Krasnogruda nr 10. KRZYSZTOF CZYŻEWSKI: Sacrum, faszyzm, Eliade.

Krasnogruda nr 10. KRZYSZTOF CZYŻEWSKI: Sacrum, faszyzm, Eliade.

Sacrum, faszyzm, Eliade 

Ciężko mi rozmawiać o tym z Mirce'ą... 
Jest w ich obozie więcej zaślepienia niż farsy 
i, być może, więcej dobrej wiary niż zakłamania. 
Ale, w takim razie, wskutek jakiej aberracji nie zdają 
sobie sprawy ze swojej straszliwej, dzikiej pomyłki? 


Mihail Sebastian, Dziennik 1935-1944

Któregoś dnia, podróżując przez Rumunię w grupie artystów i naukowców z różnych krajów Europy, zapytałem o Eliadego, o obecność jego myśli w kraju odradzającym się po długich rządach dyktatora. Ku memu zaskoczeniu doszło do gwałtownej polemiki pomiędzy byłym dyplomatą holenderskim w Rumunii, obecnie aktywnym działaczem europejskiego ruchu na rzecz praw człowieka, a naukowcem rumuńskim mieszkającym w Bukareszcie i rumuńskim pisarzem emigracyjnym od lat przebywającym w Amsterdamie. Holender, już w podeszłym wieku, ostro zaatakował postawę Eliadego w okresie międzywojennym, posądzając go o nacjonalizm i sympatie profaszystowskie. Młody naukowiec gwałtownie oponował podkreślając, że zwłaszcza dzisiaj, gdy tak ważną sprawą jest przezwyciężenie dziedzictwa komunizmu, szczególnej wagi nabiera tradycja tego środowiska intelektualnego, z którym przed wojną związany był Mircea Eliade. Natomiast pisarz, zdający się zachowywać najwięcej zimnej krwii, wyrzucał obu dyskutantom uproszczenia i powierzchowność wobec dramatycznego skomplikowania postawy Eliadego i jego zwolenników dzisiaj. 

Ta polemika dała mi wiele do myślenia. Zapytałem o Eliadego mając na myśli pisarza i uczonego, który zgłębiał kondycję duchową współczesnego człowieka, jego wykorzenienie i poszukiwanie drogi powrotu do samego siebie, do swej tożsamości, do sacrum wreszcie. Pisał przecież o tym również w kontekście tradycji rumuńskiej, zwłaszcza w książce Od Zalmoxisa do Dżyngis-chana. Tymczasem w odpowiedzi otrzymywałem dyskusję o nacjonalizmie, faszyzmie, antykomunizmie, religijnym fundamentalizmie i prawicowych partiach politycznych. Ponadto temperatura tej polemiki wskazywała, że nie są to sprawy przebrzmiałe ani tutaj w Rumunii (przekonałem się o tym podczas moich tam pobytów jeszcze wielokrotnie), ani w Europie. 

Przeczucie mówiło mi, że w całej tej sprawie tkwi coś więcej, niż tylko grzebanie w przeszłości pewnego sławnego Rumuna. Kryły się w niej zalążki nowej postawy, atrakcyjnej dla młodych intelektualistów i polityków europejskich. To było jak pokuszenie i przestroga jednocześnie, z których - myślałem - trzeba jak najszybciej zdać sobie sprawę. Dlatego postanowiłem pójść tropem Eliadego, kontynuować rozmowy z ludźmi na jego temat, wejrzeć w jego pamiętniki i teksty o nim, odszukać asocjacje pomiędzy jego postawą a współczesnym fermentem światopoglądowym. 


Zacznę od owego Holendra, który tak bezwzględnie i pryncypialnie zaatakował Eliadego. Jak wspomniałem, zaangażowany jest w ruch na rzecz obrony praw człowieka, należy więc do grona bardzo wspaniałych ludzi, działających w takich organizacjach jak Amnesty International czy Helsinki Citizens Enssebly, pojawiających się wszędzie tam, gdzie demokracja jest zagrożona, toczy się wojna, a jednostka podlega represjom. Najchętniej przyznają się oni do światopoglądu oświeceniowego, opartego na racjonalizmie, demokracji, wspólnym kodeksie praw człowieka, tolerancji, wolnym rynku. Stoją na straży tego światopoglądu przekonani, że jest optymalny dla ludzi. Nie chcą go zmieniać ani modernizować, raczej strzec i propagować. Gwarantując jednostkową wolność, zdawał się być on wystarczająco otwarty, aby pomieść w sobie wszelkie zróżnicowanie postaw, tradycji i aspiracji. Tymczasem okazuje się to nie takie proste. Coraz silniejszy napór obrońców odrębnych tożsamości i różnych systemów wartości, różnych regionalnych, narodowych i religijnych aspiracji, powoduje, że światopogląd oświeceniowy, statyczny w swej postawie, z coraz większym trudem mieści w sobie dążenia i przemiany współczesnego społeczeństwa. Coraz częściej się zdarza, że wyrzuca z siebie, spycha na margines, izoluje rozmaite tendencje przyczepiając im pejoratywne etykiety "plemieńców", "tożsamościowców", nacjonalistów, fundamentalistów, faszystów... 

