Zacznę z kopyta. Skąd się wzięli twoi rodzice w Sejnach?
O ile wiem, pojawili się w miasteczku późnym latem 1963 roku. Ojciec został dyrektorem szkoły, a mama po pewnym czasie sekretarką w komendzie Milicji Obywatelskiej (MO). Ja urodziłem się już w Sejnach w drugim miesiącu roku 1964. Wyprzedzę trochę twoje kolejne pytania i od razu dopowiem: tata pochodzi z Choroszczynki koło Lublina, a mama ze Studzianek, które leżą między Wasilkowem a Supraślem. „Od zawsze” jeździliśmy do babci w Studziankach i do drugiej babci we wsi Okrągłe niedaleko Orzysza. Imię noszę po dziadku Tomaszu, ojcu matki, którego – niestety – nie znałem. Był ułanem, służył u Piłsudskiego, walczył w wojnie polsko-sowieckiej w 1920 roku. Ułanem – w Gwardii Honorowej w Warszawie.
Hm, rzeczywiście chciałem o to spytać. No więc teraz kolej na ciebie. Pamiętasz pierwsze obrazy, zapachy, skojarzenia zanurzone w dzieciństwie sejneńskim?
Jak usiłuję sobie przypomnieć początki, to zawsze na pierwszym miejscu pojawia się klasztor podominikański. W nim nasze mieszkanie: dwa pokoje, kuchnia, składówka, która wypełniała piętro okrągłej baszty, oraz sień. Podłogi były drewniane, pomalowane na olejno. Poza basztą, z płaskim sufitem, wszędzie panowały wysokie, klasztorne sklepienia. I kaflowe piece, białe, ciepłe, pachnące węglem. Otwieraliśmy podwójne drzwiczki i gapiliśmy się godzinami w ogień. Pamiętam też różne świece. Ciągle się paliły, bo często wyłączano prąd. Przez taką świecę i mojego jeża, którego trzymałem w mieszkaniu, zapaliło się radio z zielonym oczkiem. Na szczęście smród lakieru obudził mamę, która ugasiła pożar. A pierwsze obrazy? To patrzenie w górę – fruwające nietoperze, wpadające do pokoju. Nie bałem się ich. Mój o trzy lata starszy brat Andrzej wprowadzał mnie w tajniki obserwacji lokatorów i gości klasztoru: nietoperzy, pająków, różnych ptaków – wróbli, gołębi, sów, puszczyków. Za dnia to widzieliśmy, braliśmy do rąk. W granicach mieszkania zamykał się pierwszy świat. Rządziła w nim mama, a za dnia tak naprawdę nasza niania. Zofia Moroz. Wiem od rodziców, że przed wojną na kresach służyła po pańskich dworach i samotnie wychowywała panieńską córkę, urodzoną w Odessie.
A dalej, poza mieszkaniem, które z pewnością było jedyne w swoim rodzaju, co znajdowało się w następnym kręgu?
Cały klasztor plus dziedziniec tworzyły większy świat. Jego eksploracja to następny krąg. Wyglądało to zupełnie inaczej niż obecnie. Wówczas mieściło się tam Technikum Mechanizacji Rolnictwa, któremu dyrektorował mój ojciec. Mieszkaliśmy na końcu korytarza (w kształcie litery C), od strony plebanii, na pierwszym piętrze. Z drugiej strony mieszkało nauczycielskie małżeństwo Wołukanisów i woźny szkolny Franiak, ojciec naszego późniejszego nauczyciela plastyki. Z mieszkania wychodziło się na korytarz szkolny. Był on naszym miejscem zabaw – moim, brata i jego kolegów – nieustannych gonitw, jazdy na koniach (napędzanych pedałami), czyli wyścigów rydwanów, konnych zaprzęgów i na ruskich rowerach. Bawiliśmy się w Indian, Zorro i Tiri Śmiałka. Ale klas nie pamiętam. Pewnie po prostu tablica, kreda, ławki… Natomiast u ojca i w pokoju nauczycielskim stały paprotki i wisiały różne szyszkiny. Pamiętam reprodukcje pejzaży van Gogha, Ajwazowskiego i właśnie Iwana Szyszkina [rosyjskiego malarza pejzażysty (1832–1898) – red.], od którego tak te obrazki nazywaliśmy.
Czy coś jeszcze?
