Krasnogruda nr 13. CHAIM GRADE: Zaczęło się. Przeł. Magdalena Ruta.

Krasnogruda nr 13. CHAIM GRADE: Zaczęło się. Przeł. Magdalena Ruta.

CHAIM GRADE 

Opowiadania 

fragmenty z książki Soboty mojej matki (Der mames szabosim, Chicago 1955) 

Zaczęło się 
Po zaledwie dwóch tygodniach wojny z Niemcami, gdy rozbite wojsko polskie stało jeszcze zwrócone ku zachodowi, od tyłu, ze wschodu nadeszła armia radziecka. Pierwsi rosyjscy wywiadowcy przekroczyli pas graniczny w lekkich tankach. Wieczorem pojawiły się sznury czarnych samochodów, błyszczących oczami reflektorów. Po nich sunęły ciężkie czołgi z wysuniętymi pyskami luf, jak przedpotopowe zwięrzęta z rozdziawionymi paszczami, pełnymi ostrych, błyszczących zębów. Nazajutrz rano maszerowała już wielka armia piechurów w szarych szynelach, sztywnych jak blacha. Żołnierskie twarze wyrażały zmęczenie długim marszem, lecz na każdej czapce płonęła czerwona gwiazda, a ponad dziesiątkami tysięcy falujących głów płynęła, jakby we mgle, twarz z uśmiechem tygrysa i parą długich czarnych wąsów...

Dzielnice robotnicze, targowiska, a nawet uliczki sklepikarzy wyglądały odświętnie. Ludzie wyszli naprzeciw armii z otwartymi ramionami, a niektórzy nawet płakali z radości: gdyby nie weszli Sowieci, wpadlibyśmy w łapy Niemców. Zostaliśmy ocaleni! 

Na ulicy Zawalnej stanęli agitatorzy - młodzi Rosjanie średniego wzrostu, o chudych, kościstych ramionach, w czapkach bez daszków, wywiniętych do środka jak łódki. Dookoła nich zgromadził się tłum młodzieży. Agitatorzy opowiadali, jak dobrze i swobodnie żyje się w Związku Sowieckim. 

- Przynieśliśmy wam wolność na rosyjskich bagnetach - mówili. 

Jeszcze więcej ludzi zgromadziło się wokół czołgów. Młodzi głaskali zimną stal, jak jeździec gładzi grzbiet i aksamitną sierść swojego konia, który uniósł go z opresji. Czołgiści w czarnych, plecionych czapkach "pirożkach" stali przy lufach i śpiewali sowieckie pieśni. Dziewczyna o rozpłomienionej twarzy głośno krzyczała: 

- I my znamy od dawna te pieśni. Słuchaliśmy ich przez radio - potajemnie, aby polscy panowie nie wiedzieli. Byliśmy pewni, że kraj, który śpiewa takie wesołe piosenki, musi być bardzo szczęśliwy. 

- Jak długo trwał marsz od granicy sowieckiej do Wilna? - zapytał młody chłopak w czarnej rubaszce, o jeszcze czarniejszych włosach. - To znaczy, jak długo szliście do nas? 

- Szliśmy do was dwadzieścia lat - od rewolucji październikowej - ostro odpowiedział mu Rosjanin, blondyn z zadartym nosem, i wszyscy zrozumieli: nie pytajcie o tajemnice wojskowe. 

Odpowiedź rozniosła się po mieście: dwadzieścia lat szli do nas! Przez te wszystkie lata dzień i noc pracowali, przygotowywali się, by nas wyzwolić. Ale my tutaj także nie spaliśmy, przygotowywaliśmy grunt - triumfalnie mówili chłopcy i dziewczęta, spacerując objęci po ulicach. Gdy przejeżdżał czarny, lśniący samochód, dziewczyny przystawały i uśmiechały się oczami, ustami i zębami do przesłoniętych okienek. Wprawdzie nie wiedziały, kto siedzi w środku, lecz było jasne, że to są politrucy i pułkownicy. 

