Krasnogruda nr 10. JEHUDA AMICHAJ: Wiersze. Przeł. Marek Pelc.

Krasnogruda nr 10. JEHUDA AMICHAJ: Wiersze. Przeł. Marek Pelc.

Wiersze 

Autobiografia w 1952 roku 
Mój ojciec wiązał ze mną troski wielkie jak stocznia 
kiedyś z niej wyszedłem niezupełnie wykończony 
a on pozostał ze swą wielką, pustą troską. 
A moja matka - jak drzewo na brzegu 
między ramionami rozpostartymi za mną.

W 31 roku moje ręce były wesołe i małe 
a w roku 41 nauczyły się używać karabinu 
kiedy przeżywałem pierwszą miłość 
moje myśli były jak pęk kolorowych baloników 
i biała dziewczęca dłoń trzymała je wszystkie 
na cienkim sznurku - a potem pozwoliła im poszybować. 

W roku 51 rytm mego życia był 
jak ruch wielu niewolników na galerze 
a twarz mego ojca jak latarnia na końcu oddalającego się pociągu 
matka nas zamknęła wszystkie swe liczne chmury w brązowej szafie. 
Wspinałem się w górę mojej ulicy, 
a wiek dwudziesty był krwią w moich żyłach, 
krwią, która była skora wypłynąć w wielu wojnach 
i przez wiele otworów, 
dlatego uderza mnie po głowie od wewnątrz 
i dociera gniewnymi falami do serca. 

Ale teraz na wiosnę 52 roku, widzę, 
że wróciło więcej ptaków niż odleciało poprzedniej zimy. 
Wracam zboczem góry do mego domu - 
Ciało kobiety w moim pokoju jest ciężkie. 



Żydzi 
Żydzi są jak zdjęcia wystawione w witrynie 
wszyscy razem jednego wzrostu żywi i martwi 
narzeczeni i panny młode, chłopcy w wieku bar micwy z niemowlętami. 
Wyretuszowane odbitki z pożółkłych zdjęć. 
Czasami przychodzą wybić okno 
i palą zdjęcia. Wtedy zaczynają 
robić nowe zdjęcia i na nowo wywoływać 
i znów ich wystawiać cierpiących i uśmiechniętych. 

Rembrandt malował ich w tureckich 
fezach dyskretnie złotoustych 
Chagall malował ich szybujących w powietrzu 
a ja maluję ich tak jak mój ojciec i matka. 
Żydzi są rezerwatem pierwotnej puszczy 
w której drzewa stoją blisko siebie, i nawet umierając 
nie mogą się położyć. Wspierają się, przy życiu, upierają się 
i nie można ich rozróżnić. Tylko ogień 
spali umarłych szybciej. 

A co w sprawie Boga? Bóg został 
jak zapach perfum po pięknej kobiecie która przeszła niegdyś 
koło nich i nie zobaczyli jej twarzy, 
lecz pozostał jej zapach, różne zapachy, 
twórca różnych zapachów. 

Żyd pamięta szałas w domu dziadka. 
A szałas pamięta zamiast niego 
wędrówkę po pustyni, która pamięta 
łaskę młodości i kamienne Tablice Przymierza 
i złoto Złotego Cielca i pragnienie i głód 
które pamiętają Egipt. 

A co w sprawie Boga? Według umowy 
po rozwodzie z Rajem i ze Świątynią 
Bóg widzi swoich synów tylko raz 
do roku, w Jom Kippur. 

Żydzi nie są narodem historycznym 
ani nawet archeologicznym, Żydzi 
są narodem geologicznym z załamaniami 
i urwiskami i warstwami rozżarzonej lawy. 
Ich historię trzeba mierzyć 
według innej skali. 

Żydzi opiłowani cierpieniem i oszlifowanymi mękami, 
jak kamyki na morskim brzegu. 
Wyższość Żydów objawia się tylko przez śmierć 
jak wyższość kamyków nad resztą kamieni: 
kiedy silna ręka nimi rzuca, 
podskakują dwa lub trzy razy 
nad powierzchnią wody zanim zatoną. 

Niedawno temu spotkałem ładną kobietę, 
której dziadek dokonał na mnie obrzezania 
na długo zanim się urodziła. Powiedziałem jej, 
nie znasz mnie a ja nie znam ciebie, 
ale jesteśmy narodem żydowskim, 
twój zmarły dziadek, ja obrzezany przez niego i ty jego ładna wnuczka 
o jasnych włosach: jesteśmy narodem żydowskim. 