Tak. Do ważnych miejsc należał kompleks toalety – pralnia – łaźnia. To były dziwne pomieszczenia, które doskonale pamiętam. Na podłodze leżały duże dechy ażurowe, takie drewniane podesty (dębowe). Poza tym pośrodku stały wanny, w których nas kąpali. Nie obeszło się też bez podglądania z bratem dziewczyn z internatu, które według tekstów Andrzeja, miały czarną watę w miejscu wiadomym.
No, tak. A inne widoki? Pamiętasz te z okien?
Widoki? Były trzy najważniejsze. Pierwszy na zewnątrz: z okna kuchni na dziedziniec kościelny, między lewą nawą bazyliki a plebanią, w kierunku miasta, na maszerujących księży, wiernych i dzieci idących na katechezę. Drugi widok: ze spocznika klatki schodowej, z ogromnego, pochyłego parapetu, na fragment plebanii, staw i grób lotnika. Tam najwięcej się działo. Na siedząco obserwowaliśmy pory roku, zwłaszcza staw. Trzeci widok: z zamkniętego dziedzińca klasztoru widzieliśmy niebo. Tu mieliśmy bezpieczny plac zabaw, porośnięty wysoką trawą i chwastami. Z podwórka przynosiliśmy jeże, koty, zdechłe szpaki. Pamiętam pierwszego jeża, który schronił się w gumowcu. Ratowaliśmy gościa, rozcinając but ojca. Moją pierwszą traumą z dzieciństwa była śmierć oswojonego szpaka, który wpadł do wiadra z wodą. To dla mnie pierwszy wstrząs, który do dzisiaj wspomina czasem mama. Z dziedzińca ten kwadrat nieba nad głowami wyglądał jak wyrzeźbiony. A na tylnej ścianie bazyliki znajdowało się mnóstwo otworów, w których wysiadywały sowy i puszczyki, a w powietrzu inne ptaki, komary, chrabąszcze, w trawie zaś mnóstwo owadów.
Eksploracja była nieustanna, prawda? Na tym polega każde dzieciństwo…
Zgadza się. A były przecież jeszcze piwnice, strychy, ogrody, kościół. Na tym terenie, ogrodzonym dawnym murem klasztornym, były to miejsca zakazane. W piwnicach na przykład miały być zakopane skarby. Więc bez światła czasami czołgaliśmy się z piwnic klasztornych, czyli szkolnych, do piwnic kościelnych po ukryte tam skarby. Pamiętam nasz strach. Ale wielokrotnie odbywaliśmy takie wyprawy. Nigdy jednak do nich nie dotarliśmy, bo na przeszkodzie zawsze stawały jakieś drzwi. Z kolei strych był stałym miejscem, gdzie zwierzyniec siedział za dnia. Setki nietoperzy można było spokojnie dotykać. Oprócz nas nikt tam nie bywał. Z tego strychu mogliśmy zajrzeć do wnętrza kościoła. Widzieliśmy nawę znad ołtarza, to jedno z najfajniejszych miejsc. Od zwierzaków przenosiliśmy się do wnętrza świątyni. To było fascynujące. I zadziwiające, bo od jej wnętrza ani w dzieciństwie, ani obecnie nie udało mi się zlokalizować tego otworu, hmm... Podczas ostatniego pobytu w klasztorze – co ciekawe – mieszkanie wydało mi się duże, w dzieciństwie natomiast normalne. W tamtych czasach ani klasztor, ani dziedziniec nie wydawały mi się wielkie. Traktowałem to jako swoje, oswojone. Po trzydziestu latach, z punktu widzenia architekta, zdziwiła mnie skala klasztoru i korytarzy. Robią wrażenie.
I jeszcze ogród.
Do ogrodu księdza Rogowskiego chodziliśmy na wyprawy. Na agrest, czarne i czerwone porzeczki. Do kościoła i ogrodu trzeba było wyjść na zewnątrz. Poza nasze terytorium. Ale ciągle w obrębie klasztoru. Naszą ulubioną zabawą było chodzenie po murze klasztornym, tak aby nie schodzić na ziemię. Całe dzieciństwo to trenowaliśmy. Pomagały nam w tym drzewa i krzewy. Wczesne dzieciństwo ograniczało się do terytorium ogrodzonego murem klasztornym. Byłem najmłodszy. Prym wiódł Andrzej i jego koledzy.
Czy kościół nie wydawał się miejscem szczególnym? Nie ciągnęło cię tam?
