Jest. Prawie pełna. Zapełniają ją drobne, szczelnie owinięte białym papierem, płaskie pakiety. Mają napisy zżółkłe, jedną przeważnie pisane ręką. Litery okrągławe, śmiałe, a przecież nieco drżące. Mimowolnym ruchem zakładam ręce w tył i patrzę. Jak niegdyś. Rzeczy zapamiętane z dzieciństwa, a zobaczone po latach, wydają się zazwyczaj drobniejsze, błahsze, nie odnajduje się w nich bowiem dawnej skali spostrzeżeń i wzruszeń.
Otóż nie. Tu jest tak samo. Zupełnie tak samo. Wszystko jest raczej większe. A może nawet... i tych pakietów jest więcej. Znów nie ma na co czekać. Trzeba swoimi rękami...
Odkładam kolejno małe, sztywne zawiniątka, odczytując napisy. Tak jest...
Klucz od trumny dziadka. Klucz i atłas z trumny babki. Klucz i welon z trumny ciotki Bronisławy. Kwiaty z grobu Pawła. Tak. To wszystko jest większe. Większe o wiele – i nic nie mniej tajemnicze. Byli. I byli przyczyną tego, że ja jestem. A cóż wiem o nich? Co wiem z nich? I gdyby tymi kluczami otworzyli ich trumny, cóż wiedziałabym więcej?
Nie ma. Taka czy inna anegdota ich życia, zacierająca się w pamięci, taki czy inny portret czerniejący na ścianie. Przeszli.
Biorę do ręki zwitek pakiecików mniejszych, delikatniejszych, raczej kopertek z jednakowymi zawsze napisami.
Włoski Juleczki. Włoski Lusi. Włoski Janeczki.
I oddzielna większa koperta przewiązana wyblakłą wstążeczką: włoski dziecinne matki.
Odwiązuję niezgrabnie węzełek i prostuję łamiący się papier. W zmiętej bibułce jakiś złoty puch i duży związany lok, świecący jak płynne złoto, jak lipcowy miód, jak dojrzała słoma. Jaki żywy. Rozświecił wszystko i leży mi na dłoni jak schwytany promień nieskończenie odległy, a tak zarazem nieporównanie istotny.
Jakżeż uwierzyć, że te same włosy leżą pod czarną ziemią i pod białym śniegiem, same wprzód zbielałe jak śnieg. Gdyby mogiła ich nie leżała o setki mil, gdyby się miało w ręku klucz od zamykającej je trumny, jeszcze niepodobna by było zrozumieć – drogi promienia...
Za to z całą najdotkliwszą zaciekłością czuje się i rozumie istotność rzeczy minionych. Bo to już życie – moje.
Jest się na wsi, w chmielowej altanie, wczesnym słonecznym rankiem. Na ławce stygną świeżo usmażone konfitury wiśniowe, purpurowe w lśniącej miedzi brytfanny. Pachną słodko i mocno, zwabiając stada wciąż odganianych, wciąż powracających os. W tafli purpurowego soku widać odbite wnętrze altany, zatarte, rozkołysane i tajemnicze. Na stole kosze i półmiski wisien. W ruchomej siatce światła drobne ręce matki wyjmują zręcznie pestki z cieknących sokiem owoców. W bladozłotych włosach lśni bladozłoty lipowy kwiat. A na tym wszystkim drga krążek słonecznego blasku. Jeden. Spomiędzy liści. Nagle w wejściu altany nieoczekiwanie staje ojciec. Krzyk. Wiśnie potoczyły się z kolan matki. Rozstawiła daleko od siebie ubarwione sokiem ręce i tą bladozłotą głową rozświetloną teraz słońcem, podaje mu się do pocałunku. Nie. Teraz kąt wielkiej kanapy w uroczyście oświetlonej sypialni. Z obu stron wielkiego lustra palą się kandelabry. Na toalecie blask świec migoce w rozłożonych klejnotach. Z szuflad zwisają kaskady wstążek, koronek i piór. Na środku pokoju, w balowych adamaszkach barwy bladobłękitnej wody, stoi królowa. Nie – matka. Panna służąca klęcząc układa tren sukni. Matka zapina ciężkie łańcuchy bransolet na olśniewających bielą ramionach. Z jej złotej głowy w pełnym blasku świec spływa pęk smutnych, bladobłękitnych piór. Wszystko się iskrzy i migoce, i drga. Do pokoju wchodzi ojciec, czarny i smukły, z białym bukietem w ręku. Matka... Nie. Dość. Po co ciągnąć ten sznur najżywszych wspomnień aż do chwili, gdy na tych rękach, kiedy na tych ramionach...
