Przyjechałem do tego miasta po raz drugi i znowu przeżyłem to niesamowite, na poły mistyczne porażenie charkowskim autentyzmem. Zeszłego razu zaprowadzono mnie pod drzwi Chwylowego w domu pisarzy "Słowo" - tak, to właśnie te drzwi (a na nich tabliczka z jakimś zupełnie innym, zupełnie nie tym nazwiskiem!), stąd wynieśli jego ciało, windy wtedy jeszcze nie było, oto ten sam lufcik, otwarty, to z jego gabinetu, właśnie przez ten lufcik w niedzielę 13 maja 1933 roku wyrwał się na podwórze dźwięk najcelniejszego, po prostu skazanego na celność pisarskiego wystrzału - w siebie. W sąsiedniej klatce, w mieszkaniu Mychajły Semenki, poprzedniego dnia odbyło się przyjęcie, pili do jakiejś czwartej nad ranem, potem długo się rozchodzili, śpiewali, po wyjściu z klatki, wcale nie mogli się uciszyć, na ulicach czuć było woń rozkładających się trupów zmarłych z głodu chłopów, gwarne towarzystwo Semenki niewątpliwie przeszkadzało Chwylowemu w jego ostatniej nocy.
Charków to autentyzm. To takie tragiczne muzeum, gdzie wszystkiego można dotknąć.
Tym razem prowadził nas Wołodymyr Hariajiw, człowiek dobrze po osiemdziesiątce, to ostatni z żyjących futurystów, uczeń tegoż Semenki, świadek charkowskiej mitologii - burzliwego (i w swym patosie, i wielkości, i komizmie) wzlotu lat dwudziestych, tych opętanych projektów globalnych nowego urządzenia świata, uszczęśliwienia ludzkości, rasy, narodu, projektów, z tworzeniem których związana była cała zgraja żywych jak srebro antypodów, wśród których był i Marinetti, i Fernand Leger, i Brecht, i Majakowski (charkowianin Gro Wakar zawsze wygrywał z nim w bilard), i nieznany artysta wiedeński Schieklgruber, a także cały Charków, Charków w portretach - której postaci byś nie wziął, każda legendarna, piękno gestów, neurastenia, wystrzał Chwylowego, śmierć...
Staliśmy na Uniwersyteckim Wzgórzu, na murze wydrapany napis - z jakiegoś powodu po rosyjsku - "Biez UNA wsiem chana", pan Wołodymyr przemierzał labirynty swoich wspomnień, spodobało mi się, że Semenkę nazywał "Semą", że miał ze sobą własnoręcznie nakreślone różnokolorowymi kredkami plany - ulic, kawiarni, rozmieszczenie biurek w dawno już nieistniejących redakcjach, jakaś firma elektroniczna wpuściła nas do obecnie własnego już pomieszczenia ("a tu siedział Kułyk"); na placu Konstytucji (dawniej Mikołaja, potem jeszcze jakiś), koło wspaniałych secesyjnych fasad Wasyla Kryczewskiego stanęliśmy w ciasnym kręgu - było wietrznie, przenikliwie zimno - tak bywa, kiedy znienacka poczujesz dotyk czegoś, co jest znacznie większe, niż mógłbyś to sobie wyobrazić.
Krasnogruda nr 11, Sejny 2000, Pogranicze.