Któregoś dnia jeden z samochodów zatrzymał się i wygramolił się z niego wysoki mężczyzna w skórzanym płaszczu. Za nim wyszedł drugi w wojskowym mundurze, mniejszy od pierwszego i w widoczny sposób niższy rangą. Komisarz w skórzanym płaszczu z udawaną srogością zapytał szofera donośnym głosem, aby ludzie stojący dookoła mogli usłyszeć: 

- Starczy nam benzyny do Białegostoku? 

Szofer obojętnie pokiwał głową, że niby tak, lecz wojskowy powiedział z wieloznacznym uśmiechem: 

- Starczy nam benzyny i do Warszawy. 

- A może nawet do Berlina - zaśmiał się komisarz. 

Więcej już nic nie powiedzieli i zaraz odjechali. Właśnie to, że nie mówili zbyt wiele i nawet nie spojrzeli na zapatrzone dziewczęta, przydało ich krótkiej rozmowie wielkiego znaczenia. Stało się jasne, że dla Sowietów nowa granica niemiecka w okupowanej Polsce, a nawet stara granica w Prusach Wschodnich nie jest granicą! Powtarzano sobie to, co powiedział jakiś żołnierz: 

- Postawię słupy graniczne Związku Sowieckiego tam, gdzie mi każą. 

Lecz na ulicy Jatkowej, na Szawelskiej i Rudnickiej, tam, gdzie uliczki były węższe, gdzie było więcej sklepików, widać było wielkie kolejki do sklepów z żywnością. Jeszcze bardziej rzucały się w oczy kolejki sowieckich żołnierzy do sklepików z tekstyliami. Wyglądało to tak, jakby wszyscy żołnierze sowieckiej armii ustawili się przy żydowskich sklepikach, aby kupić prezenty dla żon i dzieci - od tkanin i garniturów po szpilki do włosów i kłębki nici. 

Na Jatkowej stoi Szaja Sprzedawca Mąki z Chackielem Bakalejszczikiem i rozmawiają. Szaja jest pełen zachwytu dla krasnoarmiejców, ale Chackiel - sklepikarz z krwi i kości - tak powiada do Szaji: 

- Dajcie mi teraz milion, abym mógł zamówić sobie garnitur! Póki co, zastanawiam się, jak przetrwać każdy kolejny dzień, póki się wojna nie skończy. Krasnoarmiejcy nie odstępują sklepów, a mówią przecież, że mają wszystko! 

- Oczywiście, że mają wszystko - odpowiada Szaja. - Mają czołgi, armaty, benzynę i ptaszki, tak wiele stalowych ptaszków, jak nadmorskiego piasku. Nie mieli głowy do tekstyliów i galanterii! 

- Coś mają za dużo pieniędzy, za dużo czerwońców - mruczy Chackiel. 

Kilka ciężarówek zatrzymuje się przy wielkim sklepie tekstylnym na rogu Rudnickiej i Jatkowej. W mgnieniu oka roznosi się pogłoska, że Sowieci konfiskują towar: 

- Zaczyna się ta sama historia co dwadzieścia lat temu - wzdycha Chackiel przygnębiony. 

- Jasne, że nie dostaniemy od nich miodu do polizania - Szaja spogląda smutnymi oczyma na swoją kozią bródkę. 

Ulicą idzie pół tuzina Rosjan w błękitnych czapkach. Szaja zauważa, że karki mają wygolone niewileńskim zwyczajem, gdzie podcina się włosy na grzebieniu. Poza tym Szaja zauważa, że ich płaszcze są od spodu zagięte w kancik, podczas gdy szynele prostych krasnoarmiejców nie są obszyte, lecz wyglądają, jakby były wycięte z jednego kawałka materiału. Rosjanie w błękitnych czapkach podchodzą do kolejki stojącej przy sklepie z tekstyliami, mówią coś do kilku żołnierzy - i w jednej chwili cała kolejka rozchodzi się. Krasnoarmiejcy, którzy stali godzinami w ogonku, milcząc odchodzą z opuszczonymi głowami. Jak świat światem, żaden sklepikarz jeszcze nie widział i nie słyszał, aby za pomocą dwóch słów można było rozpędzić taką wielką grupę żołnierzy. 