Jak zrozumieć drogi promienia...
Przez pakieciki przewija się złota wstążeczka. Ona wiązała paczkę listów drobno ołówkiem kreślonych, jedyny ślad, jedyny klucz od nieodgadnionej tajemnicy. W dzień śmierci ojca, kiedy ciężki oddech, co już ustał, zdawał się wciąż jeszcze dyszeć nad zastygłym spokojem ust i oczu, te drobne arkusiki prostowały i zwijały się kolejno w płomieniach, bielały, kruszały i rozpadały się w popiół.
Nie ma.
Biorę w rękę ostatni już pakiet z szuflady, większy i cięższy. Napis na nim czarniejszy i litery inne. Inną ręką pisane. Włosy. Kwiaty. Klucz od trumny ojca. Zaciążyło coś nagle na ramionach. Czuję prawie dotykalnie spojrzenie ciemnych, nieruchomych od męki oczu. Oczu bezdennej miłości i tęsknoty – po grób. Po ten ciężki i twardy klucz od trumny.
Nie umiem zobaczyć go inaczej. Siedzi na głębokim fotelu jak co dnia, jak co wieczora, z rozłożoną na kolanach gazetą. Ale oczy jego są daleko o setki, setki mil – przy niej. Jak ją widzi? Czy tak jak ja – królewską – w blasku płonących kandelabrów, z tymi ciężkimi łańcuchami bransolet na nagich ramionach, czy tam, w altanie, pochylającą ku niemu do pocałunku swą bladozłotą głowę, a odsuwającą daleko od siebie drobne, zaczerwienione ręce? I czyta drobne, ołówkiem kreślone literki spalonych arkuszy, i czeka jedynej chwili, kiedy przebywszy setki i setki mil zobaczy ją znów – aby móc potem umrzeć.
I to wszystko, to wszystko zamknąć zdołał na zawsze ten jeden mały klucz...
Nie ma.
Spomiędzy pakietów wysuwa się jedna jeszcze koperta. Napis zżółkły, stary jak inne.
Włosy Broneczki.
Moje?
Odwijam szczyptę jedwabnej, kasztanowatej mgły. Miękka i lekka, jakby bez żadnej treści, czyliż ma być kiedyś jedynym dotykalnym śladem rzeczywistości mojego istnienia? Jak tamte? Tych sióstr, co umarły dawno, zanim ja przyszłam?
Teraz rozkładam kolejno białe kopertki i oglądam wszystkie złote, ciemne i płowe kosmyki, promyki, mgły.
To wszystko. Oprócz tych drobnych puchów w białych papierkach z troskliwymi napisami ręki, której już nie ma – nie ma już dzisiaj na wielkiej powierzchni świata nic z tych istot bliskich mi, a obcych i nieznanych. Nie ma. A ja?
Podnoszę na chwilę głowę znad rozłożonych pakietów i nagle ze zdziwieniem w zielonej tafli lustra, z głębi biurka, spostrzegam własną twarz zblakłą, daleką i obcą jak w spojrzeniu umarłych.
W sejneńskim dworku
Do mego wuja jeździło się na każde wakacje i święta. Mieszkał na Litwie, w zapadłym żydowskim miasteczku, gdzie nie było kolei, biblioteki, szkoły średniej, ale była siedziba biskupia i wielkie seminarium duchowne. Obok czarnych chałatów żydowskich, nieskończone procesje kleryków w czarnych kapeluszach i sutannach nadawały miasteczku jemu tylko właściwy specyficzny charakter. W obramieniu mrocznego lasu i porosłego świerkami cmentarza, pod okiem potrójnego jeziora patrzącego z bagnistych łąk, miasteczko zdawało się roić od dziwnych, czarnych dwugatunkowych ptaków, z których jedne, swarliwe, gnieździły się w małych, wszędzie rozrzuconych budowlach, drugie zaś, uroczyste i milczące, w wielkim ciemnym gnieździe pod dwiema wysokimi wieżami.
