Głębokie - wieś rycerzy spod Grunwaldu - to właśnie lektura tej książki rozbudziła moje zainteresowanie wioską. Można więc powiedzieć, że to źródło miało charakter inspirujący. Książkę wypatrzyłem w sklepie spożywczym w Głębokiem. Napisał ją Karol Rodzinka, ukazała się w 350 egzemplarzach, opowiada o wiosce. Przez miejscowych została przyjęta raczej dobrze, choć wytykają jej sporo błędów. W książce autor sugeruje, że najbardziej zasiedziałe rodziny są potomkami Litwinów. Nikt w wiosce o niczym takim wcześniej nie słyszał. A ponieważ Litwinów myli się tu z Rusinami, których Głęboczanie nie lubią, więc na tę historię reagują stanowczym: „Nieprawda!” Dwie osoby miały poważniejsze pretensje. Pierwsza to były komendant Okręgowej Straży Pożarnej. Przez lata prowadził kronikę straży pożarnej w Głębokiem, której to pan Karol poświęcił w swojej książce obszerny rozdział. Rzecz w tym, że pisarz korzystając z kroniki, zapomniał umieścić w przypisie informację, kto przez lata kronikę prowadził. Komendant się wściekł. Pan Karol umieścił więc odpowiedni przypis w erracie, ale kwas został. Tymczasem po ostatnich wyborach komendant został senatorem. W ocenie pana Karola istnieje więc niebezpieczeństwo, że wykorzysta swoją funkcję, by się zemścić i zablokować dalsze wydania książki o Głębokiem. Pretensję miała też krewna niedoszłego przedwojennego jeszcze posła, którego historia została opisana. Pan Karol otrzymał od niej cięty list (oj cepie tylko w pysk). Babcia H. wprawdzie pretensji nie miała, była jednak rozgoryczona, że w książce, i tak będąc niemłodą, została postarzona o dziesięć lat.
Babcia X.
Czerpanie z tego źródełka dawało mi największą przyjemność.
Mieszka sobie pod lasem. Właściwie na uboczu wioski i dziejących się w niej spraw. Ale ponieważ kiedyś u jej ojca wieczorami schodzili się mężczyźni i dużo rozmawiali, o historii wioski wie sporo. Ulubionym tematem historycznym Babci X. jest skrzydlate wojsko króla Jana III. Potrafi z pamięci odczytać list, który widziała kilkadziesiąt lat temu, a nie pamięta, że jej syn się zestarzał i umarł. (Myśli, że pojechał do Niemiec zabawić się z dziewuchami). Mieszka sama i słabo sobie radzi. Nigdy o siebie nie dbała. Na starość zupełnie się zapuściła. W jej włosach zamieszkały robaki.
Babcia Y.
Była źródłem najstarszym. Dożyła prawie setki. Miała bardzo udaną starość. Rodzina odsunęła od niej wszelkie troski. Jakby się dowiedziała, że jej dzieci poumierały, toby pewnie umarła z rozpaczy. A czasy są teraz trudne. Z robotą krucho. Z jednej renty nierzadko żyje kilkupokoleniowa rodzina.
Rodzina Babci Y., choć sama o tym nie wie, jako jedyna w wiosce ma udokumentowany rodowód. Dwa lata temu odbył się w pobliskim Miasteczku zjazd członków rodziny, której nazwisko nosi Babcia Y. Z materiałów propagandowych przygotowanych na zjazd wynikało, że rodzina korzenie ma ruskie. Ale szybko się spolonizowała i już w XII wieku uzyskała tytuł szlachecki i herb. Skoligacili się z Jagiełłą, poprzez królową Elżbietę i z Zygmuntami, poprzez królową Bonę. W materiałach uwzględniono mieszkańców Głębokiego, jako członków rodziny, ale zaproszeń na zjazd nie otrzymali.
Babcia Z.
Ma nieśmiałe ręce, które składa na kolanach dokładnie tak, jak jej matka na zdjęciu sprzed czterdziestu laty. Żeby jakieś zdarzenie zapamiętała, musi ono bezpośrednio dotyczyć jej samej albo kogoś z bliskich. Parę dni temu Oleg, Ukrainiec, który przyjeżdża do wioski na handel, sprzedał jej synowi trefne papierosy. (W pudełkach zamiast papierosów była tektura). Babcia Z. uważnie obejrzała paczki, a ponieważ dostrzegła na nich banderolę, więc wierzy, że winna oszustwa jest fabryka, a nie Oleg; w konsekwencji do Ukraińca żadnej pretensji nie kieruje.
Uważa siebie za osobę grzeszną, więc raczej szykuje się na czyściec. Ale jednocześnie wątpi, żeby ten, co oszukał jej syna na papierosach, miał ostatecznie trafić tam, gdzie i ona. I właśnie tą wątpliwością uzasadnia tezę o istnieniu piekła.
Od lat część swojej skromnej renty przeznacza na budowę bazyliki w Licheniu. Trzy razy do roku dostaje od ojców marianów list z numerem konta i prośbą o wsparcie. Pieniądze posyła dwa razy do roku, w kwietniu i październiku, ponieważ w maju i listopadzie zakonnicy modlą się w intencjach wskazanych przez ofiarodawców (tak za żywyma jak martwyma). Uważa, że warto wspierać inwestycje, które służą Bogu, bo Bóg będąc pod ich wrażeniem, wynagradza ludziom w inny sposób. (Pan Karol głośno powątpiewa, by Bóg oceniał człowieka po takich wybrykach). Za wspieranie Lichenia Babcia Z. otrzymała „dyplom wdzięczności” (...serca nasze niech przepełnia radość i satysfakcja, że nasze słabe ręce wybrał Bóg do stworzenia tak wspaniałego dzieła).
