Krasnogruda nr 10. BOGUSŁAW BAKUŁA: Klucze do Kijowa.

Krasnogruda nr 10. BOGUSŁAW BAKUŁA: Klucze do Kijowa.

Kijów* 

1. Klucze do Kijowa
 

W pierwszej chwili wydał mi się miastem rozstrojonym, skłóconym z sobą, z historią, z ludźmi. Nigdy tu wcześniej nie byłem. Nie znałem starych kijowian ani dawnej, opisywanej po wielekroć atmosfery miasta. Kijów dyszy teraz gorączką powierzchownej codzienności, walczy o przeżycie, zmaga się z chaosem. Wdycham ten rozstrojony Kijów, zatruwam się Kijowem. To miasto działa jak platoński pharmakon - jest lekarstwem i trucizną, wszystko zależy od dawki. Jednak nie czuję się w nim obco; szybko zaczynam rozumieć, że większość stałych mieszkańców, to również przybysze. Ukraińska stolica, na której ulicach krzyczy język rosyjski. Księgarnie, te znaki tożsamości, wypełnione drugorzędną lite-raturą amerykańską w rosyjskich przekładach. Mafia (prowadzi najbezpieczniejsze i niedrogie restauracje - pralnie brudnych pieniędzy). Brak toalet - uciążliwość nader kłopotliwa. Pytania stawiane po ukraińsku bywa, że i pozostają bez odpowiedzi. Żyjące odrębnie od siebie elity rosyjskojęzyczne i ukraińskojęzyczne. Po kilku dniach przychodzi ogólniejsza refleksja: odnoszenie tutejszych realiów do polskich oczekiwań i niezadowoleń jest bez sensu. Trzeba nauczyć się widzieć i akceptować rzeczy w ich jedynym, niepowtarzalnym powiązaniu tam, gdzie są.

Kijów charakteryzuje jednoczesna senność i gwałtowność. Nagłe załamania pogody niemal towarzyszące podskórnym falowanion politycznym. Letnie upały i chwytające za kark przenikliwe zimno. Kijów bardziej niż Warszawa reaguje na klimatyczne paroksyzmy i gorzej się przed nimi chroni. W polityce jest dokładnie to samo. Moje sprawy też posuwają się szlakiem, którego logiki darmo zgłębiać. Długie okresy wyciszeń, niczego nie można załatwić, przyspieszyć, z nikim się spotkać, a potem gwałtowne zwroty sytuacji, gorące znajomości i wyzierający z nich po chwili chłód. W metrze, na ulicach, wiele martwych twarzy, gdzieś zapatrzonych, z wyrazem obojętnego wyczekiwania. Au contraire agresywny makijaż większości młodych kobiet. Ich nadzwyczajna uroda obok skażonej ubóstwem brzydoty i starości. Bieda i bogactwo, miękkość bycia ludzi i sowieckie chamstwo, rozpierająca się na ulicach mafia i komunistyczny bełkot w parlamencie. Powoli docierał do mnie świat Kijowa, miasta wciąż zawieszonego w politycznej próżni, dramatycznie walczącego o swoją tożsamość, zbudowanego na wzgórzach jak Rzym, mającego piękniejszą rzekę niż Lizbona, metafizyczną perspektywę i przedwieczną historię, jakiej nie mają Warszawa ani Praga. Lecz jak mogłem naiwnie myśleć, że klucz do Kijowa leży gdzieś w okolicach Instytutu Literatury, dokąd zostałem zaproszony? Pomyliłem się. Gdyby nie zadziwiające pohukiwanie sowy nad kasztanami ulicy Proriznej i Sofijskiego soboru, gwałtowny uskok Andrijiwskiego Uzwozu, barwa i zapach Dniepru, nieskończona dobroć w oczach pani Tamiły, i gdyby nie rozpalona w kieszeni płaszcza grudka bursztynu, która w końcu się rozsypała, być może niewiele zrozumiałbym z misterium Kijowa. Gdyby nie A. - wciąż nieuchwytna tajemnica początku i końca - tamtego Kijowa w ogóle by nie było. 

2. Sobór Świętego Andrzeja 

Moja wyobraźnia pracuje na przeciwstawnych zasadach olśnienia i ciągłej podróży w utajone obszary doznań. W tych sprzecznościach, które charakteryzuje skrajna odmienność wrażeń, zarysowuje się mój Kijów. Mówię jednocześnie po polsku i po ukraińsku. W tle przytłumione, miękkie, coraz bardziej obce echa mowy rosyjskiej. Niczego nie tłumaczę. Zestawiam słowa i zderzam się z ukrytym za nimi światem. Dostrajam się do poskręcanej, jak żeglarski splot, wrażliwości Kijowa. Wędrówka rozpoczyna się od kocich łbów Andrijiwskiego Uzwozu, krętej uliczki spadającej z góry na Kontraktową Płoszczę, skąd niedaleko do Akademii Mohylańskiej i na Podole. Cały ten trakt, Włodzimierską od Złotych Wrot poczynając, a kończąc na widzianym z daleka masywie Akademii, obok cudu soboru Świętego Andrzeja, przez dawny Babyn Torżok, potem w dół, przecinając Andrijiwską Górę lub bokiem przez Zamkową Górę, Kysieliwkę, na Podole stał się moim przyzwyczajeniem, niemal nałogiem. Jest piękniejszy od zdominowanego przez turystów, żebraków, manifestantów - banalnego Chreszczatyka. 

Krążę tutaj o różnych porach. Przyciąga mnie srebrna, kapryśna fala, która układa się w formę cerkwi - sobór Świętego Andrzeja - i jej tajemnica - złoty, bursztynowy ikonostas. Przychodziłem tu jak najwcześniej, zanim jeszcze dzień dobrze wszedł na orbitę, nasycić się, naładować, odbudować. Wystarczyło potem kilkanaście minut, by zejść na Chreszczatyk, wtopić się w tłum, pędzić z nim, wytracać energię w psychicznych zmaganiach z paroksyzmami miasta i odczuć sens nieustającego krążenia wokół ikonostasu. Kijów jest jak wir bez dna i celu, nie można bezmyślnie poddać się jego energii, trzeba z nią walczyć, znaleźć w nieprzytomnym splocie energii swój kierunek, własne dno i własne niebo. W moim Kijowie Andrijiwski ikonostas jest centrum świata, dnem i niebem, łączy się w nim dobro i zło, historia i wiara, jest piękny i nieco pretensjonalny, startuje w przestrzeń z kosmiczną energią, właściwą raczej ołtarzom katolickim i emanuje znużeniem swojego bogactwa, wyrasta w pionach i poziomach zielonozłotej, piankowej, lekkiej, a przecież ogromnej cerkwi, onieśmiela mnie i przytula do Boga. Nie umiem oderwać się duchowo i estetycznie od ikonostasu Andrijiwskiej cerkwi. Moja wrażliwość na religijne doświadczenia, stępiona przez ironię i mody intelektualne tutaj odna-wia się, nabiera siły. Unosi mnie złota, niekiedy bursztynowa, świetlisto-ciemna, ruchomo-nieruchoma, rozgadana, a jednak oszczędna, metafizyczna, trochę nierealna, biorąc pod uwagę historyczny kontekst, atmosfera rokokowego prawosławia, w ogóle mało przypominającego sztukę największych mistrzów ruskich. Przecież to połowa osiemnastego wieku, wpływ oświecenia polskiego, dalekie na wschód perygrynacje włoskich i francuskich mistrzów, którzy wymodelowali architekturę Petersburga, Carskiego Sioła, Moskwy i Kijowa. Już wiem, skąd pamiętam to architektoniczne rozpasanie, nadbogactwo ozdobności. Biało-srebrno-zielony sobór przypomina swoim duchem zielony petersburski Pałac Zimowy i Carskie Sioło. Cerkiew projektował ich twórca Italijczyk Bartolomeo Rastrelli. Sobór Świętego Andrzeja zapowiada rozkwit jego osobliwej, nieco dziecinnej, architektonicznej wyobraźni, w której połączył on europejskie rokoko, rosyjską sztukę ludową, mistyczny barok i jakąś własną fantazję, polegającą na ryzykownym spojeniu tych elementów w budzącą szacunek całość. Rastrelli budował w sposób nadzwyczaj bogaty, ale i zrównoważony. Jego sztuka odpowiada wyzwaniu współczesnemu, jest bliska wrażliwości naszych czasów. W swoim budownictwie Rastrelli wyraża sprzeciw wobec nieubłaganej, ociężałej lawie imperium, rozlewającej się po całym kontynencie. Pnie się w górę, bawi go łechtanie Boga harmonią i eklektyzmem biało-zielonej fali odlatującej, niczym rokokowa gęś, do nieba. 