Tak też przez owego Holendra został zaatakowany i zepchnięty na anty-europejski margines ów młody naukowiec z Bukaresztu. Tu już nie chodziło tylko o Eliadego. Jego "sprawa" obnażyła charakterystyczną dla "oświeceniowców" niecierpliwość i bezradność wobec innej postawy, która "psuje" im robotę. W latach 30. krytycy Eliadego posługiwali się schematem: jeżeli antymarksista - to faszysta. Dzisiaj, wprawdzie z innych pozycji światopoglądowych, ale równie łatwo i schematycznie przychodzi naszemu Europejczykowi etykietowanie. Wystarczy kilka informacji, takich jak związki Eliadego z Legionem Michała Archanioła czy jego poparcie dla Salazara w Portugalii, a od razu, w panicznym strachu przed zagrożeniem ze strony narodowców, pojawia się etykieta - faszysta. 

Może jednak jest to objaw zdrowego zachowania? Może tak trzeba? Holender był człowiekiem dojrzałym, doświadczonym, o wielkim sercu. Raz tylko, a spotykaliśmy się w różnych miejscach Europy, widziałem go tak rozjuszonego. On wiedział, co w XX wieku kryło się za ideologiami narodowymi i jaką cenę przyszło płacić ludziom za przyzwolenie na ksenofobię i nietolerancję. Lepiej więc dmuchać na zimne. 

Tyle tylko, że młodego, narodowo zorientowanego naukowca, to w ogóle nie przekonywało. On miał swoje problemy i pragnienia, które nie tyle przeciwstawiały się poglądom jego rozmówcy, ile zupełnie z nimi rozmijały. A przecież nie mieliśmy do czynienia z zaślepionym fanatykiem. Pomimo tego, w świecie obywatela Unii Europejskiej, najwyraźniej nie było miejsca dla niespokojnego Rumuna, poszukującego swojej tożsamości w zdewastowanym postkomunistycznym pejzażu. 

Problem jest o tyle istotny, że postawa młodego naukowca zdawała się wyrastać - mocno to wtedy czułem - z autentycznej potrzeby odnalezienia własnego miejsca w życiu i głodu wartości duchowych. Nie było w nim żadnej nienawiści do obcych czy innych oznak fanatyzmu. A mimo to nie mieliśmy takiego języka, takiego sposobu czy mądrości, by pozostał z nami przy tym wspólnym kawiarniano-europejskim stole, obsługiwanym przez Cygana w siedmiogrodzkim Sibiu. Odszedł niezrozumiany, zepchnięty na margines. I może dlatego właśnie spotkany za jakiś czas będzie reprezentował postawę znacznie bardziej radykalną? 


Podobne myśli nie dawały mi spokoju podczas pobytu w powojennym Sarajewie. Moi tamtejsi przyjaciele wywodzą się z kręgu kosmopolitycznej inteligencji, walczącej o jedną, wielokulturową Bośnię. Stanowią wspólny front z wieloma europejskimi środowiskami oświeceniowymi, które zaangażowały się po ich stronie podczas wojny i udzielały im rozmaitej pomocy. Traf chciał jednak, że na ulicy Marszałka Tito spotkałem znajomą muzułmankę z Augustowa, która studiowała wtedy w Sarajewie. Dzięki niej kilkakrotnie odwiedziłem muzułmańskie centrum kultury na Baščaršiji i poznałem stałych jego bywalców. Pełno tam było młodych ludzi, którzy mieli swoją wspólną sprawę, uczęszczali na modlitwy, wykłady z nauki Koranu, próby teatralne, próby muzyki poważnej i ludowej, spotkania autorskie... Był to najbardziej tętniący życiem ośrodek w stolicy Bośni. Moi przyjaciele nigdy tu nie zachodzili, bali się tego miejsca. 

Uświadomiłem sobie, jak wielka przepaść dzieli w Sarajewie "oświeceniowców" od "fundamentalistów", bo tak określano tu wszystkich, którzy wybrali inny niż kosmopolityczny sposób życia. Ta przepaść zdawała się być znacznie większa i ze znacznie istotniejszymi konsekwencjami na przyszłość, od tej, która dzieliła Serbów, Chorwatów i Muzułmanów. Poznani przeze mnie młodzi ludzie nie byli jeszcze w żaden sposób fundamentalistami. Była w nich otwartość na świat i siła początku drogi. Dręczy mnie pytanie, czy Sarajewo będzie w przyszłości wspólnym miastem dla nich i dla moich przyjaciół? To jest pytanie nie tylko o Sarajewo, także o Europę. 


Naukowiec z Bukaresztu przypominał mi trochę tych młodych muzułmanów z Sarajewa. Myślę też, że znakomicie odnalazłby się w środowisku polskiej młodej prawicy. Tym bardziej, że krakowska "Fronda" opublikowała jakiś czas temu obszerny materiał o Legionie Michała Archanioła, zdradzając swoje zainteresowanie tym zjawiskiem. 