Miasteczko leżało o 10 mil od kolei. Sama jazda była już niesłychaną radością. Na stacji w Grodnie witał mię, wysiadającą z wagonu, najczęściej stary brodaty woźnica Żyd, wyrażający za każdym razem zachwyt, żem tak urosła. Gdyby wrażenia jego były oparte na rzeczywistym stanie rzeczy, wzrost mój dzisiaj mógłby się równać z pewnością z najwyższą wieżą sejneńskiego kościoła. Na szczęście była to czysto subiektywna przesada. Wręczał mi koszyk z pokrywą, gdzie znajdowałam zawinięte w niepokalaną serwetę: kurę pieczoną, wędliny, nieskończoność pierożków i ciastek, herbatę i cukier w pudełku oraz konieczną dla rozgrzewki butelkę litewskiego krupniku. Wszystko było artystycznie ułożone, smakowite i obfite – i wprowadzało od razu w nastrój zawianego śniegiem domu ze staroświeckimi doniczkami kwiatów na oknach. Widziałam szykującą ten koszyk, na wielkim dębowym kredensie, maleńką suchą staruszkę z czarną koronką na głowie i w czarnych mitenkach na rękach, zaaferowaną, że nie wszystko się zmieści i czy aby Broneczka nie będzie głodna... I wuja uspokajającego obawy teściowej zza rozłożonych na stole starych pasjansowych kart, pod portretami dziadków w dziwnych stylowych strojach. I chwytał mię od razu specjalny, miejscowy patriotyzm, każący zapomnieć doszczętnie o absorbujących mię aż do tej chwili sprawach szkoły, miasta, domu. Po posiłku zjeżdżało się w wielkiej, w trzy lub cztery konie zaprzężonej arce na kołach czy płozach, stosownie do pory roku, i przebywszy promem wartki, błękitny Niemen, puszczało się w nieskończoną, kołyszącą jak stara bajka, drogę do Sejn. Och, te popasy sopoćkińskie i kopciowskie, z syczącym samowarem, opstrzonymi oleodrukami na ścianach, z grzanymi futrami i bezinteresownie rozczuloną życzliwością ludzką. Późnym wieczorem otwierały się drzwi oszklonego, zapadłego ganku i atmosfera pełna pocałunków i użalań nad zmęczeniem podróżnych, ciepła i brzęku naczyń ogarniała rozkołysaną głowę. A potem świeża, pachnąca ziołami pościel, kot pieszczoch w nogach łóżka, obudzenie białym rankiem, świtającym przez wycięte serduszka okiennic, pieszczota drobnej ręki w jedwabnej mitence, kawa z kożuszkiem, dzień dobry w kancelarii wuja i już potoczne, normalne koło parotygodniowego rozkosznego wypoczynku. Zaczynała je wizyta w pokoju pani Hipolitowej. Nigdzie na świecie nie widziałam kąta pełnego tak osobliwych pamiątek. Nawet kwiatów takich jak tam nie widywało się nigdzie indziej. Nieskończona ilość najdziwaczniejszych kaktusów i jedyny autentyczny purpurowo kwitnący cierń Chrystusowy, woskowiec o istotnie drobnych jak z wosku ulepionych kwiatach, doniczka żółtego piżma dla zapachu i królująca nad wszystkim, na drewnianej drabince rozpięta passiflora, czyli męczennica. A na serwantce jakieś bukiety z włosów, rzeźby z chleba, kreda święcona, różańce z Ziemi Świętej, figurynki sewrskie, nieśmiertelniki, gromnice.
