Nie do końca wiadomo czym on jest, po której stronie realności się znajduje, kiedy się kończy i jaką prawdę o nas wyjawia. Podobnie jest z opowieścią. Bywa, że mając skrzydła tylko urojone, opowieść uwalnia się od zmyślenia i staje realna, a przynajmniej równie realna jak uczucie nawiedzające nas, gdy doświadczamy lotu. Próbując opowiadać tak, jak próbujemy oderwać się od ziemi, i jeszcze raz, i jeszcze, otwieramy się na to coś, co może się prawdziwie wydarzyć, nie wiedzieć kiedy. Coś takiego przytrafiło się małemu Kokešowi, który tylko czekał, aż jego stryjek się urżnie, bo wtedy zaczynał opowiadać. Opowiadał o Kysibelce, wielkim balonie, którym płynął nad Hradczanami. Najpierw robiło się tak cicho, że słychać było piwo w dzbanku, a potem szewc Anton, który jeszcze chwilę wcześniej nosił imię „piłczystą" i zamiatał ziemię kapeluszem firmy Johnston & Co., zamieniał się w powietrznego pływaka i opowiadał. Mały słuchał opowieści aż do chwili, gdy stryjek zaczynał bełkotać, a wtedy zwykle wylewał na niego miskę zimnej wody. Aż któregoś razu, kiedy wydawało mu się, że już nigdzie ze stryjkiem nie poleci, popatrzył uważnie, poczuł, że opuszczają go siły, odstawił miskę na posadzkę i skamieniał. Zobaczył Antona wysoko w Kysibelce… „Nareszcie! Cieszę się, że tego doczekał. Ile się naopowiadał o swoim lataniu, a ja nie miałem serca mu powiedzieć, że zmyśla i że o tym wiem. […] Kysibelka się wznosi. Horyzont jest zamglony, lecz pola i łąki na dole pod koszem nie tracą nic ze swej ostrości i wyrazistości. Ja też, wychylony z okna, z ręką nad czołem, aby osłonić oczy, muszę być świetnie widoczny.”
Może tak narodził się pisarz Jiří Gruša, świetnie widoczny tam, gdzie go realnie nie ma? Nie ten, który opowiada o lataniu, a ten, którego opowieści wznoszą się jak Kysibelka nad ziemią, oczekujące, że miski z otrzeźwiającą wodą odstawimy na podłogę; opowieści uwolnione z wiedzy o ich zmyśleniu, rządzące się jakimiś innymi prawami grawitacji? Takiego przynajmniej odnajdziemy go w opowiadaniu „Paltot stryja Antona”, pod postacią małego Kokeša . Na kilku stronach mieści się tu całe morze opowieści. Jakby autor nie miał miejsca ani czasu ani cierpliwości na rozwodzenie się o czymkolwiek, na wprowadzenia, dygresje i zanurzenia w psychologię. Jego bohaterowie nie mają historii, nie poznajemy splotów ich życia, nie tracimy czasu na rozpoznawanie kontekstów kulturowych czy politycznych. Spotykamy ich nagle i na krótko, a przez to w jakiejś esencjonalnej nagości. Dostajemy dobrze wysuszony chrust, kilka gałązek i jest ogień, bez zbędnego dymu. Reszta jest wyobraźnią słuchacza/czytelnika. Cieszą go okruchy tu i tam porozrzucane, z których może sobie to i owo dopowiedzieć, a nawet wysnuć opowieść długą jak powieść. Jego sprawa. Reszta przypomina didaskalia z końcówki pewnej tragedii, napisanej przez aptekarza, w której w ostatnich słowach Książę Lutobor pyta: „Czy to ma być doskonałe? (szarpie się i – jeśli trzeba – kona) (Reszta dramatu to uporczywe milczenie. Jego długość będzie ustalona w porozumieniu z reżyserem).”
