aby miasto wymyślić jako budowlę podobną do człowieka, jako budowlę-parafrazę.
Czy mamy do czynienia z przypadkiem? Plan zburzonego Sarajewa, na tyle, na ile da się zestawić z cząstek oglądanych w telewizji, bez wątpienia, przypomina rzuconego na ziemię w kotlinie człowieka, który ciągle jeszcze w męce walczy, aby unieść głowę.
Przełożyła Krystyna Bąk
* Tekst napisany dla sarajewskiego "Oslobodjenija" (styczeń 1993), opublikowany następnie w książce Grad i smrt.
Krasnogruda nr 6, Sejny 1997, Pogranicze.