Ale są takie momenty, że ciągnie mnie wzdłuż Dniepru w inną stronę. I wówczas odnajduję się w mrocznej, ascetycznej atmosferze wczesnego, choć niestety skomercjalizowanego, średniowiecza Peczerskiej Ławry. Tutaj składali swoje latopisy Nestor, Nikon, Sylwester, najsłynniejsi kronikarze Złotej Rusi. Spoczywają w ciemnych pieczarach, a obok nich zapomniani mnisi i wodzowie. Ich owinięte w złotogłów, zabalsamowane ciała przeczą machinie czasu. Lecz co mówią poczerniałe czaszki, złote korony, buzdygany i puste czeluście szarych kapturów? Wielkość i małość, buta i pokora obok siebie, w mroku wapiennych ścian. Minione tysiąclecie zakrzywia się w moją stronę i potrząsa wyschłą kością człowieka, który spędził życie na śpiewnym błaganiu Boga o przebaczenie dla niepohamowanych, okrutnych, żądnych krwi. Tu jest centrum pozadzisiejszego, duchowego życia Rusi. Chyba za szybko, zbyt bezmyślnie, przebiegłem świątynie i monastyry Peczerskiej Ławry. Tu czuwa wielka samotność i dobrowolna ofiara za nagromadzone zło świata. Tutaj Bóg mieszka inaczej. Nie usłuchałem, co mówił dzwon Peczerskiej Ławry, choć go słyszałem. To doświadczenie do mnie dotarło za późno, jakby w zwolnionym tempie wlewało się w moją świadomość, kiedy już przemykałem zmarznięty za mury i nagle porywał mnie rozjuszony codzienną walką o byt tłum kijowskiej ulicy. Ale Ławra hipnotyzuje na odległość. Pamiętam zapach pieczar, zimno i ciemność, swąd trociczek, gorące krople wosku spadające na otwartą dłoń, w której trzymam świeczkę, delikatną rękę kobiety na moim ramieniu, chybotliwy płomyk w moim fizycznym ciele, ale nie pamiętam, o czym wtedy myślałem, po co tam poszedłem? Czy jeszcze kiedykolwiek będę miał szansę? Gdy opadnie ze mnie kapryśny, złudny czar Andrijiwskiej cerkwi? 

3. Trumna na ulicy 

Pohukiwanie sowy we wczesnych ciemnościach jesieni zwodzi mnie w kierunku starego Kijowa. Wieczorami jej głos przywraca świadomość sąsiadowania z bluźnierstwem i bogoburstwem. Z Majdanu Nezałeżnosty zawsze podchodzę do zamkniętego soboru Świętej Sofii. Zamkniętego nie dla turystów, ale dla trumny Wołodymyra, która od 18 lipca 1995 leży, przykryta kwiatami, wprost na chodniku pod soborem. Ulica powtarza, że władyka Wołodymyr, przywódca ukraińskiej Cerkwi prawosławnej niezależnej od Moskwy, został otruty. Nie pozwolono jednak pochować go w soborze. Polityka wygrała z nakazem moralnym. Tłum Antygonów, pragnący pochować ukochanego władykę w świętym miejscu, starł się z policyjną brygadą "Berkut". Pod bramą soboru zginęli ludzie, ich klepsydry pełnią symboliczną straż przed grobem patriarchy, było wielu rannych. Teraz nikt już nie ma odwagi ruszyć trumny z ulicy. Władza jest w tej sprawie podzielona, konkurencja z Moskwy nie chce oskarżeń o prowokację, a wierni ukraińskiej prawosławnej Cerkwi patriarchatu kijowskiego utrzymywać będą ten stan tak długo, aż ciało Wołodymyra, rozkładające się w zostawionym na ulicy zalutowanym pudle, wejdzie pod złote kopuły Sofijskiego soboru jako święty ukraiński symbol. Ludzie gromadzący się wokół trumny Wołodymyra mówią, że władyka będzie leżał przed Sofią do skutku. W ten sposób powstanie kultowy ośrodek ukraińskiego prawosławia, niezależnego od Moskwy i cerkiew ta, wbrew woli imperium, uzyska własną tożsamość duchową. Ma to wielkie znaczenie dla Ukrainy, o czym w Moskwie doskonale wiedzą. Trumny pozornie nikt nie pilnuje, ale też nikt w Kijowie nie podejmie ryzyka, żeby ją przesunąć choćby o centymetr. A wokół najstraszniejsze wspomnienia. Mury czerezwyczajki, ministerstw wszelkich spraw wewnętrznych. Święta Sofia została kiedyś otoczona szczelnym pierścieniem gmachów zajętych przez komanda Dzierżyńskiego. Coś z tamtej atmosfery zostało do dziś. Profanacja ciała Wołodymyra dokonana przez strony religijnego konfliktu jest w istocie walką o dusze kilku milionów wiernych i o polityczny wpływ na nich. Wierni przygotowują się do długiej obrony. Zresztą trumny nie widać spod góry kwiatów i być może już jej tam nie ma. Ale to nieważne. Pozostaje symbol, a do soboru ludzie wniosą choćby puste pudło. Wprawiony w ruch zegar rozpoczął odliczanie. Nowa ukraińska Cerkiew ma swoje relikwie. I miejsce kultu. 