Pamiętam kościół jako przestrzeń sacrum. To było coś innego – rzeźby, obrazy, złocenia. W mszach nie uczestniczyłem. Wśród moich przodków, po stronie mamy i taty, byli i katolicy, i prawosławni. Po latach dowiedziałem się, że moi rodzice wzięli ślub prawosławny – a ze strony ojca były też jakieś wątki unickie – i z tej zapewne przyczyny nie wysyłali nas do kościoła i na lekcje religii. Jednak z poczucia wspólnoty koleżeńskiej chodziłem przez jakiś czas na religię i msze święte.
Pamiętam ciekawe zdarzenie, mające ten właśnie kontekst. Zagadnięty kiedyś przez księdza Rogowskiego mój brat, na pytanie dlaczego nie chodzi do kościoła, odpalił:„Bo ja jestem partyjny, proszę księdza”. Ale z tego co mi świta, to ojciec utrzymywał dobre stosunki z proboszczem. Spotykali się u niego na wódce i zgodnie koegzystowali w sąsiedztwie, choć ojciec, rzecz jasna, był członkiem partii.
A w jakich okolicznościach opuściłeś mury klasztoru i ruszyłeś w miasto? Co tam cię zafascynowało?
Ruszyłem w miasto wraz z kolegami przedszkolnymi oraz z dzieciakami znajomych rodziców. Moja penetracja Sejn rozpoczęła się od klasztoru i podwórka Wojtka Markiewicza, kolegi z przedszkola. W drewnianym domku, na parterze, pani Tomkiewicz prowadziła sklep ze wszystkim. Lusterka, grzebienie, koraliki, straganiarskie dewocjonalia. Wszystko tam było, tak uważaliśmy. A od podwórka mieszkali Markiewicze; był tam na stryszku wspaniały gołębnik i jak rok temu stwierdziłem, to miejsce do dziś się nie zmieniło. A Wojtka poznałem w przedszkolu usytuowanym w pobliżu rzeki Marychy. Całe dzieciństwo z nim się włóczyłem. Był stałym towarzyszem zabaw, moim łącznikiem ze światem zewnętrznym. Z nim przeżyłem pierwsze ekstremalne wrażenia: wyjazdy rowerem do Poćkun, nad jezioro Sejny, nad rzekę, do lasu i na strzelnicę do Borku, żeby zbierać łuski. Tak, zbieractwo i kolekcjonerstwo były w modzie. Zbieraliśmy, co się dało. Przede wszystkim ołowiane żołnierzyki oraz wszelkie gadżety od Tomkiewiczowej i ze straganów. Byliśmy miłośnikami broni wykonywanej własnoręcznie. Z drastycznych z nią zabaw pamiętam zakrwawioną głowę Andrzeja, w którą ze złości walnąłem kolbą plastikowo-drewnianego sztucera, rzecz jasna w obronie własnej.
Później ważna była szkoła?
Cezurą mojego dzieciństwa była inauguracja nauki w szkole podstawowej, w jedynce pod lasem. Ten dzień, mój pierwszy dzień w szkole będę pamiętał zawsze. Otóż rodzice moi i Wojtka zostawili nas na rozpoczęciu, a po zakończeniu mieliśmy wrócić sami do mnie, do klasztoru. Byliśmy ubrani odświętnie. Pantofelki, czarne spodenki, białe koszulki, tornistry na plecach. Inauguracji nie pamiętam, bo co tam pamiętać?! Szybko wróciliśmy pod klasztor. W miejscu obecnego parkingu było wówczas rozległe kartoflisko. Wspólnie uradziliśmy, że zbierzemy ziemniaki i upieczemy w ognisku. Dokonaliśmy więc ekshumacji ziemniaków. Wypełniliśmy nimi tornistry i udaliśmy się na zaplecze klasztoru, gdzie znajdował się olbrzymi betonowy śmietnik w formie bunkra, z metalową klapą na górze. Postanowiliśmy wejść do środka, by tam rozpalić ognisko i upiec ziemniaki. Wszystko poszło po naszej myśli. Przy miłym ogniu, długo, aż do zmierzchu, piekliśmy je, jedliśmy i gadaliśmy. Spędziliśmy w tym bunkrze około ośmiu godzin. Gdy zapadł zmierzch, wróciliśmy do klasztoru. Bardzo nas zdziwiło tylu ludzi wokół dziwnie zdenerwowanych. Musieliśmy wyglądać rzeczywiście strasznie. Uwędzeni w śmietniku, umorusani zwęglonymi kartoflami i różnymi resztkami, przesiąknięci smrodem! Ojciec pobiegł powstrzymać ekipę ratunkową, a mama zabrała nas natychmiast do łaźni, skąd już czyści i uśmiechnięci trafiliśmy pod pierzynę. Takich zastali nas rodzice Wojtka. Nam najbardziej pasowało to, że upiekło się lanie.