Cóż to jest za opowiadanie! W pierwszych słowach „Próby czytanej” dowiadujemy się, że aptekarz Dolus powiesił się. („No, powiesił się. Czemu by się nie miał powiesić?”) Czeka nas noc spędzona z kierownictwem amatorskiego teatru, do którego należał denat, co więcej był jego rewizorem. Rozczarowani postępkiem Dolusa, na którym dotąd mogli polegać, zwołują zebranie, podczas którego odczytują na głos tragedię. Jej premiera miała uświetnić obchody jubileuszu teatru, a do jej napisania zobowiązał się aptekarz. Zanim popełnił samobójstwo, zadanie swoje wypełnił i to w taki sposób, że trudno nam jest rozgraniczyć gdzie kończy się fikcja aptekarza a zaczyna realność bohaterów Grušy, tym bardziej, że z didaskaliów dowiadujemy się, że: „Wszystkie postaci może grać jeden aktor, z wyjątkiem swobodnie wiszącego Księcia.” Jest to zresztą jeden z powodów, dla którego członkowie amatorskiego teatru nie mogą sobie wybaczyć, że nie postawili na „sprawdzony repertuar”. Wygląda to tak, jakby Dolus ze stryczka przysłuchiwał się zebraniu i wpisywał kwestie na nim zasłyszane do swojej tragedii. Zresztą tragedia to dużo powiedziane, choć co by nie powiedzieć samobójstwo pozostaje samobójstwem, my jednak tej nocy czujemy się bardziej jak widzowie „Rejsu”, w Wikipedii określonego jako „czarno-biała komedia filmowa”. Rozumiemy, że określenie to odnosi się do braku koloru, a przecież coś korci nas, coś „grušowo-piwowskiego”, aby myśleć o czarno-białej tragikomedii, w której żadna postać nie jest czarno-biała, a każda łza jest słodko-kwaśna. Choć rzecz Grušy powstała w 1965 roku, kilka lat przed „Rejsem”, trudno uznać by Piwowski z Głowackim ją znali, więc temu powinowactwu winien musi być duch czasu. Małe świństewka moralne po jednej stronie polsko-czechosłowackiej granicy były zapowiedzią, a po drugiej rozliczeniem z wielkiego świństwa jakim i tu i tam, choć z różnych powodów, okazał się być rok 68 (acz tak dobrze rozpoczęty, tu manifestacją w obronie „Dziadów”, tam Praską Wiosną). Kaowiec Tyma mógłby być autorem wystąpienia rewizora Wohanki, który zwietrzył romans aptekarza z pewną nauczycielką: „…oboje zwracali się do siebie per ty, co mnie szczególnie mocno zastanowiło, ponieważ kol. Sporová nie jest członkiem LUTOBORA i jako taka podczas wspólnych wyjazdów płaciła zawsze o 5 koron więcej”. Sąd nad Dohalem jako żywo przypomina te koleżeńskie ze statku wycieczkowego między Warszawą a Płockiem. Banał i tu i tam staje się tajemnicą dramatu, bowiem – jak to ujął aptekarz – „skoro ma to być tragiczne, to musi być banalne”. Wypada też zgodzić się z twierdzeniem innego członka amatorskiego teatru: „Ogólnego zbioru faktów nie poszerzymy w żaden sposób jakościowo, możemy jedynie dodawać do niego kolejne wariactwa”. Możemy się śmiać do rozpuku, ale koniec końców pozostanie z nami to zdanie z tragedii napisanej przez pana Dolusa tuż przed odebraniem sobie życia: „Bo śmierć to strach z powodu tego, kim byliśmy”.
Jiří Gruša, jak przystało na czeskiego pisarza, nie obnosi się z moralnością jak weteran wojenny z orderami na piersi. Nawiasem mówiąc miałby ku temu powody, nie raz więziony, prześladowany jako sygnatariusz Karty 77, po roku 1980 emigrant pozbawiony obywatelstwa czechosłowackiego. Co by jednak nie powiedzieć o jego opowiadaniach i nowelach, pod naskórkiem groteskowego absurdu i szyderczej ironii daje się w nich wyczuć światłoczuły nonkonformizm, coś jak kościec moralny. Poucza o tym opowiadanie „Życie w prawdzie, czyli kłamstwa z miłości”, które tłumacz i autor wyboru Andrzej Jagodziński za autorem uczynił tytułowym i otwierającym całą książkę. Nosi ono datę roku 2011, czyli śmierci pisarza, przedwczesnej, która dosięgła go w Niemczech. Pobyt w Bad Oeynhausen, który miał być tylko etapem w jego życiowej wędrówce, poprawiającym pracę schorowanego serca, niespodziewanie okazał się być stacją końcową. Jednak opowiadanie to zaczął pisać wiele lat wcześniej, może trochę później od tego momentu w życiu, w którym Marek Hłasko pisał „Pierwszy krok w chmurach”, ale na pewno nie później od momentu, w którym Paweł Huelle zaczął pisać „Pierwszą miłość”. Musiało w tej opowieści być coś intymnie osobistego, co sprawiało, że do końca życia odkładał jej ukończenie i publikację. A może wciąż szukał takiego uwolnienia opowieści, które oczyszcza miłość z kłamstwa? Kłamiemy by ocalić pierwszą miłość. Jiří Řeřich, uczeń szkoły miejskiej numer trzy, który w dzień śmierci Stalina podpadł Píd’zie, nauczycielowi rosyjskiego, który przed wojną uczył niemieckiego, a który tego dnia kontrolował smutek uczniów, gdy tymczasem on przystawiał się do Hany Hladkiej proponując jej rękawiczkę z jednym palcem – tenże Jiří żyje nie tylko w Jiřím Grušy, także w każdej i każdym z nas. Czasem nasze kłamstwa mają szansę przeprowadzić nas od pożądania do miłości. Tak było z pierwszym kłamstwem Jiříego, które uwolniło go od Hany i sprawiło, że stał się liryczny, to znaczy: „Problem erotyczny interesował go tylko jako poetę”. Przybierając maskę jako autor wierszy miłosnych, ciągle czuł, że żyje w prawdzie. Podobnie jak wtedy, gdy okłamywał cały świat, ukrywając swoją prawdziwą miłość, tym bardziej, że była zakazana. Przyszedł jednak moment, gdy skłamał o jeden raz za dużo; taki moment, jeden jedyny, w którym jeśli nie wypowiemy prawdy o sobie, tracimy to, co dla nas najdroższe. Klucz do życia, w posiadaniu którego do tej pory byliśmy, niczego już nie otwiera.
[Na zdjęciu Andrzej Jagodziński z książką, która co dopiero dotarła do Krasnogrudy z drukarni.]