Dziadek W.
Zamieszkuje w wiosce najnędzniejszą chatę. Dwa łóżka, stół, krzesło, kuchnia węglowa. Było jeszcze radio, ale zapomniał kiedyś chatę zamknąć i dzieciaki pewnie ukradły. W chatce wzorowy porządek. Do kościoła nie chodzi, bo nie ma porządnych butów. Chętnie i dużo pije. Jak popije, zaczyna rozrabiać, więc ze trzydzieści lat swojego sześćdziesięcioletniego życia spędził w więzieniu. Był źródłem otwartym, ale skąpym. (Ja słyszał ten farmazon, że tu zabili księdza, ale nigdy mnie to nie interesowało). Coś wiedział o czasach wojennych. Przy każdym spotkaniu oferuje raczej ciekawsze tematy, niż historia.
Punk
Przyjemny, bardzo chciałby pomóc w zbieraniu materiałów o wiosce, ale niestety wiadomości na to nie pozwoliły. Współczesny młody człowiek - mówi o nim pan Karol. Tomek znajomość ze mną zaczął od dwóch pytań: w jakich kręgach się obracam i jakiej muzoli słucham. On trzyma się punków i słucha zespołu Apatia (Mój świat w różnych kolorach / czarny i biały / ale zawsze w różnych kolorach - cyt. za Tomkiem). Sam, jak wspomina, zaczął kiedyś na koncercie mordę drzeć, więc go chcieli zwerbować na wokala, bo innych talentów muzycznych mu brak, ale się nie zgodził. Swoją zawodową przyszłość wiąże z niedawno poznanym na squocie niemieckim punkiem, którego ojciec jest rolnikiem i obiecał mu pracę na czarno w Niemczech. Pan Karol przewiduje, że Tomek szybko się Niemcowi znudzi, a wtedy chłopak uwije gniazdko gdzieś na jednym z europejskich dworców i będzie sobie wieczorami nucić ludową przyśpiewkę:
Posłali mnie na wesele -
tom poszedł
Posadzili gołą dupą na oset
A ja zamiast na weselu używać
Musiałem se z dupy oset dobywać
Hej...
Pan Karol
Któregoś wieczoru mnie odwiedził, sparł tyłek o stołek przy kuchennym stole i opowiedział swoją historię. Urodziło się ich dwóch, Karol i Zenon. Bliźniacy. Mieli jeszcze starszego brata i siostrę. Żyli z półtorahektarowego pola. Kiedyś ojciec miał sen. Śniło mu się, że najstarszy syn, Bronek, był rżnięty na tartaku piłami. Ojciec prosił we śnie: Wzięlibyście Zenka, bo niewykształcony, a na Bronka tyle pieniędzy dałem, żeby go na tokarza wykształcić. Wzięli więc Zenka. I jak go zaczęli rżnąć, to w ogóle krwi nie było, tylko coś jakby sos. Po latach sen się sprawdził. Zenka do nauki nie ciągnęło. Bez wzajemności kochał pewną mężatkę. Któregoś dnia jej mąż pojechał do lasu po drzewo. Zapakował na wóz duży pień. Wóz się przechylił i chłopa zgniótł. Zenek zaproponował wdowie małżeństwo, ale wdowa odmówiła i poszła za księdzem na kucharkę. Wlazł więc na słup wysokiego napięcia i wepchnął sobie druty pod pachy (trzy tysiące
wolt). Nie było krwi. Tylko mu wypaliło płuca i coś jakby sos z niego wyciekał. Zmarł po kilku godzinach.
Pan Karol: - Ja dziękuję Polsce Ludowej, bo dała mi chleb do ręki i wykształcenie wyższe. Dla mnie było super. I było stypendium.
Po studiach był instruktorem powiatowego Związku Młodzieży Wiejskiej w Sanoku. Do południa pracował w biurze. Po południu jeździł po wioskach i organizował wiece młodzieżowe. Po roku zrezygnował - był już za stary na agitację wśród młodzieży.
Pracował w szkołach rolniczych, potem w Zakładzie Hodowli i Unasienniania Bydła. Oceniał krowy zarodowe w całym powiecie. Jeśli krowa okazywała się zarodową (matką byków), to ją wysyłał na inseminację do Zimnej Wody.
Od buhaja pobiera się nasienie za pomocą bodźca elektrycznego. Potem nasienie dzieli się na sto porcji, a każdą porcję rozcieńcza w wodzie destylowanej. Potem trzeba poczekać, aż krowa zacznie się latać. Gospodarz pozna. Krowa zaczyna się kręcić, czegoś by chciała, robi się humorzasta, fuka. Jedną porcję zasysa się do długiej pipety. W prawej ręce trzymamy pipetę, na lewą zakładamy długą gumową rękawicę. Sięgamy lewą ręką do odbytu. Ale żeby móc lepiej uchwycić szyjkę maciczną, wcześniej wydobywamy kał. Kiedy lewa ręka zanurzona w odbycie uchwyci odpowiednio szyjkę maciczną, prawa wprowadza ostrożnie pipetę i wstrzykuje nasienie. Z jednego wytrysku buhaja otrzymuje się sto porcji. To jest niesamowita oszczędność nasienia.