Jak długo mieszkałeś w klasztorze? Całą podstawówkę, dłużej? Pamiętam moje wizyty u ciebie, uczyliśmy się w ogólniaku, ale ty już byłeś w bloku, na terenie technikum.
Sytuacja się zmieniła wraz z ukończeniem budowy podstawówki numer 2 i Technikum Mechanizacji Rolnictwa oraz czterech bloków mieszkalnych w bezpośrednim ich sąsiedztwie, przy ulicy Konarskiego. Zmieniła się topografia. Klasztor stał się niedostępny, bo przenieśliśmy się na nowe terytorium. Markiewicze zamieszkali w bloku, my w mieszkaniu służbowym w budynku internatu szkolnego. Pojawiły się więc nowe tereny penetracji: technikum, warsztaty, bagna i działki rolne, podstawówka, blokowiska, ogólniak, boisko sportowe „Pomorzanki”. Indiańsko-kowbojskie terytoria to bagna i okolice. Tam budowaliśmy tratwy i szałasy, pływaliśmy na wyspy. Graliśmy również w tenisa, w piłkę nożną i ręczną. W tym momencie permanentnie uprawialiśmy sport. Wówczas też tak naprawdę zacząłem odkrywać miasto. To były ciągłe wyprawy rowerem składakiem na poranne zakupy do tak zwanych delikatesów naprzeciwko pomnika, do centrum, koszmarnie daleko, jak mi się wtedy zdawało.
I co, ty – późniejszy architekt i grafik, spotykałeś po drodze jakieś inne ciekawe obiekty?
Tak, tak! Ważną budowlą w moim dzieciństwie stał się budynek Ochotniczej Straży Pożarnej, w którym mieściło się kino. Pamiętam wieżyczkę i maszt oraz dwa wjazdy. Od wczesnego dzieciństwa chodziłem z mamą trzy, cztery razy w tygodniu na wszystko co grali. A grali co dwa dni nowy film. To było kino na czterdzieści do pięćdziesięciu osób. Od 1967 roku do końca jego istnienia nie opuściłem niczego, co było do oglądnięcia dla dzieci i młodzieży. Najważniejszym dla mnie filmem z tamtego czasu był Posłaniec (brytyjski dramat z 1971 r., reż.: Joseph Losey, nagrodzony Grand Prix w Cannes – J.S.) – o chłopaku, który podgląda romans dorosłych i sam nosi listy między kochankami. Nic z tego nie rozumiałem, ale wyczuwałem jakiś niepokój. Dziwne, ale go pamiętam. W tym momencie rozpocząłem czytanie rozdziału pod tytułem: seksualność ciała. I to był, poza klasztorem, nowy, ciekawy obiekt.
To rzeczywiście jest ciekawy obiekt, nie zaprzeczam. A inne filmy?
Do Sejn docierały głównie filmy przygodowe, których fabułę natychmiast przekuwałem z kumplami w rzeczywistość. Co jednak ważniejsze, to to, że moja mama interesowała się kinem (ojciec i brat – nie) i zawsze w domu leżały pisma filmowe. Pamiętam: „Film”, „Ekran”, „Magazyn Filmowy”, i oczywiście „Przekrój”, całe jego roczniki. Więc od trzeciego roku życia siedziałem w kinie. Całe kino polskie, szwedzkie i radzieckie, wszystko – choć tego nie rozumiałem – przepłynęło przed oczyma. Matka po prostu zawsze interesowała się plastyką, kinem, książkami. Była ambitna.
Więc to wszystko przez matulę?
Zapewne. Ona zawsze próbowała gdzieś się wyrwać dalej. Nigdy nie traktowała Sejn jako zakotwiczenia na stałe. To ona dbała o to, by wpłacać pieniądze na mieszkanie spółdzielcze w Białymstoku. Ojciec z kolei całym sobą angażował się w szkolną robotę. To mama nauczyła mnie czytać w wieku czterech–pięciu lat. To przez nią niania chciała rzucić niańczenie małego pyskacza, który potraktował ją dziwnym epitetem: „Ach, ty trąbo jerychońska!!!” z Koziołka Matołka Kornela Makuszyńskiego.
To, to, to! Czytanie, książki… Jak to u ciebie leciało?