A co w sprawie Boga? Kiedyś śpiewaliśmy 
"Nie ma jak nasz Bóg", a dzisiaj śpiewamy, "Nie ma naszego Boga" 
ale śpiewamy, ciągle śpiewamy. 

(Także pięść była kiedyś otwartą dłonią) 



CZEGO NAUCZYŁEM SIĘ NA WOJNACH 
Czego nauczyłem się na wojnach: 
maszerować równym krokiem wymachiwać rękami i nogami 
jak pompy pompujące z pustej studni. 

Maszerować w wojskowym szyku i być samemu wewnątrz, 
okopać się poduszkami i pierzynami i ciałem ukochanej kobiety, 
krzyczeć "mamo", gdy ona nie może usłyszeć 
i krzyczeć "Boże", bez wiary w Niego 
ale nawet gdybym wierzył 
nie opowiadałbym Jemu o wojnie 
tak jak nie opowiada się dziecku o nikczemnościach dorosłych. 

Czego nauczyłem się jeszcze. Nauczyłem się pilnować drogi odwrotu; 
za granicą wynajmować pokój w hotelu 
niedaleko lotniska lub stacji kolejowej. 
Nawet w salach wesela lub radości 
zawsze mieć na oku małe drzwi 
nad którymi napisano czerwonymi literami "wyjście" 

i bitwa zaczyna się tak 
jak takt bębnów zaczyna taniec i kończy się 
"odwrotem o świcie". Zabroniona miłość 
i bitwa, czasami, obie tak się kończą. 

Ale przede wszystkim nauczyłem się kamuflażu, 
nie rzucać się w oczy, żeby nie rozpoznali, 
żeby nie dostrzegli różnicy między mną a otoczeniem 
nawet między mną a moją miłością, 
niech pomyślą, że jestem krzewem lub owcą, 
że jestem drzewem, że jestem drzewa cieniem 
że jestem wątpliwością, wątpliwości cieniem, 
że jestem żywopłotem, martwym głazem 
domem, rogiem domu. 

Gdybym był prorokiem stłumiłbym blask wizji 
zaciemniłbym moją wiarę czarnym papierem 
zakryłbym misterium stworzenia siecią. 

Gdy nadejdzie czas wdzieję szaty kamuflażu mego końca: 
biel obłoków i dużo błękitu nieba 
i gwiazd nie mających końca. 

(Także pięść była kiedyś otwartą dłonią) 



NA MOJE URODZINY 
Trzydzieści dwa razy wychodziłem w życie 
i za każdym razem było to mniej bolesne dla mojej matki, 
mniej dla innych, 
bardziej dla mnie. 

Trzydzieści dwa razy wdziewałem na siebie świat 
i jeszcze nigdy mi nie pasował. 
Ciężarem był dla mnie, 
inaczej niż płaszcz, opinający łagodnie kształt ciała 
wygodny 
i niszczący się. 

Trzydzieści dwa razy sprawdzałem rachunek 
nie znajdując żadnego błędu, 
trzydzieści dwa razy 
zaczynałem moje opowiadanie 
i nie dane mi było skończyć. 

Trzydzieści dwa razy dźwigałem w sobie ojcowskie dziedzictwo 
większość porzuciłem po drodze, 
by ulżyć sobie w wędrówce. 
W ustach mam piołun. Jestem zamyślony, 
i nie mogę pozbyć się belki między oczami 
poczynającej kwitnąć na wiosnę wraz z drzewami. 

I coraz mniej we mnie 

czynu. Wyjaśnienia natomiast 
rozrosły się dookoła, niczym 
w Talmudzie, gdy staje się trudny 
kurczy się na stronicy, 
a Raszi i komentatorzy 
zewsząd otaczają tekst. 

Teraz, po trzydziestu dwóch razach, 
ciągle jestem przypowieścią, 
bez widoku na morał. 
Wystawiony na oko wroga 
z przestarzałymi mapami w ręku 
pośród wzmagającego się oporu i między wieżami, 
sam, bez listów polecających 
na wielkiej pustyni.

Krasnogruda nr 10, Sejny 2000, Pogranicze.