Kiedy przeszedł na wcześniejszą emeryturę, zabrał się za zbieranie materiałów o Głębokiem. Napisał książkę. Rozwiązał zagadkę liczby 44 (jest to liczba republik, na które rozpadnie się Związek Radziecki). Próbował wieszczyć. Jego zdaniem ben Laden to antychryst, zrodzony z prostytutki, która stu chłopów miała na sobie. On wojny nie wywoła. Jego misją jest spowodować taki zamęt na świecie, że ludzie sami się zaczną mordować. Świat spłonie w temperaturze atomu. Człowiek będzie szukał człowieka. A kiedy go znajdzie, to go zje! Wrzuci do kotła, przyprawi i zje - taki będzie głodny. Tylko Polska się uratuje. Odbierze Turcji Istambuł. Będzie sięgać od morza do morza. Stanie się stolicą świata, a obce ludy będą się uczyć języka polskiego. Wtedy Żydzi nawrócą się na wiarę chrystusową.
- I przychodzi w życiu człowieka taki moment, kiedy idąc do wersalki, żeby położyć się spać, trzeba ominąć żonę, która leży w trumnie. A żyć trzeba dalej, choć życie nie układa się jak dawniej.
Kiedy tak o sobie opowiadał, niespodziewanie zasnął. Po chwili się przebudził: - Co się urodzi, chce żyć. Czym starsze, tym bardziej chce żyć. I zaczyna się bać...
Znów zasnął. A kiedy się przebudził, poszedł do domu. Zostałem sam w domu, którego wszystkich pokoi jakoś nie było wcześniej okazji obejrzeć. Pomyślałem, jak wystraszona musi być osoba, która tak szumi. Na dworze wiatr zaczął się pierunicznie szarpać. Coś stuknęło w sąsiednim pokoju i to tak wyraźnie, że zaopatrzony w kij w jednej ręce a świecę w drugiej poszedłem rzecz zbadać. Nikogo nie było. W rogu pokoju tulił się jeno do ściany lastrykowy nagrobek.
CZĘŚĆ DRUGA - HISTORIA
Szlachcice
Z całą pewnością pierwsi w okolicy nie byli ani Polacy, ani Rusini. Pierwszy był Hun, który lubił pieniądze i od tego zamiłowania nazwano go Mymun. Trafił w Beskidy, kiedy ścigał jakiegoś Rzymianina, żeby go złupić, czy też ubić z nim inny interes. Ponieważ Mymun w okradaniu przejeżdżających tędy kupców zwąchał lepszy zarobek, więc Rzymianinowi odpuścił i został.
Jeśli jednak nie liczyć Huna, którego postać dla tych stron miała przecież charakter epizodyczny - na szczęście - to pierwsi byli jednak Polacy, a właściwie jakieś nasze plemię (Lechicy, Lędzianie, czy cholera wie kto, dość że jeszcze poganie), choć trzeba przyznać, że w tych stronach nie utrzymali się długo. Zostało po nich święte drzewo, które niedawno podpaliły dzieci, tak że umarło i trzeba je było ściąć.
Dopiero po nich przyszli Rusini. Zaludnili wszystkie okoliczne wioski, z wyjątkiem Głębokiego, gdzie kilka wieków później zamieszka polska szlachta, którą polski król wygna za to, że mu się przeciwstawi. (Za karę kazał nam żyć w tej dziurze na tej podłej ziemi jak chłopi). Najpierw wygnani szlachcice na jednym z okolicznych wzgórz zbudują wspólną chatę, a po tym, jak napadną na nich Beskidnicy, uciekną głęboko w niedostępny jar i tam już każdy sam się pobuduje. Z czasem w Głębokiem pojawią się hrabia i ksiądz, między którymi będzie dochodziło do utarczek i na których trzeba będzie wiele pracować.
Utarczka
Za króla Augusta była taka moda, że panowie to arianie. Hrabia też się zwąchał z arianami. Czytał książki, tak jak dziś to robią jehowy. A w książkach tych Luter napisał, że katolików, którzy sprzeciwią się jego tezom, można zabić. (Wiadomo, Luter to Niemiec).
W tym czasie do hrabiego chodził na pogawędkę ksiądz, którego hrabia zaczął nawracać na Lutra. A że ksiądz nie chciał, to się hrabia wkurwił. Wziął dwóch parobków i ich namówił, żeby wieczorem, jak ksiądz będzie odmawiał brewiarz w ogrodzie, nieco go potarmosili za sutannę. Dał im dobrze popić z litrowej butelki. Poszli, wyrwali z płotu sztachety i obili księdza. A że ksiądz był człowiekiem starszym, to zachorował i za trzy dni umarł na zawał. Morderstwo wykorzystał ksiądz dziekan z Miasteczka, który nagadał biskupowi, że to Głęboczanie zabili księdza (co było nieprawdą), za co biskup zniósł parafię w Głębokiem, powiększając parafię księdza dziekana.