Pamiętam, że w klasztorze zagościła w czasach mojej podstawówki biblioteka publiczna. To ona plus nasza domowa były podstawą mojej edukacji. Czytałem osiem do dziesięciu książek tygodniowo. Oczywiście rodzicom w tej skali to się nie podobało. Czytałem w nocy, czytałem na przerwach, nawet na lekcjach. Tylko chłopięce zabawy odrywały mnie od tego. Szli kolejno: May, Scott, Szklarski, London, Cooper, Curwood, Sienkiewicz, Kraszewski, Centkiewiczowie, Fiedler, Nienacki. A później Wergiliusz i Homer. Postanowiłem się nawet nauczyć całej Iliady na pamięć. Zacząłem, ale nigdy nie skończyłem. Choć ambicji mi nie brakowało.
Podobnie też u mnie to szło, tylko bez zapasów pamięciowych z Homerem. A pierwsze inspiracje plastyczne? Pamiętasz od czego „to” się zaczęło?
Otóż, jak zamieszkaliśmy w technikum, to w pokoju gościnnym pojawiła się 13-tomowa encyklopedia PWN, w ciemnozielonych, skóropodobnych okładkach. Setki godzin spędziłem w tym saloniku, kartkując na wyrywki te tomy. Zawsze zatrzymywałem się na ilustracjach i rycinach, od antropologii po sztukę, i czytałem objaśnienia. Taką podstawową wiedzę o plastyce wynoszę właśnie stamtąd. Z oglądu tych stron przez lata udało mi się zbudować bazę historii sztuki. Przez bardzo długi czas Rembrandt, Rubens, Dürer, Ernst, Dali, Miró, byli mi znani tylko z tej encyklopedii, z pojedynczych reprodukcji.
Nie miałeś żadnych sprzymierzeńców w tych zainteresowaniach? Rówieśników, nauczyciela, instruktora w domu kultury?
Nigdy nie miałem nauczyciela rysunku. Zawsze rysowałem dla siebie, nieprzymuszany. Natchnieniem były rysunki w książkach. Kalkowałem je i interpretowałem. Pamiętam, że przez całą szkołę dostawałem do zrobienia do domu jakieś ilustracje, jakieś plakaty na gazetkę szkolną. Robiłem to zawsze z matką. Zawsze się w to angażowała, żeby „jakieś było”. Wiesz, byłem trochę leniem, matka mnie mobilizowała, żebym zostawił czytanie książek, a zajął się malowaniem, rysowaniem, wycinaniem. Chodziłem też na kółko modelarskie do domu kultury. Robiliśmy modele samolotów, rzeźbiliśmy w glinie i drewnie. Z lat podstawówki pamiętam pana Mocarskiego, nauczyciela muzyki. On próbował nas edukować z muzyki młodzieżowej, z klasyki, rocka, jazzu. Sam był osobą grającą i śpiewającą. I nieustannie nas do tego zmuszał, do gry na trójkącie, cymbałach, fletach, gitarze. Śpiewać każdy musiał: polskie pieśni ludowe, Dylana i Baez, po polsku rzecz jasna. Mój brat nawet był w zespole flecistów, grał na flecie, najpierw takim zwykłym, potem dużym, basowym? Coś ze dwa lata. Gdzieś wyjeżdżali, koncertowali. W tym też czasie zacząłem intensywniej interesować się muzyką. Słuchałem Emersonów, Hendriksa, Claptona, Zeppelinów, Bolana. To brat bywał w tych kręgach muzykującej młodzieży. To dzięki niemu przeżyłem pocztówkowy szał. Kupowaliśmy wszystko i słuchaliśmy mało wybrednie. Pamiętasz zapewne tamten szał. Była też moja polonistka, pani Andruczyk, która od pewnego momentu dawała mi odczuć, że to co piszę i czytam jest dobre. I pamiętam również coś takiego: kiedyś wychowawczyni wspomniała na lekcji polskiego o polskiej szkole plakatu. Wspomniałem, że od pięciu lat gromadzę plakaty filmowe. Mama to załatwiła. Za kawę i czekoladę dawaną pracownicom kina otrzymywałem po jednym egzemplarzu każdego plakatu filmu, granego w kinie „Polonez”. W trakcie lekcji poszedłem do domu i przyniosłem całą kolekcję tych plakatów. I darowałem je szkole. Co strasznie zdenerwowało matkę. Czego do dzisiaj żałuję, że oddałem je wtedy tak beztrosko.