- To enkawudziści - szepcze Szaja do Chackiela i obu im robi się markotno na duszy. 

W tamte późnojesienne dni błądziłem po miejskich parkach. Nagle stały mi się bardzo drogie szerokie aleje ze starymi kasztanami, gdzie przed wojną, czyhając na żydowskich przechodniów, często kręcili się polscy studenci z grubymi kijami w rękach. 

Góra Zamkowa była pokryta szkarłatnoczerwonymi, ciemnobrązowymi i szafranowożółtymi liśćmi jak rozżarzonymi węglami. Po kilku deszczowych dniach niebo rozjaśniło się, podniosło się wyżej, lśniąc przejrzystą, chorobliwą barwą. Przygnębiony, przepełniony jesienną wilgocią i smutkiem, długo błąkałem się w okolicy Wilii i ogrodów, aż zatrzymałem się na placu Katedralnym przy białej katedrze z sześcioma kolumnami od frontu. 

Plac był gęsto wypełniony Polakami, a wszyscy mieli poważne, surowe twarze. Przepchnąłem się do drzwi katedry i zajrzałem do środka. Od wielkiej liczby długich woskowych świec na ołtarzu i od lampek w kaplicach unosiła się różowa mgła. Katedra po brzegi wypełniona była wiernymi, którzy z odkrytymi głowami klęczeli w głębokiej ciszy. W wysokiej przestrzeni płynęły szerokimi falami dźwięki organów, tak smutne i uroczyste, jakby odbywała się msza żałobna za niewidzialnego zmarłego - za utraconą Polskę. 

Ulicą maszerowała kompania czerwonoarmistów. Część z nich spoglądała na tłum przy kościele z ciekawością, część ze zdziwieniem, a jeszcze inni uśmiechali się. Polacy, tłumnie wychodząc z katedry, zatrzymywali się na zewnątrz z odkrytymi głowami i spoglądali na czerwonoarmistów z zaciśniętymi ustami. 

Przy klasztorze oo. Bernardynów, zbudowanym z czerwonych cegieł w stylu gotyckim, na kształt pajęczyny ostrych, kłujących promieni, na bruku i na chodnikach klęczeli młodzi i starzy Polacy. Również tutaj modlono się w ciszy, bez ruchu, z opuszczonymi głowami, jakby naprzeciw unosił się niewidzialny nieboszczyk w srebrnej trumnie. 

Na mostku nad Wilejką dostrzegłem tłumek zgromadzony wokół czołgu. Czołgista, chłopak o jasnych, lnianych włosach i jasnych oczach opowiadał coś, a ludzie stojący dookoła śmiali się wesoło. Przeszedłem obok i zatrzymałem się na mostku z twarzą zwróconą w kierunku czołgu: może podejść i śmiać się z nimi, cieszyć się z wszystkimi chłopcami i dziewczętami? 

Jednak nie podszedłem. Zajrzałem do ogrodu bernardynów i usiadłem na ławce. Wiatr strząsał z drzew stosy liści, lecz ich korony wciąż jeszcze były gęsto porośnięte, a pnie zdawały się tonąć w płomieniach. Gdy wiatr ucichł na chwilę, gałęzie zadrżały i jęknęły jak chory po ciężkiej, nocnej gorączce. Przypomniałem sobie wiersz Juliusza Słowackiego Smutno mi, Boże! Czymkolwiek Polska nie była, w izdebce matki, za kuźnią, mogłem być tym, kim chciałem. Teraz nie zostawią mnie samego w moim pokoju, teraz nie wolno być smutnym. 