Stamtąd przez kuchnię z królującą tam starą Agatą i młodą Agatką (nigdy nie zrozumiem obfitości imienia Agaty w Sejnach), wędrowało się do właściwego laboratorium i świątyni domowej – do śpiżarni. Był to wielki, parookienny pokój z mnóstwem szczelnie zastawionych półek, stołów i stołków. Pani Hipolitowa spędzała tam większą część dnia, a nierzadko spotykało się tam i mego wuja, jak z przechyloną łysiną, przymrużając swe dziecięco błękitne oczy, badał stan kosztownych, słynnych w Sejnach i okolicy, butli i gąsiorów. Przez blade szkła świeciły nieprawdopodobną intensywnością i czystością barwy owocowe nalewki, kordiały i przetwory. Płynne złoto nad dobranymi kulami moreli, rubinowe słoje napęczniałych wisien, liliowe tarki, rude jarzębiny, fioletowe śliwy i najgłębszy, szafirowy prawie, fiolet czarnej jagody. Jak alchemiczna pracownia albo uczta z sezamowych skarbów świeciły konfitury, soki i krupniki cedzone, przelewane, przenoszone z cienia na słońce, a ze słońca w cień, wedle najniezawodniejszych, dziś nieistniejących, recept pani Hipolitowej. Wszystko szykowane na wielkie dnie tryumfów, kiedy za długim, iskrzącym kryształami na śnieżnym obrusie stołem zasiędzie wielkie stado uroczystych czarnych ptaków niemilczących już, ani ponurych w te chwile, ale gwarzących głośno przy kielichach pełnych rubinów i złota. Okrągłe, opasłe, jowialne albo senne twarze rozjaśniały się wtedy najradośniejszymi z uśmiechów, łysina wuja świeciła różowo i dumnie pochylona nad krzesłami gości, a maleńka staruszka na honorowym miejscu śledziła bystrymi czarnymi oczami, czy nie dostrzeże w swoim arcydziele jakiejś, najnieznaczniejszej choćby usterki. I zdziwiłam się, kiedy na ostatniej z uczt zobaczyłam w tych oczach wyraźną melancholię. A przecież wszystko było bez zarzutu. I bukiety tortów, i kolejność półmisków, i sprawność Agatki. Nie zapomniałam nazajutrz zapytać o przyczynę niezrozumiałego smutku. Otrzymałam nadspodziewanie szczerą odpowiedź: „Wiesz kochanko, że wuj twój żeni się powtórnie. Sama tego pragnęłam najwięcej i kocham jego przyszłą żonę jak własne dziecko. Ale panna Jadwiga jest wolnomyślna. I potem wszystko tu będzie inaczej”. Tak, nie myliła się pani Hipolitowa. Istotnie potem było tu wszystko inaczej. Panna Jadwiga butle i gąsiory na półkach zastąpiła wielkimi tomami książek i rozegnała precz stado uroczystych czarnych ptaków, które też później bezlitośnie ją zadziobały. Ale to już bajka inna, ponura jak noc i niemająca nic wspólnego z dziejami małego domku, pełnego owocowych klejnotów. Tego dzieje kończą się w mej pamięci w pewien pogodny ranek jesienny, kiedy przed opuszczeniem ostatecznym domu mego wuja, pani Hipolitowa, razem z zaproszonymi siostrami, wyruszała na ostatnią pielgrzymkę do swych rodzinnych stron i grobów – w Augustowie.
Do olbrzymiej trzykonnej arki otwartej w ten słoneczny dzień, z tym samym starym brodatym Żydem na koźle, wsiadły trzy staruszki w staroświeckich mantylach i dżetowych, wiązanych pod brodą kapeluszach. Obok mnóstwa pudełek, paczek i koszyczków każda trzymała duży wianek z nieśmiertelników, przygotowany do złożenia na żegnanym grobie. Całe wnętrze powozu szeleściło suchymi, bladymi kwiatami. Drobne postacie staruszek tonęły w tych syczących, wypełzłych z barwy girlandach. W pewnej chwili arka zakołysała się i trzy drobne ręce w czarnych mitenkach naznaczyły w błękitnym powietrzu pożegnalny znak krzyża. W tumanie złotego kurzu powóz potoczył się i znikł na zakręcie, aby za chwilę pokazać się raz jeszcze daleko już, na tle zalanych słońcem gotyckich świerków grodzącego widnokrąg cmentarza.
Paweł
Pana generała nie pamiętam. Majaczą mi wprawdzie jakieś ciężkie złote epolety z błyszczącymi frędzlami i siwe sumiaste wąsy nad czerwonym kołnierzem, ale to raczej jak fragment jakiegoś na wpół zatartego już snu. Za to babcię generałową widzę dotąd jak żywą z jej pudrowanymi włosami i czarną koronkową mantylką.