Pamiętam ciebie z tamtych czasów ze sceny. Ty tańczyłeś i śpiewałeś.
W zasadzieto w ósmej klasie podstawówki zaczęła się moja przygoda z Zespołem Pieśni i Tańca „Sejny”. Pani Mildnerowa przydybała mnie na ulicy i zapraszała do Domu Kultury, bym recytował poezję. Ze względu na moje wątpliwe predyspozycje – nie wymawiam dźwięcznie głoski „r” – odmówiłem jej. Ale ona była uparta. Zaproponowała, żebym zgłosił się do Jurka Nazaruka, który wówczas montował zespół taneczny. Pojawiłem się na przesłuchaniu u Zygmunta Mildnera, który zrobił egzamin z rytmiki i słuchu muzycznego. Werdykt był bardzo pomyślny. Stwierdził, że mam ucho i czuję rytm, ale żebym po świeżej mutacji niezbyt głośno śpiewał i raczej ustawiał się w ostatnim rzędzie, pomimo mego przedszkolnego (ha, ha!) sukcesu w konkursie wokalnym w Borku, w którym, za wykonanie pieśni „Deszcze niespokojne potargały sad”, otrzymałem nagrodę w postaci łuku indiańskiego z kołczanem pełnym strzał. Jednak od czasu werdyktu pana Zygmunta staram się nie wyrywać do śpiewania czegokolwiek. Ale od tamtego momentu trzy razy w tygodniu zaczęły się intensywne ćwiczenia baletowe. Nazaruk w końcu nas wyprostował i zaczęliśmy naukę konkretnych tańców regionalnych i ogólnopolskich. Plus ćwiczenia choreograficzne do poszczególnych programów. Z dzisiejszej perspektywy fajne było to, że towarzyszył tym tańcom żywy akompaniament. Albo grał Mildner na pianie, albo grała kapela zespołu ludowego.
Chyba też często koncertowaliście?
Jeździliśmy trochę po Polsce, mieliśmy trochę repertuaru litewskiego, jeździliśmy więc do Kowna, Wilna, Druskiennik. Jedno takie tournée litewskie było dla mnie koszmarne. Tam po każdym występie był bankiet, na którym lała się strumieniem wóda. I drugiego dnia zupełnie przypadkowo fatalnie się skaleczyłem. Do końca występów gościnnych na Litwie znana w takich przypadkach zieleń nie schodziła z mego lica. Pamiętam wszystkie kible z tamtej podróży. I pamiętam, że żadne oberki mi nie wychodziły, nie miałem sił na podrzuty.
Tu proponuję postawić kropkę i pójść dalej. Jak wspominasz przejście do ogólniaka?
Chciałem iść do „plastyka” w Supraślu. Ale matula się nie zgodziła, żeby pozostać w Sejnach bez dzieci. Andrzej już wówczas uczył się w liceum w Warszawie. Mieliśmy kuzyna Juliana Kuleszę, uczestnika powstania warszawskiego, i tak się złożyło, że był grafikiem po akademii warszawskiej, edytorem w gazetach (w Sejnach pokazywał mi robione w czasie urlopu makiety, chyba „Zielonego Sztandaru”), który żył w Warszawie. Parę jego grafik wisiało w naszym mieszkaniu. Były to małe akwaforty. W związku z takim dictum poszedłem do Liceum Ogólnokształcącego nr 19 przy ulicy Konarskiego w Sejnach. W zasadzie to trzy minuty do szkoły. Trzeba było przejść na drugą stronę ulicy. Rodzice ciągle motywowali mnie do nauki. A ojciec powtarzał, że na pewno, jeżeli nie będę się uczył, zostanę listonoszem, w Sejnach oczywiście.
Któremuś z belfrów dawałeś wiarę?