A hrabiemu zaczęły się śnić koszmary. Żona mu zachorowała na chorobę, której nawet najwięksi specjaliści nie potrafili rozpoznać. Byki zdychały. Zamiast zboża rosły chwasty. Nie wiodło się. Wyjechał więc w czorty. Gdzieś tam przyśnił mu się anioł, a może nie anioł, dość że coś mu tam do ucha gadało. Chyba anioł? I mówi: Jak zmienisz wiarę, odbudujesz kościół, to będzie ci się wiodło. Hrabia opowiedział żonie sen, a żona uprosiła go, żeby wrócili, bo już miała ochotę, żeby im się zaczęło wieść. Wrócili, wychrzcili się na rzymokatolików, odbudowali kościół i zaczęło im się wieść.
Powodzenie
Złota rzeka, nazwana tak od żółtego koloru wody, płynęła przez wioskę od zawsze. Jednak dopiero pod koniec XIX wieku stwierdzono, że w rzece jest ropa. W ślad za tym stwierdzeniem niezwłocznie przybył do wioski Łukasiewicz, z wynalezioną przez siebie lampą naftową. Skontaktował hrabiego z Jasińskimi, w których majątku też była ropa. Tam był kawaler, tu panna. Zbudowali pierwsze na świecie szyby naftowe. Hrabia pieniądze na inwestycje uzyskał ze sprzedaży ziemi; resztę miała zapewnić spółka z Anglikami. Była to jednak taka spółka, że kapitał obcy miał większość udziałów, dlatego pracujący w kopalni robotnicy nie byli jej życzliwi. Na dyrektora Anglicy wzięli Podoskiego. Ten jednak szybko zniechęcił się do nowej pracy. Przeszkadzały mu dwie rzeczy - niskie zarobki, co wynikało z tego, że złoże okazało się drogie w eksploatacji, przez co i mało dochodowe; nie pasowało mu też siedzenie na zapadłej wsi. Znalazł więc sobie robotę w Miasteczku i napisał dla Anglików raport, że w Głębokiem ropy już nie ma. Anglicy zwinęli się do Drohobycza, Podoski do Miasteczka, a hrabia próbował jeszcze jakiś czas ciągnąć interes z ropą, bo po sprzedaniu ziemi żył tylko z kopalni. Była praca, nie było luksusu. Rower sobie ktoś kupił, zegarek, lepsze ubranie i wszystko. Hrabia uciułał na posag dla trzech córek i jednego kopyloka. Brat hrabiego nic nie uciułał. Taki to był gówniany interes.
Kopylok
Kopylok to dziecko zrodzone poza małżeństwem. Hrabia miał w wiosce kochankę, którą nazywano Pańską Hanką. I miał z nią kopyloka - Karolinę. Bardzo o nie dbał, o Hankę i Karolinę. Dał im drzewo na chatę. Dał trochę ziemi. A kiedy był stary, opuścił dwór i u nich zamieszkał. Nieślubną córkę wydał za organistę.
Organista
Ten młody, zdolny człowiek miał wielkie umiejętności manualne. Wytwarzał biżuterię. Reperował skomplikowane mechanizmy. Przybywali do niego ludzie z całej okolicy. I otóż, ów zdolny młodzieniec skumał się kiedyś z Żydóweczką z Sieniawy. Postanowili fałszować pieniądze. Żydóweczka dostarczyła surowce: papier i farbę w dwunastu kolorach. Podrobione przez organistę pieniądze były identyczne jak prawdziwe. Nie umiał tylko podrobić znaku wodnego. I właśnie przez to wpadł, niestety. Ponieważ nie udało mu się jeszcze wprowadzić fałszywych banknotów do obiegu, tak więc cały proceder nie spowodował większej szkody dla państwa i zdolny młodzieniec w więzieniu długo nie zabawił.
Zenon
Zenon to był ten brat hrabiego, który nic z ropy nie uciułał. Przelumpił majątek i poszedł mieszkać do baraku na kopalni. Dobrze był biedny. Żeby nie zdechnąć z głodu, hodował świnię. W lesie porobił grządki. Z tego wszystkiego wstydził się ludzi. Znalazł więc sobie psa i ten pies z koszykiem na szyi chodził mu robić zakupy.
Bohater
Z żoną mu się nie ułożyło, była to bowiem kobieta brzydka i nieumiejąca się zachować. Tymczasem on potrafił czytać i pisać, i jako taki uchodził za człowieka wykształconego. Za wynagrodzeniem pisał ludziom urzędowe pisma. Rusinom z Sieniawy załatwiał pracę w Ameryce. Choć brał pieniądze, nigdy nikomu nie pomógł, za co go Rusini szczerze znienawidzili. Był z wioski, ale że liznął trochę szkoły, to z wioską nie trzymał. Uczynił się panem. Miał takie nazwisko jak hrabia z Miasteczka.