W mieszkaniu stryja mieszka w najdalszym pokoju dusznym od zapachu saszetek i apteczki. Jest tam toaleta cała zastawiona wytwornymi przyborami i książkami do nabożeństwa. Tych ostatnich jest dziwnie dużo. Obok kryształowych pudełek i flakonów leżą poważnie oprawne w skórę, aksamit i kość, budzące we mnie uczucie zaniepokojonego szacunku. Mam stałą pokusę obejrzenia ich wnętrza, pełnego z pewnością rzeczy nad wyraz wszelki ciekawych, ale onieśmiela mię sztywna niepokalaność złoconych brzegów i szczelne zamknięcia klamerek nieprzyzwyczajonych widocznie do częstego użytku.
Może jednak więcej jeszcze aniżeli książki, zaciekawia mię dziwny złoty obrazek, zawieszony w samym rogu pokoju za wysoko, aby można go było obejrzeć dokładnie. Próbowałam dotrzeć doń już nieraz, zawsze na próżno. Jest podobno pamiątką po generale. W każdym razie nigdzie indziej nie widziałam podobnego i chciałabym odczytać koniecznie dziwne, okalające go litery.
Ale choć stanowi atrakcję moich każdorazowych odwiedzin, nie śmiem powiedzieć nikomu, bo wiem, że w domu stryja nie o wszystkim mówić należy. I, co najważniejsze, mam rację, którą dopiero zrozumiem znacznie, znacznie później.
Tymczasem zresztą jest tyle innych ciekawych rzeczy. W jadalni wielki kredens brzęczy od szykowanych szkieł i srebra. Ciepły krąg wiszącej lampy ogarnia biało nakryty stół. Na boku, przy zielonym stoliku z zapalonymi świecami, babcia generałowa gra z gośćmi w ramsza z muchą. W sąsiednim salonie stryj z moim ojcem rozmawiają, chodząc miarowo wzdłuż wielkiego pokoju. Czasem, uproszony przez ojca stryj siada do fortepianu. Gra rzadko i niechętnie, podobno od śmierci żony. Ale jak dotknie rękami klawiszy, mówią one pod jego palcami rzeczy dziwnie przejmujące i wielkie. Wtedy najlepiej jest wtulić się w kąt na dywanie za palmą i słuchać.
Młodzież w gabinecie próbuje towarzyskich zabaw. Ponieważ jestem dużo młodsza od wszystkich, po kolacji układają mię najczęściej na kanapie, skąd na wpół zasypiając, patrzę na wszystko i słucham. Wtedy jest najciekawiej. Zabawy się wyczerpały i przyszedł czas na jakąś poważną dyskusję. Dwie kuzynki z długimi warkoczami opowiadają coś memu starszemu bratu, który przytakuje gorąco. Naprzeciw siedzi blady, czarnooki kuzyn Paweł w nieposzlakowanym szkolnym mundurku z kwiatem w butonierce. Uśmiecha się trochę smutnie, trochę drwiąco. Padają jakieś duże słowa zgodne, kołyszące: Polska – społeczeństwo, wreszcie najwyższe – Bóg. A wtedy wpada mi ostro w uszy zdumiewająca odpowiedź Pawła. Otwieram oczy, nie, nie przestał się uśmiechać. Musiało mi się przesłyszeć. To przecież nic nie znaczy. Oczy przymykają się raz po raz, a myśl wciąż uporczywie powtarza nieprawdopodobne słowa: „A który Bóg, katolicki, czy prawosławny?”
Za ścianą stryj gra. Cień palmy w drżącym blasku świecy wyciąga fantastyczne łapy po suficie. Wielkie akordy przepełniają przestrzeń jak dzwony.
Wszystko zapada w mój sen.
Tajemnicę domu stryja dojrzałam po raz pierwszy w całej grozie, kiedy w tym samym gabinecie czarnooki kuzyn Paweł powiesił się w swoim nieposzlakowanym mundurku z tuberozą w butonierce.
Uroczystości żałobne wyjaśniły mi ją całą i były mi pierwszą lekcją niewoli i nienawiści.
Na bardzo wysokim katafalku, w otwartej trumnie rzeźbił się ostro pośród świec i laurów blady chłopięcy profil. Szkolny mundurek pokryty był kwieciem tuberoz, których odurzający zapach, zmieszany z dymem wschodniego kadzidła, przepełniał kaplicę. Przy bladym dniu zapalone gromnice migotały posępnie jak złote, drgające serca. Wszyscy wchodzili kolejno na stopnie i całowali tę daleką twarz, co w zmiennym świetle zdawała się ożywać uśmiechnięta smutnie i drwiąco.