4. Kobiety umarłych 

Cmentarz. Zbieramy się na słynnym Bajkowym Kładowyszczu. Rocznica śmierci Iwana Switłycznego, wybitnego krytyka, legendy ukraińskiego życia kulturalnego lat 70. Nie byłem na obchodach rocznicy śmierci Wasyla Stusa, obchodzonej zawsze 5 września. Obaj, przyjaciele zresztą, więźniowie łagru, spoczywają niedaleko siebie. Stus razem z Jurijem Łytwynem i Ołeksą Tychym. Trzy krzyże z jasnego piaskowca tworzą jeden zbiorowy grób. Leżą tu również inni, zabici, zniszczeni, zapomniani - normalny stan ukraińskiej kultury w konfrontacji z Rosją. Wokół grobu Switłycznego same kobiety i ja, nieco z boku. Żony, matki, siostry, przyjaciółki, zawsze w tle, latami samotne, odważne, kiedy mężczyznom brakowało już sił. Wyobrażam sobie ich młodość, urodę, późniejszą rozpacz, determinację. Ukradkowe i nigdy nie wysłuchane modlitwy w ciemnościach soboru Świętej Sofii. Szły więc za swoimi mężczyznami na Kołymę czy Workutę, rzadko czekały do końca w domu. Zawsze wierne, piękne. Ich siła i wiara wydają się nie mieć wieku. Zbierają się jak ptaki na odwieczny znak - panichidy - wokół grobów. Grzeją się w cieple wspomnień, rzadkich spotkań. Rozmawiają ze sobą niespiesznie, cicho, ze spokojną rezygnacją. - "Jak skończymy tutaj, pójdziemy do chłopców" - mówi Mychajłyna Kociubynśka. "Chłopcy" spoczywają niedaleko - Stus, Łytwyn, Tychyj. 

- Stan inteligencji jest taki jak Pan widzi - mówi Kociubynśka, wybitny krytyk, wydawca dzieł Wasyla Stusa. - Jedna trzecia uczonych z Akademii Nauk odeszła, najgorsze, że odchodzą najmłodsi i najzdolniejsi, a co to oznacza, nie trzeba tłumaczyć. Resztki z nas starych zbierają się przy różnych okazjach, coraz częściej przy grobach - uśmiecha się. - Szerzy się katastrofizm, poczucie rozpaczy, jest wiele samobójstw. Tych ludzi nie żegnają tłumy, a niektórzy byli nadzieją naszej kultury jak ci zamordowani poeci, których groby pan odwiedzał. Ludzie nie wytrzymują nerwowo tego niekontrolowanego pędu w ciemności, wielu sądzi, że spadamy w przepaść. 
- Zatrzymujemy się przy pomnikach Łesi Ukrainki, Hruszewskiego, Rylskiego, dziesiątków innych. A obok starzy komuniści, czekiści, zwykli bandyci. Pisarze oraz ich prześla-dowcy. Wszyscy razem, ich pomniki wyrastają z ziemi, ale oni jeszcze gdzieś idą, wychodzą z ziemi, schodzą. Patrzą beznamiętnie, nie-którzy ironicznie. Jest wiele twarzy ironicznych. Dopiero po śmierci. Te twarze oglądane na zdjęciach noszą na sobie absolutne piętno konformizmu. Grób Hruszewskiego za kaplicą, przed nim wykopany dół przykryty folią. - Tu miał spocząć władyka Wołodymyr, wykopali mu jamę, a on tam rzucony na ulicę, co za nieszczęście - komentuje Kociubynśka. Po drugiej strony kaplicy, zbiorowiska najszacowniejszych mogił Ukrainy i pustej mogiły władyki, grób byłego sekretarza partii komunistycznej, Szczerbickiego. Na niedużym postumencie lśniące pudło przypominające genetyczną krzyżówkę telewizora ze stalową trumną. Ze środka, spoza szyby, patrzy na przechodnia zmrużonymi, wściekłymi oczyma twarz człowieka. Nastrój orwellowski, coś jakby telewizor na cmentarzu, ohydny symbol duchowej przemocy, wokół pomniki najlepszych kagiebistów, towarzysza sekretarza. Mychajłyna Kociubynśka nie patrzy w ich stronę. 

5. Palec Iljicza 

Rozsyłam widokówki z nadrukiem "poczta ZSRR" i obrysem kremlowskiej wieży, kupione na głównej, ukraińskiej było nie było, poczcie. Na państwowych budynkach kijowskich żółto-niebieskie flagi, a pod nimi wciąż te same, okolone laurowymi liśćmi (zwycięstwa?) sierpy i młoty. Zjadam obiad na ulicy Czerwonoarmijskiej, spaceruję po zaułku Cze-kistów. Przeszłość jest wciąż teraźniejszością i to zastanawia. Przed besarabskim rynkiem, dumą kijowskiego wolnego handlu, wciąż stoi pomnik Iljicza. Palcem z czerwonego granitu wskazuje na oazę wolnego handlu. Ale o czym myśli prawodawca straszliwej utopii? Kapitalizm Kijowa, połączony mafijnymi więzami z gospodarką państwową, wciąż niewykluty z drutów komunizmu, kojarzy się z kolejnym eksperymentem, nową wersją NEP-u, po której wszystko wróci w stare koryto, a dzieje ułożą się w znany historyczny zygzak - sinusoidę wzlotu i upadku, potęgi i zmierzchu imperium, tylko po to, by ten cykl w nieskończoność mógł się powtarzać. W moim patrzeniu na Iljicza nie ma nostalgii. Niedaleko stąd, na ulicy przed Świętą Sofią, rzucona w proch trumna patriarchy, wciąż plecami do Kijowa, odwrócony patron miasta - Święty Włodzimierz. 

Białoruś przestała być eksperymentem, sama uznając, że nie dojrzała do odrębnego istnienia. Ukraina wydaje się eksperymentem in statu nascendi, w którego powodzenie nie wierzą nawet szczerzy rosyjscy demokraci. Ich ukraińscy odpowiednicy mają tylko wiarę, że stanie się cud. Odsunięci przez rosyjskie otoczenie rosyjskojęzycznego prezydenta, otoczeni we własnej stolicy, gorączkowo próbują ocalić, uszlachetnić sens niepodległej egzystencji, nadać liberalny kształt ukraińskiej gospodarce i zarazić taką wizją Rosjan na Ukrainie. Słyszy się, że to powoli przemawia do tych, którzy nie przepadają ani za Żyrynowskim, ani za Jelcynem czy Ziuganowem. Obawiam się jednak, że palec Iljicza, pilnujący w Kijowie strefy wolnego handlu, mówi prawdę cokolwiek odmienną. 

6. Ogród jako przetrwanie 

Pani Tamiła, dla której historia z ciałem Wołodymyra oznacza naruszenie wszelkich norm moralnych, jest przedstawicielką dawnej, wymierającej dziś kijowskiej inteligencji. Podobnie jak Mychajłyna Kociubynśka, pochodząca ze sławnego rodu ukraińskich pisarzy, twórców kultury. Jak wielu innych, wspaniałych ludzi. To interesujące, że kobiety są tutaj tak piękne, waleczne, wielkie duchem. Dlatego mężczyźni zdecydowanie mniej zajmujący? Nawet ci popularni, wybitni. Czyżby to skutek niekończącego się szeregu ofiar i ludobójczej machiny stalinowskich obozów śmierci? Albo słabości gatunku szybciej wymierającego w ekstremalnych warunkach? Przedwcześnie zestarzali, zniszczeni, już w średnim wieku reprezentują charakterystyczny typ dobrze rozpoznawalny na oficjalnych celebrach albo zapadają się w zaniedbaniu. To porównanie może mieć jakiekolwiek znaczenie tylko na tle historycznym, jeśli uświadomimy sobie, ilu mężczyzn na Ukrainie pochłonęły wojny, wielki głód, stalinowskie i postalinowskie represje. Który to kolejny wymiar narodowej tragedii ukraińskiej kryje się za tymi spostrzeżeniami? Nie próbuję tego ustalać. 