Rozmawiając z nim później przekonałem się, jak bardzo był zafascynowany autorem Sacrum, mitu, historii. Nie widział żadnej sprzeczności pomiędzy dziełem a postawą życiową Eliadego, który w młodości afirmował ruch legionowy i służył jego sprawie, a potem, aż do śmierci, pozostawił nieusatysfakcjonowanych tych wszystkich, którzy oczekiwali od niego aktu ekspiacji za grzechy młodości. Ale to właśnie ta tradycja legionowa, tajemnicza i zakazana, stanowiąca przez całe dziesięciolecia w Rumunii temat tabu, składała się na kultową "całość" Eliadego i decydowała o jego atrakcyjności dla poszukującego duchowego autorytetu intelektualisty. 

Przełomowym doświadczeniem dla naukowca z Bukaresztu był wyjazd do Sighet w północnej Rumunii, gdzie w przeszłości więziono "politycznych", w tym członków Żelaznej Gwardii, zmilitaryzowanej formacji utworzonej przy Legionie na początku lat 30. Wcześniej uczestniczył w rozmaitych europejskich spotkaniach, mityngach młodzieżowych, nauczył się angielskiego, zgadzał z hasłami demokracji konstytucyjnej, integracji europejskiej, obrony praw człowieka. Tyle że mu tego było mało, a dyskusje w tym środowisku wydawały się nudne. Jego zdolny, krytyczny umysł, jego aspiracje wykraczające poza ambicję zrobienia własnej kariery, jego potrzeby duchowe - wszystko to nie znajdowało zaspokojenia wśród "oświeceniowców". Natomiast tam, w Sighet, gdzie kiedyś mieściło się słynące z okrucieństwa więzienie, gdzie utworzono muzeum totalitaryzmu, gdzie w czerwcu każdego roku słuchano wykładów o zbrodniach reżimu komunistycznego - tam spotkał osoby, które żyją wspólną sprawą, mówią o bohaterstwie, poświęceniu, męstwie śmierci, osoby, z którymi prowadził pasjonujące rozmowy. W ten sposób odnalazł to, czego intuicyjnie poszukiwał - siłę początku drogi; sprawę, w którą może zaangażować swój intelekt i duszę; światopogląd, który jest zakorzeniony w bliskiej mu tradycji narodowej. 


Zapewne czegoś podobnego poszukiwał Mircea Eliade, kiedy wkraczał w dorosłe życie w latach 20. naszego wieku. W czasie, gdy Corneliu Zelea Codreanu tworzył Legion Archanioła Michała (1927), on kończył studia filozoficzne i wyruszał w kilkuletnią podróż do Indii (1928). Po powrocie kontynuował swoje studia nad technikami rytualnymi Wschodu, a jednocześnie - z każdym rokiem coraz bardziej - angażował się we współpracę z Codreanu i jego legionistami. 

Co było tak niezwykłego w ruchu legionowym, że przyciągał takie osobowości jak Émil Cioran czy Mircea Eliade? W pamiętnikach1 Eliade tak wspomina swój pobyt w obozie internowania w siedmiogrodzkim Miercurea Ciuc, gdzie dostał się w 1938 roku na fali represji przeciwko zwolennikom Legionu: "Wieczorna wspólna modlitwa kończyła się potężnym 'Bóg jest z nami', odśpiewanym przez trzysta głosów. Na ostatnim piętrze znajdowało się pomieszczenie na 'nieustającą modlitwę'. Dniem i nocą któryś z więźniów przez godzinę modlił się tam lub czytał Biblię, przerywając tylko wówczas, gdy ktoś inny przychodził go zluzować. Ponieważ najtrudniej, rzecz jasna, było czuwać między trzecią a piątą nad ranem, wielu kolegów prosiło o wpisanie na listę właśnie na te godziny. Rzadko w dziejach współczesnego chrystianizmu posty, modlitwa i ślepa wiara w Bożą wszechmoc okupione bywały tak wielką ceną krwi". 

Dodajmy do tego charyzmę przywódcy Codreanu, jego bezgraniczne poświęcenie dla sprawy, jego postawę biernego oporu w odpowiedzi na bezwzględne szykany i prześladowania, wreszcie jego męczeńską śmierć (został zamordowany wraz z kilkoma innymi więźniami w 1938 roku podczas rzekomej próby ucieczki). Dodajmy kontekst sytuacyjny tamtego okresu - zagrożenie bolszewizmem, terror zarządzony przez króla Karola II, który zdaniem Eliadego "antycypował wszystko to, co miało się wydarzyć w siedem czy osiem lat później, po zajęciu Rumunii przez Sowietów" (czy później Eliade dostrzegał również, że reżim Ceauşescu, poczynając od lat 60., w sposób ukryty przejmuje elementy tradycji legionowej, takie jak kult przywódcy, rewolucja narodowa, wrogość wobec demokracji i liberalizmu?), masowe egzekucje, zdemoralizowanie i skorumpowanie kleru, rozpowszechniająca się sekularyzacja... 

Eliade mógł uniknąć internowania podpisując deklarację, w której odciąłby się od związków z Legionem. "Wprost w głowie mi się nie mieściło - pisał w pamiętnikach - abym mógł odrzec się mojej generacji w chwili, gdy szalał terror, gdy ścigano i prześladowano ludzi niewinnych". 

