* * * 
w drodze po pniu w górę mrówka spotkała mrówkę, w drodze po 
pniu w dół. był sierpień. bez deszczu, że w lasach wysychał 
nawet mech. i pająk kołysał się wśród pajęczyny pod pachą ukrzyżowanego. mój 
boże, co wszystko przez dzień powynosiliśmy w cień orzechu! w sweterku zaś, który 
został na ławce przez noc, jeszcze przez cały poranek zachował się chłód. również 
jedliśmy na zewnątrz, ze świeżym, cienistym powietrzem na stole. fasola 
szybko zwijała się i wyrastała ponad tyczki, i gdykolwiek ktoś wszedł przez 
kuchenne drzwi, kulki w zasłonie uderzały jak podczas gry bilardowej. 
po tamtej stronie szosy prażyło się w słońcu samotne szkolne boisko, z rzadką, 
suchą, zdeptaną trawą przed bramką i gdy znów dopiero wieczorem podniosłem 
rolety w sypialni, ze słodkim poczuciem ulgi przypomniał mi się październik - 
październik, kiedy lato jest jeszcze tylko w południe, jeszcze tylko na godzinkę, półtora. 
* * * 
jeszcze przed miesiącem podwójna w czarnym i białym, a teraz już cała w nieśmiałej 
zieleni, ta czereśnia, którą, wędrownik przez pory roku, wymawiam ponownie 
wędrownik, który zupełnie nie wiem, czy jeszcze kiedyś ją ujrzę, tu, w tym 
powietrzu, wymytym jak szyby na wielkanoc. nie, nic nie mówimy do siebie 
tylko wymieniamy spojrzenia, tylko uśmiechamy się w cichej podzięce, że w taki sposób 
razem zbliżamy się do chwili, gdy droga ta, wijąca się wśród porannych 
lekkości i wieczornych lęków, skręci w ciemności, gdzie już nie 
będziemy mogli wskrzesić sobie światła na końcu zapałki. jak mi słabnie 
intensywność przeżycia, mówi potem i patrzy w dal, w ten słoneczny 
blask, patrzy tymi samymi oczami, które będą kiedyś pogrzebane w ciemnościach, pod 
niskim sklepieniem trumny. i zmierzch zapada. o, jasnozielone traw przeświecanie! 
o, ciche zapachy kwiatów! lada chwila zapalą się konstelacje miast i wsi. 
* * * 
ma incredibile, pomyślałem, afroamerykanin, na piazza san marco, 
w słomianym kapeluszu gondoliera z czerwoną taśmą! gdy potem pędziliśmy w kierunku 
udine wśród winnic w równinie, trochę melancholijnych, jak po prostu 
bywa melancholijna równina, wanda zapytała mnie, czy w poprzednich 
czasach, gdy czas płynął wolniej, ludzie również wolniej myśleli. 
tuż nim wbiliśmy się w stromiznę, szosa prostopadle zawróciła nas 
w kierunku słońca i tolmezzo, a potem przez santa croce zjechaliśmy do 
alpejskiej krainy austrii. jedna krowa czochrała sobie szyję o pień, druga 
poiła się ze starej wanny, cielaczek zaś brykał wokół 
z poziomo podniesionym ogonem. ale potem znów wspięliśmy się w górę, 
przez heilegenblut z dzwonnicą - zaostrzonym ołówkiem, a potem znów 
zjechaliśmy, w dół, do gollingu, i przenocowaliśmy w chałupie z gankiem, a następnego dnia 
salzburg, klimt, dreifaltigkeit i kawa w café mozart oczywiście. aber 
unglaublich, pomyślałem, ci ludzie, ci austriacy, są przecież tak 
nieznośnie podobni do nas, że jest wręcz nieznośnie, że nie mówią po naszemu! 
Przełożyła KATARINA ŠALAMUN-BIEDRZYCKA
Krasnogruda nr 6, Sejny 1997, Pogranicze.