* * * 

W głębi alei, na ławce siedział człowiek z twarzą zwróconą ku mnie. Jego szyja wyciągnięta w moim kierunku świadczyła o tym, że chciałby dowiedzieć się, kim jestem. "Chyba jakiś pijak, który szuka towarzysza do pogawędki" - pomyślałem i niecierpliwie odwróciłem się. Jednak przypadkowo znów spojrzałem w jego stronę, przyjrzałem mu się uważnie i uświadomiłem sobie, że przypomina Zalmana Presa, sprzedawcę skarpet, który kiedyś przesiedział tutaj ze mną kilka godzin, opowiadając o swojej miłości do jasnowłosej sąsiadki, która się później powiesiła. 

Podniosłem się z ławki i ruszyłem ku niemu. Jednak im bliżej podchodziłem, tym bardziej byłem pewny, że się mylę. Sprzedawca skarpet miał wielką, kręconą brodę, a broda człowieka siedzącego na ławce była rzadka, siwawa. 

- Od razu cię poznałem! - wykrzyknął. - Od razu poznałem! Nie chciałem jednak podchodzić do ciebie, żebyś nie musiał się bać. Ja wiem, że dzisiaj lepiej nie mieć starego znajomego socjaldemokraty, który trzymał z mieńszewikami, a nie z bolszewikami. 

- Nie poznałem pana - siadam obok niego. - Obciął pan długą brodę. 

- Obciąłem! - wykrzykuje wesoło. - Moja broda nie była brodą pobożną, lecz była to broda esdecka, partyjna, patjetyczna, niech będzie - tołstojowska, ale nie pobożna. Była moją największą ozdobą. Zaczęła jednak siwieć, a od siedzenia co wieczór w bóżnicy grabarzy zrobił się na niej kołtun, no to ją obciąłem. Nie potrzebuję esdecko-partyjnej brody, która będzie się rzucać w oczy bolszewikom. 

Ton podniecenia i zgryźliwości pobrzmiewający w jego słowach świadczą o tym, że pozostał sobą, jak wtedy, gdy po wspólnie spędzonym na rozmowie i złoszczeniu się na siebie wieczorze zerwał z szyi muszkę artysty i uciekł z ogrodu do bóżnicy grabarzy. 

- Powiedz sam, po co mi pajetyczna broda? - pyta, targając swoją przyciętą bródkę. - Dwoma rzeczami przyciągałem kocmołuszki, kobietki, aby kupowały u mnie skarpety: moją brodą i moimi piosenkami. Teraz, gdy nie handluję, nie potrzebuję już ani brody, ani piosenek. 

- Nie handluje pan już? 

- Skończyłem z handlem! - śmieje się. - Nie ma gdzie kupić skarpet. Zaraz jak bolszewicy, wyzwoliciele, weszli, pojawiłem się ze swoim kramem na ulicy. Wykupili wszystko. Damskie pończochy, skarpetki męskie i dziecięce, wszystko, wszystko! Płacili uczciwie, tak jak trzeba według ostatniego kursu - rosyjski rubel za polską złotówkę. Sprzedawszy wszystko, idę do kupca po nowy towar. Tymczasem on patrzy na mnie jak na nietutejszego i przysięga, że również jemu wszystko zabrali - rubel za złotego - dziesiątki tuzinów, setki tuzinów, i jemu - powiada - nie zostało nic. Przestałem być kupcem. Koniec! A moja żona Fajge i moi synowie znów się śmieją: "Niedorajdo, nieudaczniku, gdzie zgubiłeś rozum?" 