Sądzę jednak, że Eliade nie podpisał tej deklaracji nie tylko z powodów solidarności generacyjnej i wewnętrznej uczciwości. Ruch legionowy był mu bliski ideowo. Jego przypadek różni się od postawy zwykłych oportunistów, którzy z dnia na dzień ulegali pokusie "nowej siły", jak niejaki Micescu, o którym Mihail Sebastian pisze w "Dzienniku", że podzieliwszy się w wywiadzie swoimi demokratycznymi przekonaniami, na drugi dzień stał się antysemitą i zwolennikiem dyktatorskiej "rewolucji narodowej". Przede wszystkim jednak przypadek Eliadego różni się diametralnie od przypadku Ciorana, dla którego mariaż z legionistami był tylko krótkotrwałym epizodem, współgrającym z postawą szyderczego nihilisty. "W owym czasie sam doświadczyłem na sobie - wspomina Cioran w rozmowie z François Bondy2 - jak łatwo bez odrobiny przekonania można ulec pewnej fascynacji. (...) Podobnie jak o raku mówi się, że nie jest on określoną chorobą, lecz zespołem chorób, tak też Żelazna Gwardia była zespołem ruchów i raczej obłąkańczą sektą niż partią". 

Tego nie mógłby powiedzieć Eliade. "Zawsze wierzyłem w prymat ducha. (...) Wierzę w wolność, osobowość i miłość. Dlatego wierzę w zwycięstwo ruchu legionowego..." - notował w 1937 roku wypowiedzi swojego przyjaciela Mihail Sebastian. 



Powróćmy jeszcze raz do sytuacji, kiedy młody Eliade wyrusza w swoją podróż na Wschód, do Indii. Praktycznie od tego momentu aż do końca życia mógłby pozostawać w świecie wartości uniwersalnych, zgłębiając tajniki religioznawstwa i uprzystępniając je ludziom na całym świecie. Tymczasem po powrocie - obok pisania dysertacji o technikach jogi oraz powieści o miłości i duchowych wtajemniczeniach - angażuje się w działalność narodową, w swoje "bycie Rumunem". To bardzo ważny moment, decydujący często o drodze życiowej wielu intelektualistów środkowoeuropejskich, ich fatum niemalże. Dla młodego naukowca z Bukaresztu to ten moment właśnie zadecydował, że Eliade jest tak ważny, że on, mieszkaniec współczesnej Rumunii, ma swoją tradycję, do której może się odwołać. W rozmowie nieustannie podkreślał wagę odnalezionej, ocalonej i kultywowanej "rumuńskości". 

W 1937 roku, w ankiecie Dlaczego wierzę w zwycięstwo ruchu legionowego, Eliade napisał: "Czyż może naród rumuński dokonać żywota powalony przez syfilis, podbity przez Żydów i rozszarpany przez obcych..." Zatem tak miało wyglądać owo "bycie Rumunem", niechybnie spowinowacone z antysemityzmem, poparciem dla faszyzmu we Włoszech i Niemczech oraz ksenofobią? Załóżmy, że wyżej przytoczona wypowiedź, jak i wiele innych w podobnym tonie z tamtego okresu, to owoc zaślepienia młodego Eliadego. O "istocie rumuńskości" wypowiadał się również w innym duchu, przywołując pisma XIX-wiecznych propagatorów rumuńskiego odrodzenia. Zgodnie z tą tradycją, "bycie Rumunem" oznaczało przynależność do świata wartości uniwersalnych, było szlachetną postacią nacjonalizmu "ponadpolitycznego", który został strywializowany przez XX-wieczne partie polityczne. 

Eliade uważał, że poszukujący swej tożsamości młodzi Rumuni, powinni być podróżnikami ku wiecznemu uniwersum, posiadającymi jednocześnie miejsce, do którego mogą powrócić. W Dzienniku emigranta3 swoją emigrację nazywał "przedłużeniem wędrówki trzód rumuńskich pasterzy", których wędrowny tryb życia i otwartość na świat były mu najbliższe w tradycji narodowej. Podkreślał swoje przywiązanie do mitu Ulissesa, który wyruszył z domu, by poznać świat, i którego podróż była jednocześnie zakrojonym na życie powrotem do ojczyzny, do siebie samego. Zdawał sobie sprawę, że rumuński dom, jeżeli nawet stoi, to na słabych fundamentach, że brakuje mu uniwersalnego wymiaru. Stąd jego zaangażowanie w "bycie Rumunem". W pamiętnikach następująco formułował zadanie swojej generacji: "W odróżnieniu od większości młodych nie sądziłem, iżby moje pokolenie miało przed sobą jakiś cel polityczny, (...) Przed nami stały zadania wyłącznie kulturalne. Musieliśmy odpowiedzieć na jedno pytanie: czy stać nas, czy też nie, na stworzenie wyższej kultury, czy też może skazani jesteśmy na to, by tkwić - jak do roku 1916 - w kulturze typu prowincjonalnego, którą od czasu do czasu rozświetlały meteory samotnych geniuszów w rodzaju Eminescu, Hasdeu, Iorgi?". 