Postrzegałem ich bardzo indywidualnie. Każdy był jakąś osobowością. Najcieplej wspominam Mieczysława Staniewicza, czyli „Suma”. To przedwojenny pedagog, absolutnie surowy i zasadniczy. Ale spod tej maski wyzierał normalny, przyjacielski, ciepły człowiek. Po latach myślę o nim jako wzorze nauczyciela. Następny to Andruczyk, zwany „Koniem”, nauczyciel wuefu. Niestrudzenie próbujący zrobić z nas sportowców. Kolejny to Dominik Miszkiel, ksywa „Dominik”, fizyk i germanista. Germanizował nas z uporem maniaka. Ani razu nie dał się wyprowadzić z równowagi. Po prostu siła spokoju. Pamiętam Moniuszkę, Kozłowską, Dziemiana, Witkowskiego, Franiaka, Wojtychową. Z tej gromady wyróżniał się Stefan Franiak, plastyk i muzyk, który pozwalał nam na różne brewerie, nawet założyć zespół rockowy. I ćwiczyć na szkolnym sprzęcie. Rzeźbiliśmy długo – ja i ty na gitarach, Mariusz Pawłowski na basie i ktoś tam na perkusji – ale do debiutu nie doszło, bo ja po trzeciej klasie wyjechałem z Sejn. Trzeba też wspomnieć Michała Tuskiego, młodego germanistę po jagiellonce, który zaczął nas uczyć w trzeciej klasie (1980/1981). Michał gadał normalnie, to był powiew świeżości. Dawał książki do czytania, nie tylko po niemiecku, ale na przykład podsunął mi całego Stachurę, a także jakieś rzeczy z drugiego obiegu.
Michała pamiętam doskonale. Na niemieckim miesiącami kartkowałem grubego, kolorowego „Sterna”, którego on przynosił. A kiedy zdałeś sobie sprawę, że w Sejnach mieszkają Litwini?
Zawsze wiedziałem, że są. Niekoniecznie zdawałem sobie sprawę, że są postrzegani jako inni, jako mniejszość, jako odrębni. Dla mnie było dziwne, że jeden z kościołów w Sejnach, nazywany litewskim, na co dzień był zamknięty. W języku pojawiały się słowa i zwroty litewskie. Pamiętam z podstawówki najgorszy epitet: bibis, czyli ch... Jak to określenie padało, dochodziło do rękoczynów. W ogólniaku miałem świadomość, że w mieście żyją Litwini, że oni w klasie uczą się z nami. Ale nigdy, ani nie widziałem wobec nich dyskryminacji, ani nie dawałem im odczuć, że istnieją między nami jakiekolwiek różnice. Czegoś takiego nie czułem. Maleńka, korpulentna woźna z technikum: Micia, trochę mi matkująca, była Litwinką – nazywała się Michalina Gaus. Jednak Litwini ciągle przewijali się w domu kultury. Była stała współpraca na niwie kulturalnej z Litwinami spoza Polski. Jeździliśmy po sękacze do nich, widziałem jak je się robi. O wsiach staroobrzędowców natomiast tylko słyszałem.
A o starozakonnych?
Że Żydzi byli w Sejnach, to wiedziałem.Głównie dzięki kilku wglądom do „Materiałów z dziejów ziemi sejneńskiej”, które znajdowały się w bibliotece ojca. Natomiast sejneńskiej synagogi nigdy nie postrzegałem jako budowli sakralnej. W moim dzieciństwie był tam skład materiałów budowlanych, gdzie czasami zaglądaliśmy do środka przez dwuskrzydłe wrota, wybite w ścianie od strony ulicy Pierwszego Maja. Dla mnie był to barak, magazyn z cementem i wszelkimi rupieciami.
Wspomniałeś, że po ukończeniu trzeciej klasy opuściłeś Sejny. Jakie były powody, że twoi rodzice zdecydowali się wyjechać do Białego?
Było parę przyczyn. Dwie najważniejsze. Pierwsza: matka zawsze traktowała Sejny tylko jako przystanek. I w zasadzie przez wiele lat systematycznie wpłacała na mieszkanie w Białymstoku, o czym już wspominałem. Właśnie na wiosnę 1981 roku otrzymaliśmy przydział. Druga: na fali ogólnopolskich strajków, w 1980 roku, była tak zwana sprawa strajku uczniowskiego w technikum. Rzecz rozpoczęła się od tego, że ojciec jako dyrektor nie pozwolił tańczyć uczniom na świeżo odnowionym parkiecie w sali gimnastycznej. W związku z tym nie mogła odbyć się tam studniówka. Decyzja ta wywołała zorganizowany protest młodzieży (nawet doszło do strajku głodowego), który eskalował, przechodząc w długotrwały, permanentny konflikt. To podważyło wiarę ojca w sens tego, co dotychczas robił. On szkołę zawsze stawiał na pierwszym miejscu, zajmował się jej prowadzeniem od rana do nocy. Myślę, że był zszokowany zachowaniem się swoich wychowanków, którzy w sposób otwarty wystąpili przeciwko nauczycielom.
A ty jak odebrałeś przeprowadzkę?
