Co więcej, nie ukrywam, że komplikacje irlandzkiego losu są szczególnie ważne dla osób pochodzących, tak jak ja sam, z obszarów Wielkiego Księstwa Litewskiego. Zważmy dziwy Irlandii. Stracili swój język gaelicki i chociaż zachowały się jego wyspy, a także paru poetów w nim piszących, literatura irlandzka jest tworzona w języku angielskim. Jakie właściwie prawo miał William Buttler Yeats działać jako irlandzki patriota? Przecie pochodził z rodziny obszarników i protestantów, czyli właściwie powinien był opowiadać się po stronie brytyjskiej flagi. A weźmy przypadek przeciwny, Joyce'a, którego powieść Portret artysty czasów młodości daje klucz do wyboru dokonanego przez jej autora. Dedalus, młody poeta, oświadcza tam: non serviam. Nie będę służył. Co oznacza „nie”, rzucone katolicko-narodowej sprawie irlandzkiej. Joyce wyemigrował i za granicą napisał Ulissesa, w której to powieści podniósł swój rodzinny Dublin do, by tak rzec, drugiej potęgi. Jest tutaj jakby cień przygód Józefa Conrada Korzeniowskiego, który wyrzekł się polskiego języka i swoich krakowskich wspomnień, żeby w swoich powieściach odwoływać się, jak to wiedzą polscy conradyści, do wątków polskiej literatury romantycznej.
A Samuel Beckett? Pomyślmy, że skoro był Irlandczykiem i pisał po angielsku, nie był wolny od myśli, że angielski jest jego językiem przybranym i kiedy przerzucił się na francuski, wybierał drugi przybrany język.
W tych wszystkich przykładach można znaleźć lekki zapaszek zdrady, a w każdym razie coś podobnego do niepokoju moralnego Heaneya na uroczystościach w Oxfordzie. Heaney nie uważał, że poezja ma zadanie uczestniczenia w życiu politycznym, tak żeby przyczynić się do przechylenia szali na jedną stronę. Był świadomy beznadziejności bratobójczych walk w Ulsterze i obowiązku poety innego rodzaju niż bezpośrednie uczestnictwo. Wiedział, że poezja winna starać się przenieść ten niemożliwy do rozplątania węzeł w dziedzinę języka i zadawał sobie pytanie, jak to zrobić. Otwarcie przyznaje, że zawdzięcza wiele „polskiej szkole poezji”, mając na myśli poetów współczesnych, którzy poddali tragiczne wydarzenia historyczne szczególnej destylacji, tak że tragedia jest obecna w tle zdawałoby się niemających nic z nią do czynienia wierszy Anny Świrszczyńskiej czy Wisławy Szymborskiej.
Przyznaję, że czytając Heaneya myślałem o młodym człowieku chodzącym do polskiej szkoły w Wilnie i o jego niemal niemożliwym do przezwyciężenia osamotnieniu. Należy on do tak zwanej mniejszości i powinien według różnych instytucji działających w Polsce mieć wzrok zwrócony ku Macierzy. Jeżeli chce działać i myśleć jako równouprawniony obywatel XXI wieku, może to zrobić jedynie przenosząc się do Polski i zapominając o swoim upupieniu przez ciągle powtarzany konflikt polskości z litewskością. Wyobraźmy sobie, że ten młody człowiek chce być poetą, a jest mieszkańcem skansenu, w którym tańczy ubrany w strój krakowski przysłany z Macierzy. Wyrwanie się z tego kręgu nie jest chyba możliwe inaczej niż przez emigrację i dopiero tam akt buntu: non serviam – nie będę służył. Rzecz w tym jednak, że ów młody człowiek w Wilnie nie pochodzi z rodziny przybyszów, osadników, ale należy do ludności rdzennej niby katolicy północnej Irlandii. Młody człowiek w Polsce również może mieć swoje tęsknoty do wymiaru bardziej uniwersalnego w porównaniu ze swoim wymiarem lokalnym i prowincjonalnym. Być może pokusa non serviam – nie będę służyć, nie jest mu obca. Czytając jednak Heaneya, dojdzie do wniosku, że tamto przeciwstawienie to jednak przeszłość i w stuleciu globalizacji poszukiwanie nowej formuły, jak u Heaneya, daje więcej nadziei.