W rozmaitych zapiskach Eliadego, z różnych okresów życia, nieustannie przewija się troska o wydobycie kultury rumuńskiej z zaściankowości, o zwalczanie jej "neoszowinistycznego prowincjonalizmu", o jej wymiar uniwersalny. Zdawał sobie jednak sprawę, że by to osiągnąć, nie wystarczy napisać książkę Od Zalmoxisa do Dżyngis-chana, w której, w oparciu o kulturę ludową, próbuje zrekonstruować wierzenia i mitologię Daków; nie wystarczy także działać w awangardowej grupie artystów i myślicieli "Criterion", otwartej na najnowsze trendy ideowe i artystyczne w Europie, takie jak freudyzm czy dadaizm. By osiągnąć to, o czym myślał, należało przeprowadzić rewolucję duchową. A tego chciał właśnie dokonać Corneliu Codreanu, zakładając Legion Archanioła Michała. "Bardzo często powtarzał - notował Eliade w pamiętnikach - że nie interesuje go zdobycie władzy, ale tylko stworzenie »nowego człowieka«. (...) Ruch legionowy miał strukturę i powołanie sekty mistycznej, nie zaś ruchu politycznego. (...) Najwyższym celem Ruchu nie było nawet odkupienie indywidualne przez męczeństwo, lecz »zmartwychwstanie narodu«... Postawa paru tysięcy Rumunów w latach 1938-1939, ściganych bądź wolnych, przebywających w więzieniach i obozach, była jedynym faktem zadającym w wielkiej skali kłam oklepanej gadaninie o areligijności narodu rumuńskiego (jedynego, jak nam bezustannie kładziono w uszy, który nie wydał świętych)". 

Oto dlaczego ruch legionowy był bliski ideowo Eliademu. Wpisywał się w jego dążenie do sacrum, do przemiany duchowej człowieka i narodu. Jak zanotował w innym miejscu pamiętników, był "jedynym rumuńskim ruchem politycznym, który na serio brał chrześcijaństwo i Kościół". Wobec tego "na serio" takie sprawy jak demokracja, prawa człowieka, mniejszości narodowe, miały znaczenie drugorzędne. Mój rozmówca z Bukaresztu twierdził nawet, że są to jedynie abstrakcje, nie dotykające sedna "kwestii rumuńskiej". 

Czy to jest tak, że albo "bierze się na serio" chrześcijaństwo (lub islam czy judaizm), albo buduje społeczeństwo demokratyczne? 


Rumuński pisarz z Amsterdamu starał się wyjaśnić mi dlaczego, pytając o Eliadego, o poszukiwanie sacrum, o tożsamość, o "bycie Rumunem", nieuchronnie przywołuję demony nacjonalizmu, faszyzmu i fundamentalizmu. To on polecił mi do przeczytania tekst innego emigranta rumuńskiego, Normana Manei, zatytułowany Felix culpa4. 

W tym, co mówił młody naukowiec z Bukaresztu, zbrodnie legionistów ledwie były zasygnalizowane, przesłaniał je bowiem ogrom ofiar prześladowań Legionu. Zatarciu ulegały takie wydarzenia jak zabójstwo przez Codreanu prefekta policji w Jassach, zabójstwo przez legionistów premiera Ionie Doce w 1933 roku, czy zabójstwo innego premiera i bezwzględnego przeciwnika Żelaznej Gwardii, Armanda Calinescu we wrześniu 1939 roku. We wrześniu roku 1940, po abdykacji króla Karola i po objęciu władzy przez generała Iona Antonescu, dochodzi do utworzenia rządu narodowo-legionowego, którego wicepremierem zostaje Horia Sima, nowy przywódca Żelaznej Gwardii. W styczniu 1941 roku legioniści podejmują nieudaną próbę rebelii, którą po kilku dniach stłumi Antonescu. Okres współrządzenia krajem przez Żelazną Gwardię, trwający zaledwie kilka miesięcy, to czas odwetu i masowych mordów. 

Naukowiec z Bukaresztu nie wspomina o tych wydarzeniach ani słowem. Pisze o tym natomiast w pamiętnikach Eliade, ówczesny dyplomata rumuński, od 1940 roku w Londynie, a potem w Lizbonie. Obarcza winą przywódców Legionu, "którzy zniweczyli sens »miary tortur i krwawych ofiar«, wydając rozkaz dokonania okropnych zabójstw z 30 listopada 1940, kiedy to, pośród wielu innych, zamordowani zostali N. Iorga i V. Madgearu. Ale i ta tragedia składa się na los Rumunów, narodu nieszczęśliwego, któremu nie dano szansy uchronienia czystości tej ostatniej z nieprzeliczonych jego ofiar". Słowem nie wspomina natomiast Eliade o zbrodniach dokonanych na Żydach, w tym o straszliwym mordzie w bukaresztańskiej rzeźni Straulesti w styczniu 1941 roku, gdzie ofiary z przypiętymi kartkami "mięso koszerne" powieszono na hakach, przy akompaniamencie hymnów śpiewanych przez oprawców. 