Jeszcze przed wojną uroił sobie, że zostanie posłem na Sejm z ramienia PSL „Piast”. Uparł się i tak długo zadręczał wioskę, aż poparła jego kandydaturę. Oczywiście, że nie mógł zostać posłem, bo miejsca na listach wyborczych były mocno obsadzone przez jego partyjnych kolegów, ale jakoś niezręcznie im było tak wprost mu odmówić. Postanowili go zniechęcić, żeby sam zrezygnował z pomysłu kandydowania. W tym celu zaproponowali, żeby w zamian za popieranie jego sprawy, fundował partyjne przyjęcia. Od razu się zgodził. Sprzedał trochę pola, parę byków. Fundował wszystko, co chcieli i wcale się nie zniechęcał. Partyjni koledzy zażądali więc, żeby założył odpowiednio zasobne konto w banku, bo poseł nie może przecież nic nie mieć. I to nie było dla niego problemem. Zastawił gospodarstwo, a na brakującą kwotę zaciągnął kredyt u Żyda na lichwiarski procent. I właśnie wtedy jakiś nieżyczliwy człowiek doniósł partyjnym kolegom, że nasz bohater ma nieumiejącą zachować się żonę, którą w czasie wizyt kolegów ukrywa przed nimi w oborze. Partyjni koledzy przyjechali więc niby w odwiedziny i niespodziewanie, ale stanowczo, zażądali, żeby im żonę pokazał, bo przecież poseł musi mieć nie tylko konto, ale i odpowiednią żonę. Po ich wyjeździe pobił żonę tak, że jeszcze długo chodziła posiniaczona, ale co to mogło zmienić? Zrezygnował. Jeszcze wiele lat spłacał kredyty zaciągnięte na partyjnych kolegów. A ponieważ udało mu się przed śmiercią tych spłat dokonać, dlatego można powiedzieć, że był swego rodzaju bohaterem.
Rodzina jednak utrzymuje, że nigdy żony nie uderzył, a o tej ostatniej, że potrafiła się zachować.
Wierszyki
Polacy z Głębokiego dokuczali Rusinom z Sieniawy:
A Rusiny Kapucyny poimali suku
uwiązali u drabiny, całowali w dupu.
Rusini nie pozostawali dłużni:
Głęboczanie Huki, siedzą popod buki
nie mają roboty, pieką zdechłe koty.
Z tym brakiem roboty to była trochę prawda. Jak upadał interes z kopalnią, za zarobkiem trzeba się było rozglądać aż w Ameryce. A i z tymi kotami coś było na rzeczy. Przed polowaniem Głęboczanie piekli je na przynętę.
Natomiast, czy prawdą jest to, co Głęboczanie śpiewali o Rusinach, to już dziś trudno ustalić.
Bieda
Bieda biedę najdzie, choć i słonko zajdzie. Jak przyszły babskie miesiące, Salomea się zaziębiła i oślepła. Zamieszkała u swojego szwagra, który zasnął na piecu, spadł i ogłuchł. I jak razem młócili, to się w ogóle nie potrafili dogadać (toto nie widziało, toto nie słyszało). I było śmiesznie. Wracając jednak do Salomei - ludzie pamiętają, że zwykła zbierać na łące stokrotki, co by sugerowało, że jednak cokolwiek widziała.
Żydzi
Hrabia z Głębokiego lubił grać w karty, ale był głupi. Hrabia z Miasteczka upijał go i wygrywał. Żeby spłacić długi karciane, hrabia z Głębokiego sprzedał w 1903 roku kawałek ziemi Żydowi. Żeby to było pod lasem, pal sześć. Ale to było w samym centrum wsi, koło kościoła. To był strup na dupie. Jeden wśród katolików. Jako człowiek był grzeczny, ale Żyd. Tak handlował, że więcej zarobił jak ten, co wytworzył. Miał 2,40 ha pola.
W niedzielę, kiedy ludzie szli do kościoła, Żyd szedł w pole pracować. No Żydzie, tobie droga do chleba, a nie do nieba - wołał za nim ksiądz. Kiedyś ludzie się wkurwili i postawili krzyż z wizerunkiem Chrystusa naprzeciwko jego domu. Dali Żydowi do zrozumienia, żeby nie dzwonił żelastwem, kiedy inni idą świętować. Jak się Żyd o tym dowiedział, zaczął później wyjeżdżać w pole. Miał syna, który w czasie wojny uciekł z getta i walczył w polskiej partyzantce. Miał też córkę. Jeszcze przed wojną poszła za adwokata. Potem ją adwokat zostawił, bo mu się nie nadała - miała padaczkę.
Ekspozyt
Od kiedy biskup zniósł parafię w Głębokiem, kościół przez kilkaset lat stał pusty. Ludzie modlili się z organistą albo chodzili do Miasteczka. Nieustannie chodzili też do biskupa prosić o księdza, ale biskup się tylko denerwował, krzyczał i ich wyrzucał. Oni nie zrażali się, tylko chodzili. Tak ponad dwieście lat. Aż stali się tak natrętni, że biskup dla swojego spokoju przydzielił im księdza ekspozyta, który miał przygotować Głębokie do samodzielnej parafii. Po miesiącu Głęboczanie przyszli do biskupa ze skargą. Nowego księdza określili, jako niedoopowiedzenia i opisania. Poszło o budowę nowego kościoła. Ksiądz ekspozyt zażądał, żeby parafianie najpierw zebrali odpowiednią kwotę, której wysokość przerastała ich możliwości. Biskup usunął księdza ekspozyta i przysłał proboszcza.
Proboszcz pierwszy
Nie chciał od ludzi pieniędzy. Głęboczanie wybudowali kościół własnymi siłami. Nim wybuchła wojna, było jeszcze trzech proboszczów, ale urzędowali krótko. Każdy miał jakiś powód do szybkiego odejścia: zbyt dalekie dojazdy, zdrowie zbyt wątłe, małe uposażenie etc. W Głębokiem nie odegrali większej roli.