Jaka jest dzisiejsza kijowska, ukraińska inteligencja? Upokorzona skrajną biedą. Nie chce zaakceptować swojego upadku, życia w świecie pozbawionym kultury, sztuki; nie posiada też środków, by w nim na nowo zaistnieć. Uczeni z Instytutu Literatury we wrześniu otrzymali jedną trzecią wypłaty za maj! Pełne spokojnej rezygnacji oczy pani Tamiły, która cierpliwie wtajemnicza mnie w Kijów, powiedzą na ten temat więcej niż podręcznik historii. Pani Tamiła była ściśle związana z ruchem oporu na Ukrainie, z Grupą Helsińską. Dziś żyje w cieniu, nie wyciągając z przeszłości ami politycznych, ani materialnych profitów. Podobnie jej brat Wasyl - który spędził więcej lat w tiurmie niż sławni dysydenci Czornowił czy Horyń. Niechęć tych obojga ludzi do zarozumiałego "brania publicznych spraw w swoje ręce". Ich sposób życia polegający na nieustannej gotowości do ofiary za najważniejszą sprawę. Wyrażony niegdyś protest miał korzenie wyłącznie w skaleczonym przez system poczuciu godności i moralności. Nie chcą dla siebie żadnych profitów. Pani Tamiła pracuje w Technicznym Instytucie tylko cztery dni w tygodniu, bo za tyle jej płacą, i zaraz po skończonej pracy wyjeżdża na ogródu. Mąż pani Tamiły, Andrij, baryton z chóru "Czumaky", inżynier, zwolnił się ze swojego instytutu i teraz "ryje" w ziemi. Bez ogrodu ani on, ani pani Tamiła i kilka osób z najbliższej rodziny nie wyobrażają sobie przetrwania zimowej pory. Andrij już nie śpiewa. Jego kamerton leży zakurzony na półce. Andrij walczy z ziemią o jak najlepszą paprykę, kartofle, ogórki, wszelkie inne warzywa i owoce, hoduje orzechy, winorośl, myśli o jadalnych kasztanach. Wrócą do domu, kiedy zaczną się późnojesienne chłody. Ale domyślam się, że przymus przetrwania stał się nałogiem pracy i źródłem ich fascynacji tajemnicą roślin, prawami natury. Widzę schylone plecy pana Andrija, jego precyzyjne ruchy nad kalarepą, jakby odmierzał figury geometryczne na kreślarskim stole. Z ogrodu pani Tamiła wraca obładowana wszelakim dobrem. Jej nieco smutna twarz promienieje dyskretną radością. Z dumą pokazuje okazy czerwonej papryki, dynię, kawona. - Trzeba się spieszyć - mówi spoglądając z niepokojem przez okno. Myśli pani Tamiły ciągną w stronę ogrodu, który oznacza przetrwanie. 

7. Żeton 
W kiosku proszę o żeton do telefonu - "u nas nie ma żetonów". Biegnę do następnego - "nie ma". Skąd ci ludzie, czekający w długich kolejkach do aparatów telefonicznych, mają żetony? Spóźniam się na spotkanie. - Trzeba było zadzwonić - mówi ważny człowiek. - Nie miałem żetonu - usprawiedliwiam się, a ten wybucha śmiechem i poklepując mnie po ramieniu zaprasza do siebie. Postanawiam kupić duży zapas. Biegam od sklepu do sklepu - wszędzie słyszę - nie sprzedajemy żetonów. 

Wracam późno do domu. Pani Tamiła, u której mieszkam, zaniepokojona, z wyrzutem do mnie. - Mógł pan zadzwonić. - Zdenerwowany prawie odkrzykuję. - Nie mogłem, bo nie miałem żetonu. - Wycofuję się do swojego pokoju. Z niepokojem myślę o dniu jutrzejszym. Klnę to miasto, idiotyczne braki. Nazajutrz - szukam żetonu. Na Chreszczatyku ciągnę młodą kobietę za rękaw i proszę błagalnie. - Niech mi pani sprzeda żeton, zapłacę, ile pani zechce, ja pani zapłacę! Jej nagle poczerwieniała twarz, wyszarpuje rękaw i wrzeszczy do kolejki. - Żetonu mu się zachciewa, a może czegoś więcej! Kolejka patrzy na mnie w napięciu. Chwilę stoję niezdecydowany, znikam. 

Pani Tamiła wieczorem znowu swoje. - Miał pan zadzwonić. A ja: - Nie miałem żetonu. Ona: - To trzeba było dzwonić. - Jak miałem zadzwonić? - pytam załamany. - Bogusław, u nas nie ma żetonów. W Kijowie rozmowa z miejskiego aparatu jest za darmo. Pan z tym żetonem wciąż opowiada stary dowcip. - Tak, dobra pani Tamiło, przez kilka dni byłem w dowcipie. 

8. Nocne podróże 

Kijowska komunikacja. Gdyby nie metro, Kijów udusiłby się i zapadł pod ciężarem ogromnej masy przybyszów. Co dzień dziesiątki tysięcy ludzi przywozi do miasta żywność w tobołach, teczkach workach. Kijów bez tej rzeszy biedaków sprzedających za bezcen kilka marchewek, starą kurkę, ziemniaki nie przetrwałby tygodnia. Każdego ranka metro połyka owe tłumy i wieczorem wypluwa je na końcowych stacjach. Znikają w ciemnościach krótkiej nocy, by za kilka godzin znów powrócić tą samą drogą, z tym samym towarem. Trudno sobie wyobrazić inną masową komunikację w tak wielkim mieście. Taksówki są dla tych ludzi drogie. Ale na machnięcie ręką reaguje prawie każdy prywatny samochód i za 300 tysięcy kuponów dowozi mnie w dziesięć minut do centrum. 300 tysięcy to mniej niż dwa dolary. 