Zastanawia ten komentarz Eliadego do informacji o zbrodniczej listopadowej nocy - jest w nim pogodzenie się z wyrokami losu, których nie można zmienić, jest lament nad nieszczęściem narodu, który ciągle musi ponosić ofiary, nie ma natomiast krytycznej refleksji nad przyczyną tego, co się stało, nad faktem, że musiała to być konsekwencja pewnych tendencji, które istniały w ideologii i działaniach Legionu już dużo wcześniej. Eliade ani tu, ani nigdzie indziej w swoich pismach nie dokonuje takiej wiwisekcji. Robi to za niego Norman Manea. Cytując obficie zwłaszcza publicystykę Eliadego z okresu międzywojennego, ukazuje jego uwikłanie w ideologię nacjonalistyczną, firmowaną nazwiskami Mussoliniego, Salazara oraz jego profesora i mistrza zarazem Nae Ionescu. 

W wywodach Manei zastanowiła mnie jedna rzecz: jedyne, czego domaga się on od Eliadego, to ekspiacja. "Byłoby radosną niespodzianką, gdyby w późniejszych pismach autobiograficznych zechciał Eliade wycofać się ze swoich wcześniejszych pozycji, zaznaczyć w ten czy inny sposób dystans wobec totalitarnej ideologii". Natomiast wcześniej nieco pisze tak: "Eliade nie mógł, rzecz jasna, przewidzieć strasznych konsekwencji swych poglądów". 

Przyznam, że to, czego przede wszystkim oczekiwałbym od człowieka formatu autora Sacrum, mitu, historii, to właśnie zdolności odczytania przyszłych konsekwencji swych poglądów. Jest to zasadnicza kwestia w sprawie Eliadego, która nie daje mi spokoju. Myślałem o tym nieustannie podczas rozmowy z młodym naukowcem z Bukaresztu, patrząc mu przeciągle prosto w oczy. Jak to możliwe, że człowiek, dla którego wiara chrześcijańska stanowi najwyższe dobro, oddany poszukiwaniu wartości duchowych w tym świecie, wkracza na drogę drastycznego sprzeniewierzenia się tym wartościom, nie widząc tego? Gdzie przebiega ta niewidzialna granica, za którą człowiek traci trzeźwy osąd rzeczywistości, gubi swoje ideały i pogrąża się w mroku fałszywych ideologii? "...wskutek jakiej aberracji nie zdają sobie sprawy ze swojej straszliwej, dzikiej pomyłki?". 

A przecież nie wszystko, co się w tej tragicznej epoce wydarzyło, musiało być dla Eliadego zaskoczeniem. W swych pamiętnikach opisuje takie oto zdarzenie: jego przyjaciel, pisarz pochodzenia żydowskiego, Mihail Sebastian, przyszedł któregoś dnia do niego zdruzgotany przedmową, jaką do jego książki i na własną jego prośbę napisał ich wspólny mistrz, profesor Nae Ionescu. "Skoro dzieci Syjonu cierpią - pisał Ionescu - to znaczy, że tak musi być". Całość zdawała się udowadniać tezę, że antysemityzm ma podłoże religijne. Eliade podjął polemikę z profesorem na łamach prasy (w kwestiach teologicznych jedynie). Cóż to jednak miało za znaczenie wobec faktu, że Nae Ionescu był głównym ideologiem legionistów, i że każdy jego pogląd był przyjmowany wśród nich jak wyrocznia. Nie trudno jest znaleźć nić łączącą to wydarzenie z falą mordów na tle antysemickim w okresie, gdy Żelazna Gwardia doszła do władzy. Podobnych sygnałów można by odnaleźć w życiu Eliadego znacznie więcej. 

Zgadzam się z Normanem Maneą, gdy twierdzi, że ekspiacja Eliadego miałaby duże znaczenie dla przyszłych generacji. Miałem przecież przed sobą rozmówcę, którego "milczenie mistrza" mogło zaprowadzić na manowce. Czyż nie równie ważne byłoby jednak wszczepienie nam wszystkim, a zwłaszcza intelektualistom, przekonania, iż można, a nawet należy wymagać od siebie i od innych przewidywania konsekwencji swych własnych poglądów? 


Jak się bronić w takim kraju jak Rumunia lat 30. i 40. przed "skażeniem ideologicznym"? Jak w XX-wiecznej Europie, dotkniętej chorobą wykorzenienia, tak proroczo przepowiadaną przez Simone Weil, bronić się przed "nosorożyzacją"? Jak sobie z tym poradził sam autor tego pojęcia, Eugén Ionesco, który przecież żył w tych mrocznych czasach w Bukareszcie? Jego Nosorożec to alegoryczna farsa o narodzinach fanatyzmu, który staje się "skażeniem ideologicznym". Zachował się pewien wymowny tekst Ionesco, rejestrujący atmosferę Bukaresztu z tamtych lat: "Profesorowie uniwersyteccy, studenci, intelektualiści zmieniali się w nazistów, Żelazną Gwardię, jedni po drugich. (...) Co jakiś czas któryś z naszych przyjaciół mawiał: »Oczywiście wcale się z nimi ni zgadzam, ale w niektórych punktach, na przykład co do Żydów, muszę przyznać...«. I to było symptomatyczne. Trzy tygodnie później tenże człowiek stawał się nazistą. Wpadał w tryby maszynerii, akceptował wszystko, stawał się nosorożcem". 