Robię grymas, aby się nie roześmiać. Lecz przenikliwe, małe oczy Zalmana już pochwyciły ukryty uśmiech w moich oczach, a jego spojrzenia zaczynają tryskać odłamkami szkła. Przycięta broda czyni jego twarz bardziej pomarszczoną i kościstą, mięśnie pod skórą policzków poruszają się w tę i z powrotem: 

- Śmiej się! Jestem bardzo zadowolony, że już nie handluję, bardzo zadowolony! Co za urok ma sprzedawanie skarpet bez piosenek? Żadnego uroku! Dla oswobodzicieli nie potrzebuję piosenek! A znowu kocmołuszki, kobietki, które przyciągałem swoim śpiewaniem, nie chcą już patrzeć w moją stronę. Oswobodziciele są lepszymi śpiewakami niż ja, są też przystojniejsi. To - widzisz - jestem gotów przyznać. Poza tym moja Fajge kazała mi przysiąc, że nie otworzę ust. Chociaż przechwala się, że mnie nienawidzi, lituje się nade mną i prosi: "Zmiłuj się, nie śpiewaj już tych piosenek". Rozumiesz? Moje rymy nie pochodzą z Moskwy, można je wziąć za kontrrewolucyjną propagandę przemycaną pod postacią wesołych piosenek. 

- Nie wolno być smutnym - mówię. 

- Wesołym też nie! Na własną rękę nie można też być wesołym. Pamiętasz moje piosenki? Jedną z nich śpiewałem przy bramie twojej mamy, aż cała ulica się radowała. Przypomnę tylko, jak mawiają krytycy, jeden wers: 

Tańczcie krawcy, 
tańczcie rzemieślnicy, 
Tańczcie tak, by w tańcu 
nie pokazać gołej... 

Oto przypowieść: świat jest jak przyjęcie weselne. Wewnątrz siedzą bogaci kumowie, opasłe brzuchy, a na zewnątrz, przy oknach, stoją biedacy i też próbują tańczyć. Tak było wtedy, gdy układałem tę piosenkę. Dzisiaj jest odwrotnie, a piosenka pasuje jeszcze bardziej: opasłe brzuchy stoją na zewnątrz i śmieją się z braci robotniczej, która tańczy wewnątrz z odkrytymi tyłkami! - Zalman aż krztusi się od śmiechu, lecz ja widzę, jak gniew skręca mu wnętrzności. - Mówię ci... Kuglarze! Co tam kuglarze. Aktorzy! Przecież kiedyś grałem trochę w teatrze, właśnie tutaj, w Teliatniku. Nie na darmo przychodzę do tego ogrodu i wspominam tamte czasy, gdy byłem amatorem i zawróciłem Fajdze w głowie swoim talentem. Ale gdzie mi do nich! Oni to prawdziwi aktorzy! 

- Kto oni? 

- Oni, oswobodziciele - krztusi się jeszcze bardziej. - Oni mają największego reżysera na świecie. Rozumiem, że można nauczyć dziesięciu chłopów śpiewania i sztuki aktorskiej, dwudziestu chłopów, stu chłopów, ale żeby tysiące, dziesiątki tysięcy chłopów śpiewały tę samą piosenkę: "U nas wsio jest"! Ale moje skarpetki dobrze się sprzedały. Nawet worki mojej Fajgi nieźle poszły. Fajge ciągnie kupę pustych worków po mące i po kartoflach, a tu zatrzymuje się oswobodziciel, zagląda głęboko do worka, czy nie ma dziur - i kupuje. Może zdarzy mu się jeszcze coś kupić, będzie miał wtedy do czego wsadzić. Szkoda, szkoda, że już nie ma ich dawnej inteligencji. - Zalman spuszcza głowę i zaczyna mówić smutno, powoli - Ej, ta ich inteligencja! Nawet taki nieudacznik jak ja, czuł się między nimi jak równy im człowiek. Tak naprawdę, to oni przekonali mnie, że powinienem grać w teatrze i że jestem 'pajetą', chociaż nie rozumieli ani słowa z moich piosenek. Rytm - mówili - nam się podoba. Rytm. Ale reżysera to mają, to ci dopiero reżyser! - Zalman znowu się krztusi i ledwo powstrzymuje, aby nie narobić rabanu z wielkiej wściekłości. - Także rosyjską inteligencję nauczył chytrości i milczenia. Nawet mnie nauczył! Już milczę! 