W nocy jeżdżę wszystkim, co się zatrzymuje, a im dziwniejszy pojazd, tym bezpieczniejszy. Po ulicach krążą prywatne samochody, ciężarówki, "sprywatyzowane" autobusy, mikrobusy, tutejsza szwydka medyczna dopomoha rozwozi ludzi grupami. Lubiłem szwydkę: czystość ambulansu, szybkość, zapach środków medycznych. Można wybierać, przebierać, kłócić się o cenę kursu. Nigdy nie odczułem, że może to być niebezpieczne. Mój cudzoziemski akcent wzbudzał ciekawość, ale nigdy chciwość, tak charakterystyczną u zawodowych taksówkarzy. Pewnej nocy podchodzi do mnie mężczyzna w pomarańczowej kurtce i pyta - pojedziemy? Zmęczony daremnym oczekiwaniem na nocny tramwaj kiwam głową, a człowiek wskakuje do kabiny wielkiego gruzowika i otwierając wielkie drzwi zaprasza do środka. Wspinam się po drabince, grzmi wielki silnik, ruszamy ze zgrzytem i hukiem zdolnym pobudzić dzielnicę. Trudno to porównać z luksusem szwydki medycznej, lecz przynajmniej byłem na miejscu w kilkanaście minut. Innym razem wsiadam do miejskiej polewaczki. - Deszcz, a pan jeździ taką maszyną - ni pytam, ni stwierdzam. - Nie polewam, ale muszę jeździć przez całą noc, więc dlaczego nie pomóc ludziom i sobie? - mężczyzna ani pyta, ani stwierdza i pochyla się za kierownicą odrapanej ciężarówki z wystającym przed maską chudym, stalowym ryjkiem, z którego wyciekają niepotrzebne strumyki wody. Gdy państwo śpi, to co państwowe wyjeżdża na ulice i nagle sprawnie funkcjonuje, dając możliwość przetrwania zwykłemu obywatelowi. 

9. Płaszcz 

Zdarza się to po raz trzeci - gdy wychodzę nocą z ulicy Wołodymyrskiej na Prorizną, napotykam tego samego mężczyznę, który wyskakuje z białej łady i gestami, nie wydając żadnych dźwięków, próbuje zabrać mi mój czarny płaszcz. Ktoś inny obserwuje tę scenę za zamglonymi szybami samochodu. Jak poprzednio, odpycham jego ręce, ale nie próbuję go atakować. Jest nieduży, grubawy, ubrany w ciemny garnitur, krawat, ciemne, przylizane włosy, mięsiste, spocone wargi, nieprzytomne oczy. I kiedy nie udaje mi się go odepchnąć, chwytam za rękę i zaczynamy biec; coraz szybciej, samochód gdzieś znika, mały mężczyzna słabnie, jeszcze moment ciągnę go, a potem zmęczonego zostawiam, odbiegam kilka kroków i zachęcam gestem do dalszej gonitwy. Nie ma ochoty, stoi, chwieje się lekko, nadjeżdża bezszelestnie łada, otwierają się tylne drzwi, jeszcze przez chwilę widzę jajowatą twarz przyklejoną do mokrej szyby, zniekształcony nos, jamy oczu, zarys głowy. Jego rękę zaciśniętą na własnym ramieniu, jakby chciał zdjąć płaszcz, tym razem z siebie. Stoję wyczerpany, oszołomiony, faluje we mnie na przemian agresja i strach. W głowie huczy krew, ręce zaciśnięte. Pusty Chreszczatyk. 

10. Ucieczki i zbliżenia 

W ogródku, blisko stacji metra "Teatralna", płacze młody fotoreporter magazynu "Time". Chwilę rozmawiamy, pokazuje zniszczoną kamerę, w Polsce wartą być może małego fiata, na Ukrainie o wiele więcej. Jego kariera należy do przeszłości. Pocieszam go, ale to na nic. Wypijamy dużo piwa. Z żalu za piękną minoltą i z poczucia, że to wszystko jest tylko spazmem migawki w aparacie pozbawionym światłoczułej membrany. Nic nie zostaje, wszystko gdzieś przemyka, liczy się właśnie ta chwila, cichy, śpiewny głos, dotknięcie ręki, odruch żalu. Młoda kobieta odwraca się do mnie i pyta, dlaczego nie jestem zakochany. Patrzę jej w oczy i coś mówię, tylko po to, żeby mówić, zatrzymać to spojrzenie, zapamiętać kształt ręki płynącej w rozgrzanym powietrzu, zrozumieć mowę nieznanego ciała, pragnącego znaleźć dla siebie bezpieczną niszę w gorączce wieczoru. Wszystko zniknie, ta chwila nigdy się nie powtórzy i nie próbuję jej zatrzymać, smakuje mi powolne, w ciszy wieczoru, przemijanie. Sycę się nowymi ludźmi. Ich pola energetyczne falują wraz z moim. Łączy nas struga złocistego, nasyconego pragnieniem, słońcem, ciszą winnic, gruzińskiego koniaku. Kijów jest teraz przyjazny, kipi w nim niespokojna młodość, ale za kilka dni przekonam się o pozorach takich wrażeń. Kijowem żądzi uparta, nie potrafiąca wyzbyć się ciężaru przeszłości, starość. Lecz w tej chwili, jakiekolwiek lęki wydają się niepotrzebnym kuszeniem złego. Cieszy gorączka wieczoru, profil młodej kobiety, jej coraz mniej cierpliwe pytania, grzywa rudych włosów, którymi potrząsa z udawanym gniewem i smuci dramat młodego fotoreportera, jego doznanie nieszczęścia, wykraczające poza możliwość banalnej racjonalizacji. To zawalił się świat. Szczupła twarz, okolona długimi, ciemnymi włosami, wygina się w grymasach strachu i zawodu. Wciąż wyjmuje zniszczony aparat i piskliwym półkrzykiem, półszeptem domaga się kolejnej puszki piwa. Żebrze o współczucie, usiłuje zapomnieć i nie może przestać się usprawiedliwiać. Jego rozpacz pasuje do dekadenckiej atmosfery wieczoru, do teatru, z którego niedawno wyszedłem, do zmierzchu i naszego spokojnego opadania w Chreszczatyk, ale on idzie dalej, osuwa się w głąb własnych lęków, jest prawie nieprzytomny z bólu z powodu straconej szansy. Brnie w siebie, by ogłuszyć, otępić świadomość. Przeklina rzeczywistość, kurczy się z rozpaczy. Ucieka. 

W Kijowie już czuje się nadchodzące chłody. Miejskie ptaki, wielkie i małe, dzielą między siebie strefy wpływów, sowa zmieniła teren polowań, a ja wybieram nostalgiczne trasy wzdłuż Dniepru. Nadchodzi jesień. Szukam ciepła, ocieram się o przygodnych znajomych. Ludzie i ptaki zachowują się podobnie. Zaczyna przeważać życie gromadne. W ciepłych miejscach metra, w podziemnych przejściach, przystają niewielkie grupki, słychać melodię, rozmowy. Naraz zaczynają się kołysać, nucić coś, podchodzić do siebie (częściej mężczyźni). Z początku słychać jeden głos, niepewny, za moment ktoś dołącza, potem inni i nagle wstrząsa nimi odczucie bliskości, wybucha śpiew. Zespoleni melodią, trzymający się za ręce nieznajomi, potrafią śpiewać godzinami. Brzmienie ich głosów wciąga do środka, magnetyzuje; tych głosów jest coraz więcej i więcej. Jestem pomiędzy nimi, patrzę jak zapamiętują się w buntowniczych, to znów tęsknych melodiach, jak rozszerzają się ich niewidzące oczy, podnoszą bezsilnie opuszczone ręce, jak stają się piękni. Ich wzajemny dotyk odgania przerażenie i samotność. Uśmiech i siła głosu pozwalają zapo-mnieć o nędzy, czują moc rodzącej się zbiorowości, jednego ciała, choć są dla siebie obcy i za godzinę, dwie, rozejdą się po wystygłym Kijowie. Niedługo znów powrócą tu, w gorącą, wirującą ciepłem przestrzeń śpiewu, niewypowiedzianej wspólnoty, odczucia siły. Byłem z nimi, odczuwałem to uniesienie, dotyk miłości. Jeszcze tam będę. 