Ta przenikliwość i trzeźwy dystans wiele Ionesco kosztowały. Mihail Sebestian opisuje ich spotkanie wkrótce po mordach bukaresztańskich, kiedy jego przyjaciel, nie mogąc uspokoić swego sumienia, pijany, po wtarzał historię o żydowskim pochodzeniu swojej matki, właśnie wtedy, kiedy inni starali się takich historii wyprzeć, właśnie wtedy, kiedy tak ważny był choćby najmniejszy gest solidarności z opuszczonym przez wszystkich Sebastianem i ofiarami zbrodni. Zatem nie tylko trzeźwość spojrzenia, także empatia, sumienie, i wreszcie pewna wręcz fizyczna niezdolność do zniesienia choćby nieznacznego kontaktu ze "skażoną ideologią": "Nie mogę! Nie mogę!" - powtarzał z "fizyczną rozpaczą" wybiegając z kawiarni, w której radio nadawało przemówienie Hitlera. 

A Cioran? Choć nihilista i sceptyk, nie był całkiem odporny. Legion Michała Archanioła był dla niego kuszący. "Lubowałem się w przesadzie - wyzna wspominając swoją młodość w rozmowie z Leą Vergine - przylgnąłbym do czegokolwiek, byleby było przesadne, nawet do jakiejś chorej religijnej sekty". I przylgnął na swój sposób, powierzchownie i krótkotrwale, do tej organizacji będącej - to jego słowa - "mieszaniną faszyzmu, mistycyzmu i religijnego fanatyzmu prawosławnego". Jak się bronił? Śmiechem. W tej samej rozmowie wspomina wykłady legionowego filozofa, na które uczęszczał z kolegami ze studiów: "ilekroć rzucał jakąś swoją myśl, ja śmiałem się jak szaleniec. W pewnym momencie powiedział: «Nasz kraj jest zagrożony, toteż wszyscy poświęcimy się dla niego». Wtedy wszyscy powstali - z wyjątkiem mnie. Siedziałem nadal skręcając się ze śmiechu". Potem uciekał, jacyś faceci go gonili, policja broniła, musiał się ukrywać. Bał się. "Wówczas wmieszał się w to wszystko czynnik psychologiczny: bałem się tak bardzo, że zacząłem interesować się tą grupą, a ponieważ zwalczała ona osobę, której nienawidziłem najbardziej na świecie, to znaczy króla, nabrałem do niej sympatii". Jak się wyzwolił? Wyjechał do Paryża pisać doktorat. "Odtąd praktycznie zerwałem z Rumunią". 

Tym, który stoczył prawdziwą walkę ze "skażeniem ideologicznym" w ponurym czasie "zdziczenia i zagłady", był słaby fizycznie i nieśmiały Joseph Hechter, którego znamy pod literackim pseudonimem Mihail Sebastian. Ten sam, który obserwując polskich uchodźców w Bukareszcie we wrześniu 1939 roku, zazdrościł im, bo "z pożaru uszli z życiem". Ten sam, który wytrwał w niezłomnej postawie pod rządami zmieniających się dyktatur w Rumunii aż do końca, do swojej tragicznej śmierci w 1945 roku (wpadł pod samochód idąc do pracy). Miał serce otwarte dla swoich przyjaciół, Eliadego, Ionesco i Ciorana. Przyjaźń zdawała się znaczyć dla niego więcej niż uwarunkowania polityczne i ideologiczne. "Czy utracę Mirce'ę z tak błachego powodu?" - zapytywał w swym Dzienniku w 1936 roku, dowiedziawszy się, że jego przyjaciel publikuje w antysemickiej gazecie "Vremea". 25 wrześniu 1939 roku, kiedy po zabójstwie premiera Calinescu szalały prześladowania sympatyków Żelaznej Gwardii, poszedł z wizytą do Eliadego i jego żony, gdyż wiedział, "że nikt teraz nie ma odwagi ich odwiedzać." Swoją tożsamość "Żyda dunajskiego" określał krótko: "Nie jestem poplecznikiem, lecz wiecznym dysydentem. Ufam jednostce jedynie...". Jego przyjaźnie i miłości skazały go na samotność, którą potrafił oswoić. 

Zapamiętam z jego Dziennika jeden drobny epizod, który podsuwa odpowiedź na pytanie, skąd w tym człowieku taka odporność na "nosorożyzację" i wytrwałość w walce, której uległo tak wielu z jego przyjaciół i znajomych. Błaha zdawałoby się sprawa założenia uniformu do pracy, obowiązkowego w czasach "dyktatury królewskiej", wzbudza w Sebastianie wyrzuty sumienia do tego stopnia, że czuje się "pozbawiony prawa do napisania słowa "ja" z tym poczuciem własnej godności i powściągliwej dumy, bez której jego użycie staje się bezzasadne". Atakuje siebie za brak stanowczości, aby przeciwstawić się tej komedii. Wydaje mu się, że ten uniform anuluje wszelką moralną wartość jego przemyśleń, odczuć i książek. "Jestem pisarzem, który nosił liberię". A jeżeli tak, jeżeli Sebastian toczył z samym sobą bezwzględny bój już w tak niewinnej sprawie jak założenie uniformu do pracy, to czy można go sobie wyobrazić dającego najmniejsze choćby przyzwolenie postawie zniewolenia jednostki, wrogości wobec innych, przemocy czy fanatyzmu? Musiałby wcześniej unicestwić siebie. I nikt w takim stopniu jak on, Mihail Sebastian, nie miał mandatu do rozmowy ze swoim przyjacielem, Mirce'ą Eliade, w której ten usłyszałby prawdę o swoich "niewybaczalnych kompromisach" i o tym, że "nie ma usprawiedliwienia dla jego politycznej degrengolady". 