Podróż
Kiedy Niemcy wkroczyli do Polski, do wioski przybył ze swoim wojskiem Jan Kotowicz. Żołnierze okopali się wzdłuż rzeki, usiłowali trochę walczyć, w końcu ukryli broń w lesie i przeszli do partyzantki. Kilku Głęboczan zginęło. Ci z mieszkających w wiosce mężczyzn, którzy nie mogli się bić, postanowili pójść na wschód, by w tamtejszych lasach i bagnach przeczekać ciężkie czasy. Szli kilka dni, a kiedy doszli, ze wschodu zaatakowali Rosjanie. Trzeba było zawrócić. Dwóch odłączyło się i poszło bocznymi drogami przez ruskie wioski. Rusini tak ich zbili, że po dwóch tygodniach jeden umarł, bo mu ciało odeszło od kości. Drugi przeżył, ale zdrowia już nie miał. Pozostali poszli głównymi drogami i doszli cało. Kiedy przechodzili przez Sieniawę, usłyszeli dwóch Rusinów gadających do siebie, tak żeby i oni słyszeli:
- Skąd oni wracajut?
- A z pohrebu.
- A kawo ani pohrebali?
- Ani pohrebali Polszu!
I z tej radości, jaką Rusini mieli z polskiego nieszczęścia, wzięła się wielka do nich nienawiść Polaków.
Adwokat
W czasie wojny przybył do wioski adwokat. Miał dwie walizki i żonę nauczycielkę. Ale to on został wiejskim nauczycielem, nie żona. Pisał na tablicy rzeczownik i kazał dzieciakom tworzyć od niego liczbę mnogą. Sam wychodził. (Miał w zwyczaju mówić z ustami pełnymi pożywienia, tak że liczba mnoga brzmiała w tej jego nauczycielskiej gębie jak izba noga i tak za jego plecami nazywano go). W lesie porobił sobie grządki, jak kiedyś Zenon, i uprawiał tam, co na świecie było. Do tych prac angażował uczniów. Zatrudniał też mieszkańców wioski. To pewnie jakiś Niemiec był, bo jak kogoś przy grządkach zatrudnił, to go potem nie wywozili na roboty do Niemiec. Tak więc każdy chciał dla niego pracować. Dochód z pensji i grządek uzupełniał wynagrodzeniem za leczenie. Kupił książki medyczne. Poduczył się. Raz komuś pomógł. Raz zaszkodził - pieniądze wziął zawsze. Kiedy po wojnie opuszczał wioskę, swój dobytek zmieścił na sześciu wozach.
Zaraza
Pierwszą przywlókł Napoleon, potem wojska carskie idące tłumić powstanie węgierskie, a w czasie ostatniej wojny jeńcy radzieccy internowani przez Niemców w pobliskim obozie. Padali na tyfus jak muchy. Ich skażone ubrania wyrzucano za druty. Ludzie zbierali je ostrożnie kijami. Wieźli do domu i gotowali siedem razy. Dziadkowie sołtysa słabo mundury gotowali i wyciągali je z gara gołymi rękoma. Pozarażali się więc i poumierali. Na ich drzwiach lekarz - Rusin z Miasteczka - przybił ogromną tablicę z napisem TYFUS i straszliwym wizerunkiem wszy.
Prowokator
Prowokator miał na imię Iwan. Przyszedł z obozu jeńców radzieckich. Chciał go rzekomo wyzwolić i szukał współpracowników. Znalazł pięciu. Potem ich wszystkich wydał Niemcom. Dwóch powiesili na lipie przy szkole. Trzech zdążyło uciec. Jeden z nich przeżył.
Perzyna
Pod koniec wojny do Głębokiego doszedł front. Cały świat poszedł mieszkać do lasu, ludzie pobudowali szałasy i zamieszkali nad potokiem. Poszedł i proboszcz piąty. Ale wcześniej pochował rzeczy w piwnicy, a piwnicę zamknął na kłódkę. Na plebanii zamieszkał niemiecki generał. Nie miał pod czym spać, bo przecież i pierzyna, i pościel leżały zamknięte w piwnicy. Złapał jakiegoś wieśniaka i polecił przekazać księdzu, że ma wrócić i mu wydać pościel. Las był jednak zdania, że to nie jest najlepszy pomysł, więc ksiądz pozostał w lesie. Germaniec się wściekł. Zaplanował okopy w samym sercu wioski, przez środek kościoła. Ale zanim zaczął kopać, oczyścił pole, spalił 50 domów, a kościół wysadził w powietrze - gmach uniósł się na jakieś 20 metrów, potem wrócił na miejsce. Na ułamek sekundy zastygł i nagle się rozsypał.
Świętokradca
Wojna się skończyła, wytyczono nową granicę między Polską a Ukrainą. Polaków wyrzucano do Polski, Rusinów na wschód. Właśnie w tym czasie, kiedy wysiedlano Rusinów z pobliskiego Wisłoczka, przyjechał z robót przymusowych w Niemczech młodzieniec W. - nie ma co podawać jego nazwiska. Wziął narzędzia, pojechał do Wisłoczka, wlazł na cerkiewny dach i zaczął ściągać blachę. A w lasku, w krzakach, siedzieli Rusini, którzy chowali się przed wywiezieniem z Polski. I proszą go: zejdź z tego dachu, nie niszcz cerkwi, bo my tu chcemy mieszkać. A on sukinsyn: - Co mi zrobicie? No to zastrzelili go i się skończyło rabowanie.