- Przecież pan nie milczy - spoglądam na krótkie cienie, które rozciągają się od pnia do pnia, nie mogąc się spotkać. 

- Milczę - rozgląda się po pustym parku. - Ciebie jednak się nie boję. Ty też zostałeś po tamtej stronie barykady, jak to mawiał mój Judke. Ale jak to się stało, że przyszedłeś do parku w taki wietrzny dzień? - zwraca się ku mnie, jakby dopiero teraz się połapał, że powinien się temu dziwić. 

- Tak, po prostu. 

- Rozumiem - śmieje się. - Ciężko ci na duszy. Tutejsi partyjniacy mają coś na ciebie. Pewnie kiedyś wyrwałeś się z jakimś niepotrzebnym słowem. Twoje wiersze też są z pewnością nieodpowiednie. Byłeś kiedyś studentem jesziwy, do twoich wierszy powłaziły długie brody, twoja zgolona broda wlazła do twojej poezji... Nu, przefarbowałeś się już? Albo, jak to oni mówią, przebudowałeś się już? 

- Jeszcze nie. Jeszcze nikt tego ode mnie nie wymagał. 

- To źle, to się nazywa "wroga wstrzemięźliwość" - mówi ostrym tonem, a ja nie wiem, czy myśli poważnie, czy szydzi. - Nie można za wiele milczeć i nic nie robić. O to ma do mnie pretensje Fajge: "Albo gęba ci się nie zamyka, albo milczysz, jak leśny zbój. Od razu poznają po twojej twarzy, że jesteś niezadowolony" - powiada moja żona. 

- Dalej takie kłótnie w waszym domu? - wciągam głowę w ramiona; robi mi się zimno, jakby z jego słów powiał wiatr. 

- Nie ma już kłótni - odpowiada ożywiony tym, że daję mu pretekst, by wyrzucić z siebie nowy strumień słów. - Wystarczy, że Fajge pokaże przez okno czołgistów, którzy stoją przy swoich czołgach i śpiewają - od razu milknę. Fajge pokazuje mi, co zrobiłem z naszym Judką. Wiesz przecież, że gdy wszyscy uciekali do Związku Radzieckiego, nasz Judke też tam uciekł, aby zostać malarzem. Wiedzieliśmy już wcześniej, że nie studiuje w Moskwie na Akademii Sztuk Pięknych, tak jak marzył. Myśleliśmy, że haruje gdzieś w Donbasie, w kopalni węgla. Mimo to wierzyliśmy, że kiedyś jeszcze się odnajdzie. I odkąd oswobodziciele weszli, wyobrażałem sobie, że oto otwierają się drzwi i wchodzi komendant Judke. Nie powiedziałem o tym Fajdze, ale dzień i noc rzucało mną jak w febrze: otwierają się drzwi i wchodzi komendant Judke. A jeżeli nie komendant, to chociaż żołnierz w szarym szynelu. Ale Fajge nie marzyła, goniła moich synów, aby się czegoś dowiedzieli. Mnie nie ufa, mówi, że jestem gaduła. Aż wreszcie moi synowie przynieśli pewne wieści od miejscowych partyjniaków, którzy znów dowiedzieli się tego od przyjezdnych politruków: "Razgromili!" Polska kompartia - mówią sowieckie politruki - została zeżarta przez szpiegów i trockistów. Więc wtedy, gdy usuwano wielkie gnidy, usunięto także małych, wileńskich chłopaków. "Razgromili!" Nie kłócę się już z Fajge. 