Jednak młody mieszkaniec Wilna, jeżeli chce być dorosły, a nie siłą wtłaczany w dziecinne formuły zachowania polskości dzięki budynkowi kościelnemu i tańcom ludowym, stoi wobec znacznie trudniejszych dylematów, niż jego kolega z Warszawy, który jak w salonie warszawskim z Dziadów powtarza „Dalibóg o Litwie mniej wiem, niż o Chinach”.
Irlandzkość Heaneya i jego kolegów trudna, zawiła, na miarę skomplikowanej historii kraju, może tutaj dostarczyć niektórych pomysłów. Wiek XX był wiekiem nacjonalizmów i pozostając w ich obrębie nie znajdzie się żadnego wyjścia. Nacjonalizmy litewski i polski pchnęły myślenie na pewien tor, jak się zdaje, ślepy. Od początku byli ludzie, którzy sprzeciwiali się podziałom według kryteriów językowych. Ich językiem był polski i ich sytuacja trochę przypominała przygody Williama Buttlera Yeatsa. Tak na przykład stanowiska dyplomatyczne w niepodległej nowo powstałej Litwie zajmowali Alfred hrabia Tyszkiewicz w Londynie, Oskar Miłosz w Paryżu i Maurycy hrabia Prozor w Rzymie. Można mówić o próbie utworzenia pojęcia Polaków litewskich, którymi chcieli być profesor Michał Römer, czy redaktor „Przeglądu Wileńskiego” Ludwik Abramowicz. Jak słusznie powiada profesor Juliusz Bardach, Wallonowie nie uważają się przecie za Francuzów tylko za Belgów. Nie Francuzami też są mówiący po francusku Szwajcarzy czy Kanadyjczycy.
Na wiek XX przypada bolesne rozejście się narodów wchodzących niegdyś w obręb Rzeczypospolitej. W zastosowaniu do niektórych obszarów pojęcie „macierzy” i „kresów” ukazuje swoje źródła etnocentryczne. Zresztą pojęcie to jest niedawnego pochodzenia, bo zrodziło się dopiero w połowie ubiegłego stulecia. Młody człowiek w Wilnie, jeżeli zechce nawiązywać do idei Polaków litewskich, będzie uważany za dziwaka. Inaczej byłoby, gdyby w Wilnie pozostała duża liczba inteligencji mówiącej po polsku, podczas gdy teraz zaledwie taka grupa się tworzy.
Z pewnością byłoby inaczej, gdyby niegdyś, u początków niezależnej Litwy, przyjęto równouprawnienie dwóch języków: litewskiego i polskiego, jak fiński i szwedzki w Finlandii. Ale to już odległa przeszłość i z historycznych powodów okazało się to niemożliwe.
Świadomość odrębności Polaków litewskich przetrwała długo i wyraziła się w pewnej niechęci do „koroniarzy”; poczuciu, że „my” jesteśmy jednak inni. Prawdopodobnie przenosząc tamte zawęźlenia w język, jak to robi Seamus Heaney w przypadku Irlandii, siłą może okazać się przeszłość i badanie jej rozlicznych warstw. Wydaje mi się, że w miarę sił starałem się w moich książkach wprowadzać w ten sposób skrawek Europy, z którego pochodzę i gdybym mieszkał w Wilnie, czerpałbym z jego bibliotek i archiwów.
Kiedy czytamy książki, chcemy zawsze uszczknąć coś dla siebie. U Heaneya znalazłem bystre analizy poetów: Audena, Larkina, Yeatsa, Elisabeth Bishop, a także moich wierszy, ale byłby dla mnie bardziej odległy, gdyby nie to, co nazwałbym „irlandzkimi mękami”, nie bez podobieństwa do naszych kłopotów.
Krasnogruda nr 13, Sejny 2001, Pogranicze.