Jest i taka wersja tej historii, że to nie W. kradł dach z cerkwi, tylko jacyś obcy ludzie z zachodu. W. jedynie przechodził w pobliżu i zginął niewinnie.
Proboszcz szósty
Nastał zaraz po wojnie i klepał straszliwą biedę. Kościół był zburzony, wioska spalona, nie miał co liczyć na dochody z tacy. Kombinował, żeby zmienić parafię, ale biskup nie zgodził się go przenieść. Dostał z kurii niewielki zasiłek. Próbował jak niegdyś Zenon i adwokat ratować się grządkami. Potem zachorował i przeszedł na emeryturę. Do wioski przyszedł proboszcz całkiem młody.
Proboszcz całkiem młody
W liście do kurii biskupiej donosił: Grożą mi śmiercią, jeśli będę się dalej starał o budowę kościoła, a głowę moją wrzucą do studni. Księdzu grozili mieszkańcy Sieniawy. Większość z nich stanowili teraz Polacy, którzy po zniszczeniu przez Niemców Głębokiego przenieśli się do domów opuszczonych przez Rusinów. Tych ostatnich zostało piętnaście rodzin. Też mieli się wynieść, ale już na dworcu spotkali sołtysa, który sobie wcześniej wypił. Dogadali się z pijakiem, wrócili i zostali. Zostały też Krase - polskoruskie mieszańce. No i ci Rusini, jak i Krase, zgodzili się, żeby cerkiew w Sieniawie przerobić na kościół. Zgodzili się nawet przejść na katolicyzm. Ale na przyłączenie Sieniawy do parafii w Głębokiem zgody nie było. Rusini zażądali własnego księdza. Ponieważ to było raczej mało realne, bo parafia byłaby zbyt mała, żeby utrzymać księdza, zaczęli na własną rękę dogadywać się z księdzem dziekanem z Miasteczka, żeby podlegać jemu, a nie parafii w Głębokiem. To rozsierdziło proboszcza z Głębokiego. Pisał do biskupa: Ci się rozzuchwalają, to niby szantażują, że sprowadzą sobie narodowca, a mają jeden cel, by księdzem rządzić i postawić na swoich ambicjach. Rusini księdza z polskiego Kościoła narodowego sobie nie sprowadzili. Zostali baptystami. Za to w kościele zaczęły się dziać tajemnicze rzeczy, o czym później.
Tymczasem ksiądz wyleciał z zupełnie innego powodu. W tym czasie wdowa prowadziła w Sieniawie bar. Proboszcz wpadał do niej wieczorami napić się piwa i pogadać. Zdarzyło mu się odwołać nieszpory, żeby z nią pojechać do Zdroju w poszukiwaniu rozrywek. Wiosną wdowa zaszła w ciążę. A ludzie kurwysyny to są takie szpiegomany, że do biskupa donieśli. I w wiosce pojawił się proboszcz ósmy.
Baptyści
Pierwszym w wiosce baptystą był K. Jeszcze za cara trafił na Syberię. Tam nie było księdza. Zdobył Biblię i zaczął ją czytać sam. Potem uciekł z Rosji i wyjechał do Ameryki. Tam spotkał ludzi mówiących, że ksiądz nie jest koniecznym pośrednikiem między człowiekiem a Bogiem. Doszedł do wniosku, że religia uczy tradycji, a nie wiary. Kiedy wrócił, do kościoła już nie poszedł. Codziennie siadał z rodziną i wspólnie czytali Biblię. Po napaści Niemców na Polskę pobiegł do Żyda z Głębokiego z proroctwem Sofoniasza (Wyciągnę rękę przeciwko Judzie...) i prosił go, żeby się ratował. Jeszcze przed wojną baptystą został też organista, ten zdolny człowiek, który za młodu fałszował pieniądze. Nie był już wtedy taki młody. Ksiądz przyuczał więc do organów ministranta, którego organista gonił od instrumentu wołając: Ty mi nie będziesz po ścieżkach srał!. A ponieważ młodzik uczył się dalej, a w nauce robił postępy, więc organista zatrudnił się w innej wiosce, a w Głębokiem do kościoła więcej nie poszedł. Też zaczął sam sobie czytać Biblię. Następni baptyści pojawili się już po wojnie. Byli to głównie Rusini. Badałem tę sprawę - napisze proboszcz siódmy w liście do biskupa - powód odstępstwa, to słaba wiara i nienawiść do Polaków i Kościoła rzymskokatolickiego. Ci, którzy mają silniejszą wiarę, zostali w Kościele katolickim, tęsknią za obrządkiem greckim...
Filozof
12 czerwca 1961 roku ktoś wtargnął do kościoła parafialnego, rozlał naftę na posadzkę (chciał kościół spalić?), wywalił drzwi do zakrystii, powyrzucał mszały, roztrącił święte oleje, nadpalił obrazek świętej Cecylii i zdarł z kielicha palkę, korporał i puryfikaterz. Wreszcie znalazł kluczyk od tabernakulum. Otworzył je, skradł z kustodii hostię, którą najprawdopodobniej zżarł! Przy okazji zniknęły pieniądze z kościelnej skarbonki. Może to być też specjalna złośliwość szatana i jego sług - sugerował proboszcz siódmy w swoim raporcie do biskupa. Dzień i noc ludzie modlili się w kościele. Jak później wykaże śledztwo, świętokradztwa dokonał wzorowy ministrant. Ośmioletni chłopiec. Do dziś wioska się zastanawia, co chłopca opętało: nicpoń czy filozof?