Po drugiej stronie rzeki opustoszałe białe plaże, przygotowujące się do zimowego czasu wielkie promy, latem pływające do Kaniowa, porohów, a nawet do Odessy. Sentymentalnie rozsypuję ostatnią garstkę mojego bursztynu w wodzie, dopływającej tu znad Czernobyla i ze źródeł Desny, i myślę, że jeśli choć jedna drobina mojego ambru dotrze do morza, to ja tam się kiedyś pojawię: człowiek znad chłodnego Bałtyku, przechadzający się wzdłuż kamiennych prospektów, szukający zapachu wody i cienia naddnieprzańskiej kukułki, pijący ostatni koniak w marynarskim barze "Witryła", zawierający znajomości, o których nie marzą krytycy z Instytutów Literatury. Rzadko chodziłem nad Dniepr. Krzyk puszczyka znad Sofijskiego soboru wyciągał mnie z bibliotek i sal wykładowych. Dzięki niemu spoglądałem na Kijów nocami z wysokości, szukałem perspektywy, chciałem naraz zobaczyć to miasto w jego dziennych paroksyzmach i zasypianiu, w dążeniu do miłości i przemocy. Zapomniałem o kijow-skich parkach wzdłuż Dniepru. Od Akademii Mohylańskiej do Ławry Peczerskiej można iść nad samą wodą rzeki, można zanurzyć się w stygnącą zieleń. W podziemiach Kijowa i nad Dnieprem zobaczyłem jasność i ciemność, bezsilność i rozpaczliwą dumę śpiewającej gromady, mistykę połączoną z bezwstydnym kupczeniem świętościami, obojętność szarej głębi, gorączkę życia na mieliźnie, przerażającą biedę i wyzywające bogactwo. Kijów jest zaprzeczeniem Dniepru. Jego sprzeczne temperamenty, nagłe wzburzenia i chwile martwoty wytrącają mnie z pewności, że coś tutaj rozumiem poza tym, co widzę i potrafię ocenić. Ale bez Dniepru nie ma Kijowa. 

11. Lina Kostenko 

Słynny dom literatów przy ulicy Czkałowa przypomina twierdzę. Mieszkają obok siebie wielcy pisarze, akademicy, artyści. Skoszarowani na wzór stalinowski. Nikt nie wątpi, że kiedyś ten dom był instrumentem całkowitej inwigilacji, a jego mieszkańcy wiedzą o tym najlepiej. Nauczyli się tak żyć, niektórzy nie musieli się uczyć, pracowali cierpliwie nad doskonałością systemu. Z kilkoma rezydentami domu literatów spotkałem się wcześniej, gdzieś w mieście, w Instytucie Literatury, na literackich odpustach. Teraz, dzięki Oksanie Pachlowskiej i rekomendacji Mykoły Żułynśkiego, jestem umówiony na spotkanie z Liną Kostenko. Legendarna poetka, harda, zbuntowana, ostentacyjnie lekceważy dzisiejsze formy celebratorskiego życia literackiego. Atakuje hipokryzję, karierowiczostwo, oportunizm. Stawia wielkie wymagania. Potrafi publicznie dawać upust swojej niechęci do ludzi, którzy nadal żyją w mentalnej i duchowej sferze komunizmu. Lina Kostenko nie udziela wywiadów. Zdenerwowany zjawiam się co do sekundy przed drzwiami. Z Oksaną - córką poetki, też znaną pisarską - jemy kolację, rozmowa nieco skrępowana, ogólnikowa. Naraz drzwi otwierają się z trzaskiem i wchodzi wysoka ciemnowłosa kobieta, w długiej hinduskiej sukni. Jej szeroko otwarte oczy omiatają pokój, zatrzymują się na mnie. Wokół jej głowy falują włosy, mówi głośno, też jest zdenerwowana. Wreszcie podajemy sobie ręce. Uspokojenie. Za chwilę jem specjalnie przyrządzony przez poetkę strogonow. Pijemy wino. Lina Kostenko monologuje. Wpadam w rytm jej słów, skojarzeń, dygresji. Domyślam się, że wywiadu nie będzie. 

- Żyję w swoim świecie, poza pozorami, to moja emigracja wewnętrzna. A mnie chcą teraz kupować orderami. Oferują je często ci, którzy wcześniej mnie i moich kolegów niszczyli. Chcą zrobić z nas argument dla swojej kariery w niepodległości. Chcą się nami nobilitować, obwieszają się nami. Ja nie biorę od nich niczego, ani pieniędzy, ani orderów, dlatego nazywają mnie wiedźmą. Inni dali się nabrać na te gry i teraz płacą za to utratą twarzy. 

- Elity? O czym Pan mówi. U nas nie ma elit. Są tylko wielkie postaci, wokół których kręci się mnóstwo małości i podłości, niektórzy poważni ludzie przebywają wciąż na emigracji wewnętrznej. Nie chcę za nich mówić. Mogę mówić za siebie. Kiedy trzeba było, moja poezja brzmiała tutaj i odnosiłam wrażenie, że była potrzebna. Teraz niczego nowego nie wydaję. Milczę, bo jak pisarz za dużo mówi, to znaczy, że nie ma nic istotnego do powiedzenia, a przesądy o społecznej roli pisarza to bajki. Literatura musi pełnić jakąś rolę i niech ona mówi, a ci działający, zresztą, w większości z pobudek egoistycznych pisarze, to wciąż aktywiści, nadgorliwcy, kiedyś może byli pisarzami. Elity ukraińskie, to marzenie. Ja jestem w elicie i zarazem nie jestem, bo wcale nie chcę być z kimkolwiek lub z czymkolwiek. Tylko z ludźmi. 

- Nie należę do związku pisarzy - kontynuuje Lina Kostenko - ani nigdzie. Na co mi ich puste rytuały, nieustające patosy, owacje. Małym idzie o tych kilka groszy, ale naprawdę wielkich twórców te ordery nie powiększą. Są tym, kim są. Każdy ma swoją karmę. 

- Co myślę o pokoleniu lat 60., do którego mnie przypisano? To historia, która niedługo się zakończy. Ja jestem za buntem, za młodymi pisarzami. Rymaruk, Cybulko - oni robią przewrót w naszej literaturze. I nie chcą, aby im ktoś przyklejał głupie etykietki. Ja też należę do ludzi lat 90., piszę, żyję, nie umarłam, a ktoś mnie już pochował za życia. Opisał, zdefiniował. Oni lubią robić z żywych już martwych, klasycznych. Moim zdaniem termin "pokolenie lat 60." (szestydesiatnyky) wpisano w politykę, a na przykład taki Mykoła Winhranowski nigdy nie był związany z polityką, to wielki pisarz i boża ludyna, absolutny słuch i wrażliwość, co jemu po takich głupstwach. 