Zalman Pres podrywa głowę, zagryza wargi i zaczyna ręką drapać się pod brodą, pociera skórę tak mocno, jakby chciał wyrwać korzonki swojej przyciętej brody: 

- Widzisz, mój Motele zasługuje na jeszcze większe współczucie niż Judka. Judka chodził przecież po nocach z wiadrem farby i smarował hasła na ścianach: "Ręce precz od Związku Sowieckiego!" Sądził, że Polska chce prowadzić wojnę z Białorusią i wschodnią Ukrainą. Lecz mój Motele nigdy się nie mieszał do Białorusi i Ukrainy. Mój Motele wciąż powtarzał, że jedyną ucieczką od wszystkich trosk jest nauka w klasie tańca. Teraz zstąpiły na niego ciemności egipskie. Dziewczęta zaczęły niechętnie patrzeć na burżuazyjne tańce oraz na drobnomieszczańskich tancerzy. One tańczą tylko tańce narodowe i tylko z czerwonymi komendantami. Tak więc mój Motele został bez tańców, jak ja bez piosenek. Chyba że będzie kręcić się ze swoją matką. Lecz ona cierpi na podagrę i łamanie w kościach. Z wielkiej złości drażni się mój Motele z moim Ajzykiem. Jak wiesz, Ajzyk ma zwyczaj zbierać i trzymać w pudełkach wypalone fajki, wyrzucone zabawki dziecinne i inne bzdury. Motele przekomarza się z nim, że jest prywaciarzem, kułakiem, że lada dzień, lada dzień sowiecka władza zorientuje się i skonfiskuje prywatny kapitał Ajzyka. 

W ogrodzie jest już ciemno, lecz niebo jeszcze jasne. Wydaje mi się, że gdzieś pomiędzy drzewami ktoś chodzi boso po mokrych stosach liści, skrada się ku mnie, zaraz dotknie mojego karku zimnym, oślizgłym palcem... Przechodzi mnie dreszcz. To wiatr, myślę, i wstaję, aby odejść. 

- Nie chodzi pan do bóżnicy? - zaczynam się żegnać z Zalmanem. - Wtedy, gdy siedzieliśmy tutaj, poszedł pan potem do bóżnicy grabarzy. 

- Również bóżnica grabarzy już nie jest tym, czym była dawniej - mówi smutno. - Ludzie chodzą przygnębieni. Nawet żebracy przy piecu, którzy zawsze przeklinali zamożniejszych, utracili całą swoją werwę. Gdy sklepikarze nie będą mieli im co dać, umrą z głodu. Dla Sowietów biedacy, którzy nie umieją pracować, są jak śmieci. 

Gdy odchodzę, wzywa mnie z powrotem: 

- Twoja mama wyszła za mąż? 

- Wyszła za mąż. 

- Wiem, za zrzędę, odludka, milczka. Twoja mama dobrze zrobiła! Tak, co to ja chciałem ci powiedzieć? - kręci się na ławce, podnosi, znowu siada, a ja widzę, że zawołał mnie nie po to, by pytać o mamę, lecz po coś innego. 

- Jak myślisz, dobrze zrobiła, że się powiesiła? Dobrze zrobiła? Wiesz, o kim mówię? - krzyczy Zalman z gniewem, jakby podejrzewał, że udaję, jakobym nie pamiętał jego historii o miłości do jasnowłosej kobiety, która u niego mieszkała. 

- Pochodziła z ziemiańskiej rodziny, która uciekła z Rosji dwadzieścia lat temu. Wyszła za mąż za garbatego buchaltera, bo jej rodzice zubożeli. Dobrze zrobiła, że się powiesiła. Teraz byłoby jej ciężko. Nawet jej miłość do Lermontowa nie pomogłaby. Nu, idź, idź... Czekaj! Ja też idę. Idę do bóżnicy, jeśli chcesz, możesz iść ze mną. Wtedy poszedłem sam, ale dzisiaj też możesz iść. Siedząc z biedakami przy piecu w bóżnicy grabarzy, będziesz mógł spokojnie się smucić. 

Przełożyła Magdalena Ruta

Krasnogruda nr 13, Sejny 2001, Pogranicze.