Proboszcz ósmy
Chciał zwiększyć dyscyplinę wiernych. Aby to osiągnąć, odmawiał niesubordynowanym wiernym posług kapłańskich. Rolnik W. pracował w pegeerze. Trochę pił i od tego chorował. Jak przyszła niedziela, to cały dzień leżał w łóżku, żeby zebrać siły na poniedziałek. Kiedy umarł, ksiądz schował krzyż i chorągwie żałobne, a sam wyjechał. (Choć widziano, że w czasie pogrzebu firanki na plebanii się ruszały). O ile Chrystus przebaczył łotrowi na krzyżu, o tyle ksiądz nie może sądzić po śmierci człowieka, który zmarł samotnie w pustym polu - napisała wdowa w skardze do biskupa. Z tym księdzem był jeszcze i inny problem. Po wojnie rozebrano drewniany dom po Rusinie z Sieniawy i na placu po Żydzie z Głębokiego zbudowano prowizoryczną kaplicę. Komunistyczne władze powiatowe nie chciały się zgodzić na odbudowę zabudowań kościelnych. Podobno w tych władzach zasiadał Rusin, który miał jakieś powiązania z tymi Rusinami z Sieniawy i to on przez ponad dwadzieścia lat blokował mieszkańcom Głębokiego odbudowę kościoła. W końcu jednak Rusin z powiatu przeszedł na emeryturę, czy umarł, i udało się zgodę uzyskać. Wtedy wioska na dobre pokłóciła się z księdzem. Wioska chciała mieć kościół identyczny, jak ten zburzony przez Niemców. Spadzisty dach. Wysoka wieża. A ksiądz lubił modernizm. Przygotował odpowiednie plany. Taki stan rzeczy istnieć nie może, bo sieje zgorszenie i może dojść do wielkich rzeczy - napisali parafianie do biskupa. Do wioski przyszedł proboszcz dziewiąty.
Proboszcz dziewiąty
Zbudował taki kościół, jaki wioska chciała. Lubił ludzi, więc i oni jego polubili. Dużo palił. Jeździł syrenką. Inaczej niż jego poprzednicy, w swoich raportach do kurii biskupiej nie przedstawiał mieszkańców wioski jako złośliwych alkoholików. Parafia się wzbogaciła. Ksiądz dostał do pomocy wikarego, który nazywał się Luter, jak ten niemiecki heretyk. Był to dobry chłopak, ale z charakterem. Pewnego razu nie mógł porozumieć się z proboszczem, więc go zrzucił ze schodów. Proboszcz nie miał już po tym zdrowia. Zrobił się nerwowy. Krzyczał na ludzi. I kiedyś, gdy wyszedł na wieś, trwał jego pogrzeb. Kondukt szedł i śpiewał Dobry Jezu a nasz Panie, daj mu wieczne spoczywanie. A baptyści wylegli przed swoje chatki i się głośno dziwili, że ludzie zamiast błagać o zmartwychwstanie swojego kapłana, modlą się, żeby wiecznie spoczywał.
Samoklęski
Jest to wioska gdzie sami Germańcy żyją, ze Śląska prawdopodobnie. Wysłano tam proboszczów: lubieżnika i modernistę oraz wikarego Lutra. Tam to dopiero księża mieli prawdziwą szkołę życia. Taki Germaniec, tak księdza przećwiczył, że ten mu chodził jak zegarek. Chodził tak, chodził, aż zatęsknił za Głębokiem, bo Samoklęski były przecież za karę.
Kaleki
Nie zapominajmy jednak, że Głębokie też było za karę. Jego mieszkańcy, z woli polskiego króla, przez stulecia musieli tutaj żyć sami, pośród Rusinów, w zupełnej izolacji. Przez to jakoś tak się porobiło, że w Głębokiem wszyscy są ze sobą bardzo blisko spokrewnieni. Jak już było pokrewieństwo w trzecim stopniu, to biskup dawał zgodę na ślub. Ale żadnych kalek u nas nie ma! - zapewniają mieszkańcy. Jest jednak inny problem.
Kawalerowie
Nawet mucha się rucha! Tymczasem w Głębokiem żyje trzydziestu paru starych kawalerów, którzy prędzej się skrzykną do butelki jak do panienki. Oni nie potrafią kochać kobiety w tym sensie, żeby mieć z nią stosunek. Z konieczności kobiety biorą więc mężów z sąsiednich wiosek, teraz polskich. Ta świeża krew niewiele jednak pomaga. Kiedyś w wiosce rodziło się po trzydzieścioro dzieci rocznie, dziś najwyżej dwoje. Kobiety były jak zarodowe krowy. W biodrach jak stół. Siadała na progu chaty. Do jednej piersi jedno dziecko, do drugiej drugie, a te ssały jak kotkę. A teraz kobieta nie ma pokarmu. Na te czasy jej organizm reaguje negatywnie.
13 maja 2002 roku
Krasnogruda nr 16, Sejny 2002/2003, Pogranicze.