Dla mnie decyzja o wyjeździe miała i dobre, i złe strony.Dobra – bo już dawno czułem się ograniczony w tym miasteczku. Chciałem się gdzieś wyrwać. A z drugiej strony czułem lęk przed zmianą miejsca, środowiska, szkoły. Klasę maturalną miałem zacząć w trzecim LO, o którym chodziły straszne słuchy. Że jest tam niebotyczny poziom, że chłopak z prowincji nie ma tam żadnych szans. Co poniekąd okazało się prawdą. Ponieważ przez dwa pierwsze miesiące nauczyciele starali się udowodnić mi, że taki ktoś jak ja nie potrafi, nie podoła, nie umie zbyt wiele po edukacji w sejneńskim liceum, w zapyziałych Sejnach. Myślę, że im się nie udało. Chociaż kosztowało mnie to sporo. A w towarzystwo wszedłem bez bólu i na całego. Niektórzy koledzy z liceum do tej pory nie pamiętają, że uczyłem się z nimi jedynie przez rok.
Kiedy wracałeś do Sejn? Czym te powroty były powodowane?
Po raz pierwszy wróciłem do Sejn już w połowie sierpnia 1981. Rozbiłem namiot przy boisku podstawówki nr 2 i spędziłem tam półtora tygodnia ze starymi znajomymi. Nowych w Białym jeszcze nie miałem. Następny powrót wiązał się z zaproszeniem mnie na studniówkę. Było to zimą 1982, w trakcie trwania stanu wojennego. Wtedy już wyraźnie poczułem rozdarcie między światem sejneńskim a białostockim. Przyjechałem sam, inni byli sparowani. Paliłem otwarcie fajki, co prowokowało byłego wychowawcę do niewybrednych komentarzy na mój temat. Po studniówce znaleźliśmy się u Gosi Pajewskiej i u niej dopijaliśmy do szóstej z rana. Po czym wróciłem do Białego, by następnym razem pojawić się w Sejnach po dziesięciu–jedenastu latach.
Jaki dzisiaj masz stosunek do tego miejsca na ziemi?
Mam cały czas poczucie, że jest to miejsce mojego szczęśliwego dzieciństwa. Uważam, że tam zostałem ukształtowany na całe życie. Chętnie wracam do tego miasteczka. Choć idąc ulicami, większości twarzy już nie rozpoznaję. Mam świadomość, że moja twarz też nie jest przez nich rozpoznawana. Mimo upływu tylu lat, udaje się raz na jakiś czas spotkać się ze starymi znajomymi. W zeszłym roku na zaproszenie Gosi Ostrowskiej, niestrudzonej aktywistkidziałającej w komitecie obchodów ileś tam -lecia istnienia LO w Sejnach, zjawiłem się jako jego honorowy absolwent. Zaproszony w charakterze jednego z „miejscowych mistrzów”, których prace stworzą zrąb przyszłej sejneńskiej galerii sztuki.
Na zakończenie zadam ci pytanie rozrachunkowe. Byłeś dzieckiem rodziców, którzy należeli do peerelowskiej nomenklatury partyjnej, prowincjonalnej wszak, ale jednak. Czy po wielu latach, w dorosłym życiu, w wolnej Polsce, było to dla ciebie obciążeniem?
Myślę, że przez pierwsze dziesięć lat życia zupełnie nie zdawałem sobie z tego sprawy. W późniejszym okresie coś zaczęło do mnie docierać. Głównie dlatego, że wielu całkowicie mi nieznanych, dorosłych ludzi, na brzmienie mojego nazwiska wykazywało pewien rodzaj grzeczności i szacunku, które nie mogły wynikać wprost z mojego zachowania. Osobiście nigdy nie odczułem od innych niechęci w tym względzie, ani też nie wykorzystywałem znajomości i wpływów rodziców. W zasadzie, a było to w drugiej klasie ogólniaka, odczułem tylko pewien rodzaj przerażenia, kiedy podczas wręczania świadectw maturalnych, koleżanki mojego brata odebrały „czerwone” legitymacje partyjne. Wyjazd z Sejn do Białegostoku wyzwolił mnie z prawdopodobnego, podobnie fatalnego przeznaczenia. Tak to wtedy odbierałem. Lata 1981–1982 były okresem przewartościowań. Wówczas nie byłem dumny z peerelowskiej przeszłości swoich rodziców. W Białymstoku i w Warszawie wszystko nabrało wyraźnych barw. „Czerwone” okazało się rzeczywiście „czerwone”. I kaniec.
Białystok, lipiec–sierpień 2009 roku