Po rozmowie z młodym naukowcem jeszcze długo w noc włóczyłem się po ulicach Bukaresztu. Już nigdy chyba nie opędzę się od cienia tej nocy styczniowej 1941 roku, kiedy przebudzone bestie, tkwiące w ludzkiej naturze, rozpętały tutaj prawdziwą orgię zbrodni, jedną z najstraszniejszych w tym stuleciu ciemności nad ciemnościami. 

Teraz zdawało się to być normalne miasto. Choć przeszłość dawała znać o sobie. Jeszcze nie ucichły tu polemiki po opublikowaniu Dziennika 1935-1944 Sebastiana przez wydawnictwo Humanitas. Próbowano poddawać w wątpliwość jego autentyczność, ubolewano nad "przesadyzmami" autora, nad "izraelską" kampanią przeciwko Eliademu. Dla innych był to wstrząs duchowy, otwierający oczy na sprawy dotychczas przemilczane i zepchnięte do sfery podświadomości. Norman Manea pisał o walorach literackich książki Sebastiana, porównywał go z dziennikiem Victora Klemperera z lat 1933-1945 Ich will Zeugnis ablegen bis zum letzten5, i wyrażał nadzieję, że jego publikacja spowoduje równie odważną i gruntowną debatę nad ciemnymi kartami historii Rumunii, jak to miało miejsce w Niemczech. To z kolei spowodowało kolejną falę dyskusji i ataków na żyjącego w Nowym Jorku emigranta, który targał narodowe świętości... Tak, Bukareszt był normalnym europejskim miastem końca XX wieku. Przypominał ten z opisu Sebastiana datowanego na 2 września 1939 rok, "rozświetlony, pełen życia, tłumny, z pełnymi restauracjami, ruchliwymi ulicami, Bukareszt co najwyżej zaciekawiony tym, co się dzieje, ale nie ogarnięty paniką..." 

Następnego dnia holenderski dyplomata, lubiany tutaj bardzo, otoczony był gronem działaczy organizacji pozarządowych, z którymi dyskutował nowe inicjatywy na rzecz budowania społeczeństwa demokratycznego. Pisarz z Amsterdamu omawiał rozpoczęcie nowego cyklu swoich wykładów na tutejszym uniwersytecie. Tylko młody naukowiec nie pojawił się już więcej w naszym gronie... 

Ja pozostałem z garścią pytań, które jeszcze długo nie będą mi dawały spokoju. 

Dlaczego myśl wolnego człowieka tak łatwo i niepostrzeżenie przeistacza się w ideologię zniewolonego społeczeństwa, a wola przemiany duchowej w przemoc wobec obcych? Dlaczego "biorąc na serio" wartości najwyższe, chrześcijańskie, odstępujemy od nich w imię wartości wyższych, takich jak dobro narodu czy silne państwo? W jaki sposób "zdeklarowany konserwatywny intelektualista przekształca się w prawicowego fanatyka, podobnie jak »postępowy« humanista przeobraża się w prymitywnego, wojującego komunistę" [Manea]? Dlaczego w tej starej Europie tak trudno jest zbudować most pomiędzy tym, co duchowe i co racjonalne, pomiędzy wiarą a tolerancją, obroną tożsamości i obroną praw człowieka, poszanowaniem tradycji i postępem. I gdzie, u licha, jest miejsce dla tych, którzy nie czują się w pełni sobą ani na jednym ani na drugim brzegu, i którzy - jak mawiał mój przyjaciel, stary cieśla - "nie idą ani na prawo, ani na lewo od Boga". 

Przypisy 
1 Świętojańskie żniwo. Pamiętniki, t. 2 (1937-1960). Przekład I. Kania. Kraków 1991. Zob. też Zapowiedź równonocy. Pamiętniki t. 1 (1907-1937). Przeł. I. Kania. Kraków 1989. 
2 Rozmowy z Cioranem. Przeł. I. Kania. Warszawa 1999. 
3 Religia, literatura i komunizm. Dziennik emigranta. Przeł. A. Zagajewski. Londyn 1990. 
4 Polski przekład Sergiusza Kowalskiego ukazał się w "Zeszytach Literackich" nr 59. 
5 Wyd. pol. Dziennik 1933-1945. Wybór dla młodych czytelników. Przeł. A. i A. Klubowie. Kraków 1999.

Krasnogruda nr 10, Sejny 2000, Pogranicze.