- Czy był Pan w zonie? - pyta znienacka Lina Kostenko. Na wszelki wypadek odpowiadam, że nie. Kiwa głową. - To zrozumiałe. A ja tam jeżdżę, bo to ziemia wolna i przeklęta. W czernobylskiej zonie żyją ludzie, są tam absolutnie wolni. Towarzyszę ich nieszczęściu, ich ucieczce od panującego tu kryzysu za niewidzialną osłonę śmiertelnego promieniowania. Podarowali mi dom. Jest piękny. Ale ja tam przyjeżdżam nie po to, by mieszkać. Badam, szukam śladów katastrofy w duszach, w ziemi, w sobie. Pokazuje zdjęcia starych kobiet stojących na progu drewnianej ruiny. - Tu kiedyś była cerkiew. Zdjęcia Liny Kostenko z groźną maską antyradia-cyjną na twarzy. - Dam je do zbiorku liryków - żartuje. - Zona to przestrzeń, jakiej nikt nie widział. Żyje dla siebie, wolna i umierająca. A przy tym piękna. Takich kwiatów jak tam to pan na pewno nie widział. Wszystko zatrute, to piękno też jest zatrute, i może dlatego, że takie chore, bliskie absolutowi, nicości. Zdjęcie poetki z kwiatkiem w dłoni i dozymetrem. Siła promieniowania niebezpieczna nawet dla zdrowych organizmów, więc nikt go nie zerwie, nie weźmie do ręki, nikt prócz tamtych. - Oni są straceni, są piękni i śmiertelnie chorzy, ale wolni i chcą tam pozostać. Starzy ludzie, kilka niezupełnie wyludnionych wsi. 

Z niechęcią szykuję się do odwrotu, a tu pytanie - no to co z tym wywiadem? - Chyba innym razem - odpowiadam. A Lina Kostenko przyznaje, że przed wizytą szwedzkiego dziennikarza spędziła pół dnia za lodówką, zastanawiając się z lękiem, co zrobić, żeby wywiad odsunąć. Odprowadza mnie do windy. Nie działa. Światło także wyłączone. Wraca i za chwilę wychodzi z mieszkania trzymając w dłoni długą lampę rtęciową i sprowadza mnie po schodach, zatrzymuje się na każdym półpiętrze, opowiada historie nocujących tu czasami włóczęgów. Wychodzimy przed budynek-twierdzę. Znienacka wpada na nas grupa młodych mężczyzn, ale zdziwieni widokiem kobiety w wielkiej sukni z ziejącą światłem szklaną rurą w dłoni, wycofują się. Ona spogląda na nich niechętnie i bez lęku. Wypycha ich wzrokiem z naszej przestrzeni. Wychodzimy na ulicę, tłumaczy mi, jak dotrzeć do najbliższej stacji metra. Poprzez ulicę widzę zarys ciemnej sylwetki, burzę włosów pod kreską białego promienia, idę jeszcze kilka kroków, odwracam się, zniknęła. Zamknęły się ciemności. Dalej sam. 


Jaka jest dzisiejsza ukraińska literatura? Co się stało z krytyką? Chodzę po gabinetach i rozmawiam. Z Hryhorijem Sywokoniem, Mykołą Żułynśkim, Iwanem Draczem, z młodymi poetami. Z tych rozmów wynika, iż nieistnienie krytyki jest skutkiem przemożnego lęku przed dokonywaniem rozliczeń. Nikt nie chce definitywnie operować aksjologią, bo nie ma ludzi bez przeszłości. A przeszłość jaka była, każdy widział. Na rozliczenia jest jeszcze za wcześnie i już za późno. Fala emocji minęła. Do władzy, również w literaturze, wrócili starzy wyjadacze. Bezwzględne, prokuratorskie głosy młodego pokolenia są niemniej bezwzględnie zagłuszane przez rekiny i płotki życia kulturalnego, przez zwolenników byłego reżimu i ozdrowieńców, byłych prawdziwych dysydentów i dysydentów ufarbowanych, upozowanych. Solidarność chorych. Nikt nie chce grzebania w życiorysach, w dorobku, nawet u znakomitych pisarzy zbyt wiele jest ideologicznego śmiecia. Odnosi się wrażenie, że tutaj potrzebny jest oczyszczający tajfun, który zmiata to co niewygodne, pozornie bez woli i świadomości autorów. W środowiskach literackich panuje niepewność, niestłumiona podejrzliwość, a wytworzony przez dziesiątki lat system wzajemnych uzależnień paraliżuje wolność krytyki. Pomordowanym poetom stawiają na Ukrainie pomniki, ale ich książek nie można kupić w żadnej księgarni kijowskiej. Zjawiskiem oczywistym, o którym wszelako nie mówi się zbyt wiele, jest w literaturze i krytyce wszechwładny klientelizm. W obecnej sytuacji spotęgowany jest on biedą większości pisarzy oraz materialnym i politycznym ustawieniem nielicznych grup czy nawet postaci, za którymi ciągną "ogony" akolitów. Tego nie potrafi znieść Lina Kostenko i klientelizm w połączeniu z upadkiem prestiżu pisarza. Najbardziej inspiruje ją uparte milczenie oraz niechęć do wszelkich zgromadzeń, instytucji, fet, ceremonii. Za nimi - powiada poetka, kryje się tylko pustka albo egoistyczny interes. 

12. Dworzec dla trojga 

Kijowskie szczury są szaleńczo odważne. Być może z głodu, który przecież jest w Kijowie dla wielu ludzi codziennością, a może dlatego, że czują się jedynymi władcami miasta, w którym ludzie spadli do kategorii dostarczycieli łatwo zdobywanego pokarmu. Kiedy widziałem ich watahę błyskawicznie otaczającą śmietnik nieopodal baru, w którym miałem zamiar skosztować pieroga, przerażenie walczyło z respektem. Kto tu kogo hoduje i po co? Ciepły wieczór, schody niedaleko pasażerskiego dworca, tłum wewnętrznie spięty, usiłujący rozpędzić się w różnych kierunkach, zdobyć to minimum energii, pozwalające nie poddać się agresji innych, niebezpieczne manewry pojazdów, dla których pieszy to tylko kolejna ofiara, wrzaskliwa muzyka z bud i budek wypełniających każdy placyk, każde wolne miejce wokół rozgwiazdy peronów. Lekki, matowy dźwięk uderzających o siebie metalowych puszek z piwem. Siedzimy na schodkach. Wzdłuż ścian dostrzegam błyskawiczne cienie szczurów, poruszające się odpadki i papiery. Nagle znika leżący nieopodal ubłocony bochenek chleba. Ale teraz nie ma to większego znaczenia. 