Samobójstwo nie uchroniło śmierci Pawła od jarzma, które wytrąciło go z życia.
Wielcy, brodaci popi w czarno-srebrnych kapach otoczyli trumnę, śpiewając nad nią ponuro i wrogo. Niezrozumiałe słowa odbijały się twardo o mury, przycichały na chwilę i zrywały na nowo w nieskończenie długich zaśpiewach. Przed katafalkiem stał mój stryj z nisko opadłą na piersi głową, bez drgnienia od początku do końca obrzędu. Babcia generałowa siedziała obok, załamawszy na zamkniętej książce do nabożeństwa suche upierścienione ręce. Może patrzała na złotą obrączkę generała, którą niegdyś wsunięto na jej palce przy takim samym obcym i wrogim śpiewie. Na tę jedną złotą obrączkę skazującą całe szeregi pokoleń na jarzmo znienawidzonego prawosławia. Drobny złoty krążek, co obruszył sobą całą lawinę sypiących się latami bólów, upokorzeń i klęsk. Huczy ciężko lawina w zdejmowanej z katafalku trumnie. Śpiewają ponuro popi, idą naprzód w żałobnych kapach i z trójramiennym krzyżem. A ja w spojrzeniu każdego mijającego kondukt przechodnia czytam wyraźnie uczucie mego własnego dziecinnego buntu. Przecież my tu u siebie, w naszym domu. Jakim prawem ci wrodzy zbójeccy goście?...
Z czasem odwiedzanie tej mogiły stało się doroczną, obowiązkową wiosenną pielgrzymką, poważną, ale nawet nie smutną.
Grób Pawła leżał pod murem, w zapuszczonym kącie prawosławnego cmentarza. Cmentarz był daleko za miastem, prawie w polu. Po złożeniu wianka chodziło się oglądać napisy na grobach, których wroga obcość odejmowała tej wędrówce nieodzowną część skupienia i powagi. Wracało mi tam zawsze nienawistne uczucie z dnia pogrzebu. Świeżo rozkwitające fijołki, których nie śmiałam zrywać z cmentarza, ale za którymi szłam, jakbym istotną wiązankę zbierała, doprowadziły mię raz do kamiennej ławeczki za krzakiem kwitnącej czeremchy. Przysiadłszy tam, zobaczyłam na omszonym kamieniu najbliższego grobu na pół zatarte litery. Mozoliłam się długo, zanim zdołałam odczytać:
Nie chełp się tu przechodniu, ani lżyj proch i kość,
My w domu, a ty gość.
Dziwna treść napisu uderzyła mię tak mocno jawną sprzecznością z przepełniającymi mię uczuciami, że zabiła od razu odruch wszelakiego sprzeciwu. Nie rozumiejąc, wchłonęłam w siebie jej słuszność. Tak, oni tu są w domu. Dlaczego? Tu, w sercu naszej ziemi! Oni, krzywdziciele? Daremnie starałam się obudzić słowami żywe jeszcze przed chwilą uczucia. Nowa nieodparta prawda triumfowała. Przerastała o całą otchłań wszystko przeżyte przeze mnie dotychczas. Czułam ją jakimś głębokim dnem, choć właściwie może tylko nie czułam już jej zaprzeczenia. Poprzez cały bunt, poprzez całą nienawiść dziecinnego serca przesączała się skądciś spoza życia nagła, ogromna pustka. Nic więcej. Tylko jak gdyby puste miejsce, przygotowane niewiadomą ręką na coś innego, coś większego, co przyjdzie. Było słonecznie i cicho. Mocnym niebem przepływały obłoki. Żyzna cmentarna ziemia dyszała wiosną. Nad fijołkami, których nie śmiałam zrywać, brzęczały pierwsze pszczoły. Tuż nade mną, w krzaku czeremchowym, jakiś malutki ptak zanosił się od radosnego świergotu.
* Teksty zaczerpnięte zostały z książki Bronisławy Ostrowskiej Utwory prozą, wydanej przez PIW w 1982 roku.
Krasnogruda nr 14, Sejny 2002, Pogranicze.