Spoglądam w zmrużone, lekko niewidzące oczy człowieka spotkanego na dworcu, który na schodach popija z nami piwo i z nieoczekiwaną szczerością opowiada o swoim życiu, afgańskiej wojnie, niewoli, własnym powrocie po śmierci. Mówi o nieszczęściu, jakim jest zabijanie, o swoim strachu i afgańskim więzieniu, o trzymetrowym dole, gdzie spędził kilka miesięcy - aż wreszcie bunt jego i więzionych towarzyszy niewoli, walka na śmierć, do końca, ucieczka do Nuristanu, a stamtąd jeszcze przez kilka miesięcy pieszo do swoich. Afganistan nie daje mu spokoju. Ten czterdziestoletni mężczyzna posiada godność żołnierza, nie wstydzi się podjętej walki. Jedynym jego problemem jest drugie życie, o które nie prosił, a które zniszczyło wszystko, w co do tej pory wierzył. Wierzy w trzecie, które przyszło po wielkim przełomie. W swoje własne życie po życiu. 

- Trudno mówić o naszej nienawiści do ludzi, których przyszliśmy skrzywdzić - opowiada. - Kto tam nie był może nie zrozumieć, że strzelać musieliśmy, by przeżyć. Przyjacielu, miałem dwadzieścia lat, nie wiedziałem nic o życiu, o śmierci jeszcze mniej. Byłem już żonaty, miałem dziecko. Chciałem przetrwać dla nich. Zabijałem, bo polowano na mnie, zjadałem surowe mięso, okrywałem się parującymi jeszcze od krwi skórami dzikich zwierząt, spadałem jak krogulec na górskie karawany, zdobyczny kałasznikow był moją busolą i Gwiazda Północy, zawsze przede mną. Kiedy wróciłem, mnie już tutaj, ani gdziekolwiek, nie było. Pochowali mnie z honorami, w trumnie leżał strzęp kogoś innego. Wychodziłem ze swojej śmierci przez lata, byłem nieżyjącym mężem własnej żony należącej prawnie do innego mężczyzny; umarłym ojcem, który musiał ożywić umierającą pamięć córki. Jako żywy sprawiłem więcej bólu niż jako martwy. Po co, do czego, usiłowałem wrócić? Dali mi worek orderów i drugie życie. Ilu o tym marzyło, ale nie ja. Odszedłem po swoich śladach, by umrzeć. Nie udało się. Życie mnie lubi. Druże mij, nie wierz w łatwość zabijania, w to przekleństwo wiszące nad żołnierzami nie naszej wojny; nie jesteśmy wcielonym złem, jesteśmy ogromnie samotni. Kiedy myślę o bratobójstwie w Czeczenii, rozumiem do jakich absurdów i zbrodni zdolna jest imperialna Rosja, a poprzez nią my wszyscy, którzy wdychamy jej zatruty opar. My stąd, którzy znamy cierpienie ginącej swobody, chcielibyśmy pomóc Czeczenii. I jak będzie wielka potrzeba, pomożemy. Rosja rzuciła cień na mój los, a jej wojna z Afganistanem zdeprawowała społeczeństwo. Katorżnik dziś jest bohaterem, afganiec - co najwyżej nędznym sługą mafii. Tu szczur bywa nieraz większym człowiekiem. Gdzie moralność, sprawiedliwość, uczciwa ocena? Może tylko w cerkwi. I powien ci, że tylko niesowiecki Kijów dał mi szansę nowego życia. Trzeciego z kolei. Kto wie, do kogo dziś musielibyśmy strzelać, a dla kogo umierać, kim byłbym ja? Patrząc na świat poprzez moje trzecie życie, nie potrafię źle myśleć o ludziach. Was też kocham. 

Żegnaj, druże mij, żegnaj piękna pani, zawsze podziwiałem Polki i waszą kulturę. Wiem, spotkamy się jeszcze, a ty, druże, nie odlatuj stąd, zostań; kwiaty dla pani, lubię ich cmentarny zapach, zejdźmy z tych schodów do tunelu razem, każdy wie, co potem nastąpi. Ciemność, czyli Kijów. 

13. Mgła i klucz 

Ostatnie dni spowite w mgłę, wilgoć i zimno sprawiają wrażenie zanadto przeciągniętego spotkania. W okna uderza miękko biała rozpylona woda. Nieraz chciałoby się wejść w jej mleczny obłok i wędrować za przytłumionym odgłosem pędzących gdzieś w dole maszyn i rozcinających Dniepr statków. Z trzynastego piętra kijowskiego wieżowca nie widać na odległość kilku metrów. Zdradliwa biała wilgoć owija w ciszę górne sfery miasta. Wchodzę w nią wraz z wielkim kołyszącym się domem, pełnym własnych, wytłumionych energii, skrzypienia wind, odległego trzaskania drzwi. Kijów jest daleki, biały, nierealny. Budzę się z ostatniego snu w Kijowie. 

Wyjmuję rozsypującą się kostkę ambru i usiłuję zobaczyć w złotej, żywicznej soczewce przyszłość, moją, skrzypiącego windami domu, miasta, które gaśnie pod poduchą mgły. Czas jest otwarty aż do bólu, wystarczy tylko, omijając zdradliwą pustkę rozpylonej w powietrzu białej wody, przedrzeć się przez złocistą strugę żywicy, ominąć bojowo wyprężone żądła pradawnych owadów, grudki i ziarna skał, pozostałości drzew, by dotrzeć do tajemnicy śmigłej łodzi Normanów, zdobywców-założycieli potęgi dawnego Kijowa, do bizantyjskich mnichów spisujących przesławne dzieje Rusi, zrozumieć mroczny geniusz Piotra Mohyły, lekkość filozofowania Hryhorija Skoworody, nawał brzemiennych w skutki klęsk i zwycięstw, pustkę po ludzkich masach pędzonych z zachodu na wschód, ze wschodu na zachód, tego wszystkiego, co stało się metafizycznym i realnym budulcem Kijowa. Kijów odbywa teraz podróż do siebie, w strasznej mgle, rozcinanej niekiedy błyskiem z nieba ze wschodu lub zachodu, pędzi po osi czasu, odwija szpulę historii i zawraca, w jeszcze większym pośpiechu zagarnia do siebie utracone aspekty czasu. Jest pochłonięty walką o przetrwanie. Lecz chyba po raz pierwszy nie jest to walka na śmierć i życie. Tylko życie, gdyż pomimo upadku, Kijów tętni rozwojem i w ostatecznym efekcie zwycięża inercję kryzysu. Do Kijowa nie wchodzi się bezkarnie, nie opuszcza się go bez daru. Karą jest pragnienie: wędrówki meandrami Andrijiwskiego Uzwozu, dotyku złotych pyszności cerkwi Świętego Andrzeja, skoków nad Dniepr i w mroki Peczerskiej Ławry. Nagrodę, dar urzeczywistniany, stanowi podróż. Klucze do Kijowa otrzymuje powracający, ten który zdąża tutaj, by podjąć zmagania z wirem kijowskiej ulicy, rozbrajać martwe twarze w pędzącym metrze, nasłuchiwać basowego pohukiwania wielkiej sowy, bubo bubo, i przez rozpyloną w powietrzu, radioaktywną wodę Dniepru, widzieć. 

Kijów-Poznań 1995 rok. 

This work was supported by RSS CEU, grant 1157/94.

Krasnogruda nr 10, Sejny 2000, Pogranicze.